Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Usprawiedliwienia się potrzeba — odparł Witke. — Pani kasztelanowa osądziła te klejnoty fałszowanemi, tymczasem ci, co mi je powierzyli do okazania, ręczą za nie, a ja żądam wezwania tu choćby dziesięciu złotników, którzy się na tem znają... Ślepym był, kto się w nich fałszu dopatrzył...
Towiańska się rozgniewała.
— A to mi dopiero historja! — krzyknęła.
Pobiegła do drzwi niespokojna.
— Prosić do mnie Mrużaka... natychmiast.
— Choćby nie jednego, ale ilu ich pani zechce, byle takich co oczy mają — rzekł Witke.
Począł potem uskarżać się na doznane z tego powodu nieprzyjemności i domagać się koniecznie expertum vivum.
Na bardzo rozognioną rozmowę nadszedł złotnik, ale zaledwie usłyszał o co idzie, poruszył ramionami.
— Nie mam co drugi raz patrzeć — odezwał się — bo com powiedział to trzymam.
— A ja stawię gardło — zawołał Witke — że tego nie dowiedziesz...
— Jest przecie drugi mój towarzysz, także doświadczony człek — odezwał się Mrużak — niechaj on przyjdzie.
Posłano po owego towarzysza, także niemłodego już człowieka, flegmatyka, który słynął z tego, że złoto w jego rękach wszelkie kształty przybierało jakie zamarzył, bo z niego plótł, tkał, wyciągał co zamarzył, a szczególniej kwiaty robił bardzo piękne. Zwano go Padniewczykiem.
Mrużak sam już nie chcąc nawet drugi raz się rozpatrywać, szepnął mu o co chodziło. Poszedł Witke z nim do stołu pod okno i z kolei począł pudełka otwierać.
Nastąpiło milczenie, pani Towiańska zbliżyła się także do rozpatrujących.
Padniewczyk, który pono ze starszym mistrzem w konflikt nie rad był wchodzić, długo nie mówił