Złoty robak/Przyjaciel

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przyjaciel

Zbiegł po schodach także swym systemem. Był to system pokonywania pochylni jednym poślizgiem, zeskoczeniem nóg bez przebiegania po stopniach. Trzeba to umieć i punkt siły odśrodkowej przerzucić na zaczepienie ręką o poręcz. Ostatnim akcentem tego skoku jest lądowanie całym ciężarem na kratę w dole, zeskok, huk i ugięcie prętów kraty do wycierania butów z błota.
Szybko odpalił kawał drogi. Na wzniesieniach ukazały się budynki, z dojazdami, rozległe jak zamki. Wysokie, czerwone dachy nie strzeliły w niebo. Zakalec murów przyssał je do ziemi. Przestrzeń wypełniały ulice widoczne jak na mapie, tory tramwajowe, kanały, drzewa, mosty, zejścia w dół ogrodzone żelaznymi, palczastymi sztachetami na białych murkach, zanurzonych w wodzie. Wszystkie wolne kąty pozaciągano trawnikiem, tak aby nie wyjrzała ani grudka ziemi. Otwarły się tereny zimowań berlinek, zatoki, dźwigi, korby giganty i palczaste ogrodzenia, które wszędzie jak pióra wachlarzy zamykały przejścia nawet pod wodą.
Wszystko jest zrobione, pomyślał, opóźniona godzina, miejsce wybrane najfantastyczniej, logika żadna, dziś powinien go spotkać, skon nawet wyczekiwanie pod bramą domu nie przyniosło rezultatu, ani rano, ani w nocy, w południe, i nigdy. Wszedł krętymi schodami po tarasach na wzgórze. Wyglądało jak park pogruchotanych olbrzymów. Dużo nie ociosanych kamieni, suchej roślinności, już jak w innej strefie, wysokich, wąsatych traw o wypłowiałych koniuszkach, ścieżek i jakichś mis kamiennych, nad którymi można by ucinać łby hydrom. Było pusto. Pod największym kamieniem, na ławeczce — u samej stromej krawędzi, ucinającej się tuż nad dachami miasta i wieżą kościoła, tak iż, wydawało się, zrobić jeden niewinny krok, a byłoby się na dachu — siedział jakiś samotny człowiek. Zabłąkany tutaj, jak i on, śpiący w samo południe, twarzą do słońca. Ominął go z daleka, poszedł w głąb, w miejsca, które graniczyły już z otwartymi polami i które zawsze zmuszają popatrzeć, jakby wyjrzeć oknem.
Zawrócił. Człowiek siedział na tym samym miejscu, nieruchomo, w pozycji bezwolnej, zrezygnowanej, w rozpiętej kurtce, z kolanami wypchniętymi do przodu, jakby kręgosłup zluzował sprężynę, z opuszczonymi ramionami, głową zadartą ku słońcu, które nie oślepiało źrenic. Przed nim na piasku leżał porzucony kapelusz, brakowało tylko broni wypadłej z ręki, a byłby samobójcą. Twarz miała dziki wyraz, takiego, który szczerzy zęby, chciałby ugryźć, ale ścięgna mechanizmu w szczękach już nie działają, palce lewej ręki podgięły się, jakby psa głaskał, lecz pies uciekł ze strachu przed tym, który udaje padlinę.
Wielki kamień za ławką, podobnie jak chmura, przypominał zwierzę. Martwota tego kamienia była tak przytłaczająca, że mógłby, powinien się poruszyć, żeby rozbić ciszę. Brzegi tego jak gdyby tułowia zwierzęcia były spryskane czarnym wypryskiem, jakby wysypką jakiejś kamiennej zarazy. Uginał brzuchem ziemię, trawa była pod nim pobladła i miękka.
A ten siedział. Nad wargami krążyła mu bezkarnie mucha. W przejrzystym powietrzu strefy czytelna jak średnik. Mógłby to być Filip, gdyby był. Z uwitym koszyczkiem ciemnych włosów, do rozpoznania. Gdyby był, tak jak nie był. Było w tej postaci coś, co w nonszalanckim rozrzuceniu wszystkich swych członków zwracało uwagę i zmuszało, aby jeszcze raz z bliska popatrzeć. Pomyślał, że jest to ktoś tak pogardliwy, że prawie Filip, tak jak było to niemożliwe. I nagle podchodząc cicho po żwirku odkrył, że przecież jest to Filip.
Chyba! Aż skoczył, ale się powstrzymał: czy to możliwe? W tej chwili tamten przebudził się i nie widząc go zerwał się z ławki. Zaczął odchodzić, uciekać przed atakującą osą. Opędzał się, lecz zamiast ścieżką, zaczął schodzić wprost, na przełaj, pionowo, zboczem ku dołowi. Benedykt rzucił się za nim. Tamten zdawał się tego nie zauważać. Wyglądało to jak we śnie.
A może był tylko podobny do Filipa? Karkołomna droga też była przerażająca, jak we śnie, poprzez wysokie, śliskie trawy, kamienie, kępki kwiatów, szklane irysy. Benedykt przytrzymał się krzaka i rozpaczliwie zawołał:
— Panie Filipie!
Tamten nie reagował, szusami obsuwał się w dół, rwąc i łamiąc rośliny, które pękały z trzaskiem. Potrącił jakiś kamień, kamień skozłował w przepaść.
— Czy to pan Filip?! — ryknął Benedykt.
Wtedy dopiero tamten zatrzymał się i wpół odwrócił:
— Cóż pan... — rzekł niezbyt przytomnie i opryskliwie. — Kto? — patrzył w bok. Był to Filip.
— To przecież pan! — Benedykt rzucił się w jego stronę. — A to jestem ja! Ale... Ale — rzekł łapiąc oddech — czy pan sobie mnie przypomina?
— Przypominam sobie — spojrzał Filip — przypominam — odpowiedział, jakby nie wiedział, z kim rozmawia.
— Ale... z czego pan sobie mnie przypomina?
— No, znam pana — rzekł Filip niecierpliwie. — Pan sprzedaje kwiaty — chciał odejść. — U pana kupiłem. To był pan.
— Przecież... — obruszył się rozpaczliwie Benedykt. — Nie tak!
— Nie? A, to proszę przypomnieć.
— Pan mi obiecał, pan mi przecież obiecał, że zaprosi... Pan mnie gościł, opowiadał... Jest mi pan winien — rzekł z myślą o elegancji — dotrzymania obietnicy.
— Jak obiecałem, to dotrzymam.
— Co się z panem stało? — zapytał Benedykt ciepło. — Nagle pan zniknął. Czy pan stracił pamięć?
— Nic podobnego. Wszystko pamiętam. Pan nie sprzedał, tylko ofiarował różę. Potem ja pana zaprosiłem. Pan mnie śmiertelnie znudził. Tak, tak — sprostował — to było z mojej winy, nie z pańskiej, i rozstaliśmy się w przyjaźni. Nagle pan się teraz zjawił... Pan mnie obudził. Gdzie ja pana zaprosiłem? Jeżeli tak, wierzę, bardzo proszę, pamiętam, lecz czy nie zgodziłby się pan na pewnego typu ekwiwalent... — sięgnął po portfel — i poszedłby pan sobie beze mnie? Między przyjaciółmi... Jestem niedysponowany. Tak byłoby najlepiej...
— Nieporozumienie! — krzyknął Benedykt. — Zupełne nieporozumienie! I pluję na to całe pańskie gadanie. Mam tego dosyć! Szukałem pana przez tyle dni... Myślałem o panu!
— Pan pluje? — zapytał zdziwiony Filip.
— Tak. Bo pan udaje durnia. Ale już pana poznałem! Już teraz wiem! — Był zrozpaczony i wstrząśnięty. Ogarnęła go bezsilna wściekłość, gniew bliski płaczu i nagły poryw wściekłej dumy: — Zostawiam panu mój adres — krzyknął i sięgnął drżącą ręką do kieszeni. Wyjął karteczkę i zaczął szybko pisać. — Niech się pan do mnie zgłosi... — Udało się napisać. Wręczył adres: — jeśli łaska — parsknął, cofając się tyłem krok w górę po ścianie trawy.
— Ja do pana? — zapytał Filip tonem o wszelkich pozorach szczerości. — W jakim celu?
— Przyjdzie pan do mnie dzisiaj — Benedykt nie patrzył na niego, drżały mu szczęki — o godzinie piątej po południu — skandował. — Jest to poddasze, schodami prosto... Tam mieszkam. Zapraszam pana. Złoży mi pan wizytę — wykonał ukłon pełny ironii.
— Wizytę? W jakim celu? — spojrzał zdumiony Filip i nie bez strachu. Odwrócił się jak do zejścia: — A więc... — rzekł zdawkowo, jakby powtarzał czyjeś słowa: — dzisiaj z wizytą.
Ruszył przed siebie i zaczął schodzić w dół.
Jeszcze szybciej, po kilka susów naraz, wylądował na chodniku i nie odwracając się zniknął.
Benedykt wrócił do domu. Z wrażenia był chory. Ogarnęła go panika. Idąc już schodami, po drodze wstąpił i przeprosił Frankowską.
Przeproszenie — z którego nic nie zrozumiała — przyjęła dopiero jak lekką obrazę — ale darowała jedno i drugie:
— Jest pan trochę chory — podała martwą rękę, zamykając za nim dość szybko drzwi.
Poszedł do swego pokoju na górze: to prawda, był chory.
Stało się dobrze, tak być wreszcie powinno. Moralnie czysto, bez złudzeń, nalewka w słoju, sfermentowana na cukrze wspaniałego skłócenia, z wszystkimi. Tak być powinno. Osamotnienie wtórne, które daje podwójny smak goryczy i octu.
A teraz? Tylko sobie dogadzać, współczuć, rozjątrzać, mieszać zacier, odcedzać krople po kropli dla własnego użytku. Zwalił się na łóżko.
Przecież — przeprosił — także z nikczemną myślą, że stanie się rzecz niebywała i Filip nagle przyjdzie. Zbić się za to po twarzy. Przeprosił Frankowską dlatego, aby gdyby Filip idąc po schodach zapytał o jego drzwi — była dość uprzejma.
Oto pan Benedykt w butach na łóżku, marzyciel, i nikczemny, więcej tu nasnute po rogach pajęczyn aniżeli wierszy uszytych w powietrzu.
Nie przyjdzie, oczywiście nie przyjdzie, i niech nie przyjdzie, ale on, Wereszczyński, urządzi sobie jeszcze oczekiwanie na tego, który nie przyjdzie. Żałował teraz, że nie dał fałszywego adresu, wtedy, teoretycznie biorąc, obelga byłaby do końca pełna. I znów myślał: rzucić tę całą myśl, pozbyć się jej, nawet w ironii.
O godzinie trzeciej wstał i zaczął sprzątanie. Tłumacząc je ogólną potrzebą, która wypłynęła z żartu. Nieporządek był rzeczywisty. W trakcie tego sprzątania widział samego siebie, swą bezgraniczną naiwność — nie oszczędzał — swe tchórzliwe zdradzanie samego siebie, parszywą nadzieję tajnych graczy na loterii lub tych, którzy w tajemnicy przed rodziną kupili fałszywy brylant, a potem naigrawają się nad samym sobą, kretynem godnym politowania, ale kupiliby i drugi.
Porządek zaczął od tego, że stanął w drzwiach i spojrzał na pokój świeżym okiem, sprawdzając, jak też ten pokój dla świeżego oka może wyglądać? Miał nadzieję, że wnętrze, świeżo biorąc, zawiera w sobie coś z ducha cyganerii. A może nie zawiera? Widok za oknem był poetycki, dachy, kominy, amorek-strażak. W przedłużeniu tego widoku, cofając się wstecz, w cieniu widniało drewniane pudło pokoju — poetycko surowe, trumienne? A może nie poetycko?
Skrawkiem papieru zdjął pajęczyny z drewnianego sufitu, odsunął łóżko, pod łóżko z czasem nasypały się i plewy, zaczęła się robota, o której pomyślał, że gdy ją do końca wykona, będzie tak zdyszany, że nie do rozmowy w razie czego, i zawahał się, czyby nie odpocząć i uspokoić się tym odpoczynkiem do końca?
Pomyślał, że nie jest tak źle, że wygarnął, że ośmielił się rzucić w twarz Filipowi: niech pan przyjdzie, proszę. I Filip zapewne dopiero po chwili pojął to zuchwalstwo.
Podziwiał swe puste podniecenie; za dwadzieścia minut piąta ogolił się po raz drugi, przebrał i puścił wodze pustym, abstrakcyjnym wyobrażeniom. Skierował czujność na odgłosy ze schodów. Po raz pierwszy wyjrzał przez okno na pochyły ryneczek w stronę opadającego rogu, skąd nadchodziło się od śródmieścia.
Za dziesięć piąta, w czasie już teoretycznie możliwym, przerzucił się w stronę drzwi, przeszedł na organ słuchu i nasilił fikcję oczekiwania do tego stopnia, że uległ rosnącemu mimo woli napięciu. Komentował samego siebie i jak gdyby poddał się autoobserwacji. Robił co innego, niż myślał.
Przystawił krzesło do parapetu okna i zobaczył, że krzesło ma nogi ochlapane mydłem od mycia się nad miednicą. Ktoś stuknął bramą na dole, czyli wszedł. Przeskoczył więc do drzwi nasłuchując. Schody nie zadudniły, nikt nie szedł. Gdyby go ktoś zobaczył w tych skokach? Usiadł na łóżku, lecz wstał, przy siadaniu ukazała się szara poszewka poduszki, cofnął ją więcej w dół pod kołdrę. Całe posłanie było zwiędłe, przespane, gorzej niżby spalone, wierzch krzesła z pozycji leżącej w łóżku był mu tak znany w każdej rysie jak widok bruku na rynku oglądanym z okna, pomyślał o tym, że czasem myli te proporcje i rynek wydaje mu się krzesłem.
Gdy minęła piąta, uwolnił się, odetchnął, obiecał sobie nie łudzić się więcej w chorobliwej abstrakcji.
Rzucił się na łóżko w butach, żeby rozkręcić teraz, już w spokoju, myśli skierowane przeciwko wszystkim łajdactwom. Z grzechem uwodzenia: łajdactwem na pierwszym miejscu.
Ktoś zapukał do drzwi. Zerwał się na równe nogi, oczywiście nikogo się nie spodziewał, nikt nigdy do niego nie przychodził, gniewnie uchylił skrzydła drzwi i w ułamku sekundy uświadomił sobie, że był przecież, słyszał wstecz jakiś niewyraźny stukot na schodach, jakby bezszelestnego wspinania.
W drzwiach stał Filip.
Benedykt cofnął się przerażony.
Przerażenie trwało, i jeszcze trwało.
Gdy tamten uśmiechał się, nieśmiało, w płaszczu, nieśmiało, w płaszczu zarzuconym na nieśmiałe ramiona, i jeszcze się uśmiechał, i przepraszał, że przyszedł. Dopiero to przeproszenie przebudziło Benedykta: — Ależ tak, ależ tak... wykrztusił. — Był pan zaproszony jak najbardziej. — Wykonaj: gest: — Zaproszony pan jest... — Gest mógł oznaczać wszystko, nagłe zaproszenie do środka, jak i z przerażenia wypchnięcie za drzwi. Najlepiej, aby Filip wszedł, a on uciekł. Zaskoczenie jak śmierć pozwoliło mu widzieć wszystkie ostateczne szczegóły — i dyndające rękawy zielonego płaszcza Filipa, z szamerunkiem, jaki noszą woźnice, i kapelusz, nie ten, który leżał obok ławki.
Filip wszedł, nie zapuścił spojrzenia na ściany i wnętrze, nie rozejrzał się, wszedł jak do salonu, jakby wokół było tyle wybitnych dzieł sztuki, taki przepych mebli, że nie wypada od razu rzucać po nich oczami. Gospodarz domu był najważniejszy.
— Nic nie przygotowałem — bąknął Benedykt, cofając się tyłem. — Czym ja pana podejmę? Nic do wypicia... o Boże!...Nic.
— Głupstwo... — uśmiechnął się Filip. — To ja przepraszam za to najście.
— Nie trzeba. Ależ... bardzo proszę — wciąż był w gestach, które nic nie znaczyły, ale miały wyrażać. — Siadajmy — rzekł zdławionym głosem.
Doganiała go fala szczęścia, zaczerwienił się i nie panował nad zalewem tej fali, uszy, wiedział, że mu pobladły, potarł je dłonią, w dłoni miał iskry. Filip z przystankami wchodził dość długo.
Gdyby mógł teraz, już miał siłę pomyśleć, wybiegnąć na dwie i pół sekundy i zawiadomić Hieronima, że Filip jest u niego, i wrócić, zanim Filip zdąży usiąść przy oknie, zakosztowałby tego niewysłowionego zdarzenia przy świadku.
Filip rzucił płaszcz na łóżko, przykrywając je tym samym, oparł się o parapet okna i stanął plecami do nieba.
Zaczęło to się toczyć.
Nastała chwila ciszy i spojrzeń, które się minęły. Próba opanowania niepokoju i znów cisza.
Benedykt nie mógł pojąć. I nie pojmował, gonił w kółko oczami, spostrzegł, że nie wyrzucił papieru z pajęczynami. W kącie wyglądało to przeokropnie i za późno.
— Czy pan tu pisał pracę doktorską? — zapytał Filip spod okna.
— Nie pisałem. Nie jestem...
— Magisterską — poprawił.
— Tutaj.
— A gdzie?
— Gdzie?... Na łóżku.
Jak nary widniało łóżko przyrzucone płaszczem stangreta, jakby ktoś nieprzytomny padł na nie plackiem.
— A czy dużo jest to pracy? — zapytał Filip. Zapytywał i zaczął zerkać nieśmiało po wnętrzu. Dyskretnie, zdumiony, jak chłopiec, którego zaproszono do gabinetu i który dziwi się, że globus na przykład przedstawia całą kulę ziemską i że to już jest wszystko.
— Nie tak dużo.
— Ja rozumiem. Nie o to zapytałem — sprostował. — Chciałem wiedzieć, czy, jak się pisze o jednym, czy nie można zwariować — stwierdził.
— Przedtem — rzekł śmielej Benedykt.
— Tak. — Zrozumiał. Chciał wszystko rozumieć. Był niezwykle poważny:
— Bardzo bym chciał — rzekł siadając na parapecie okna — zamknąć się w pokoju na strychu i napisać.
— Pan?
— Pracę. Chciałbym napisać pracę o ptakach. Daję tylko przykład.
— Pan tak mówi? Takie pan ma myśli? — przyjrzał mu się, twarz była pod światło.
Tak Filip powiedział. Czyżby? Mentalność prawie jak wdowy Elizy po pierwszej, powiedzmy, serii messmerycznych wstrząsów. Czyżby to był człowiek bezgranicznie naiwny? W sferze prywatnej? Wtedy, gdy nie opowiada swego rodzaju bezczelnych utworów. Z literatury sądząc, zjawisko podobne może dotyczyć tylko kobiet. Wyjąwszy Dużą Elizę, czyli Filigranową. I pewnego typu uczonych, którym trudno wytłumaczyć, że jadają przecież tylko gotowe. Kobiety przychodzą na gotowe i wszystko im smakuje, garkuchnia, wystarczy spojrzeć na ulicy — myślał: — panowie tych pań... Ale nie Filip. Czyżbym się mylił? Zapytał:
— O ptakach?
— Myślę, że na starość.
— Tak? O, nie! — zaprotestował i zrobiło mu się raźniej. — Pana interesują ptaki?
Chyba nie drwił.
— I zwierzęta. Psy. O psach studium. Jest to możliwe?
— No, ale... od zainteresowań do pracy, droga...
— Ja to wiem.
— A co pana skłania, zmusza, że tak powiem? Konieczność?
— Oczywiście wiele osób — Filip wychylił się ryzykownie nad spadzistym dachem — uważa mnie za komedianta. Nie jestem komediantem. Jestem durniem. Nie odsłonię panu moich kłopotów osobistych.
Dlaczego, dlaczego?! — chciał Benedykt zawołać.
— Durniem? — zapytał śmiało.
— ...Bo są one gorszące. Durniem pewnego formatu. Pan widzi? — rzekł prostując się. — Gdy mnie pan spotkał na ławce — sięgnął do kieszeni, wyjął rewolwer i położył obok siebie na oknie — miałem położyć kres, i żal mi się zrobiło. Pan rozumie? Żal, na razie. Dopóki czegoś nie dokonam. Inaczej przykro... Czy pan rozumie? — patrzył znad parapetu okna. — Żal mi się zrobiło, gdy pomyślałem o sobie. Pocieszyłem się: nic straconego. Jestem przecież... — patrzył znad parapetu — wśród durniów niebywały. Nie będę ukrywał. Pan myśli, że to takie łatwe?
Brzmiało niedobrze. Wciąż jednak drwina.
— Niełatwe — odpowiedział.
— Bardzo łatwe. Nieprawdopodobnie łatwe. Pan pewno nie wie, kogo ja nazywam durniem. Dureń najpierw wszystko ma za darmo, a potem nic. Durniom fundują bilet powrotny w kasynach gry. Durniowi można by próbować to powiedzieć, gdy jedzie w tamtą.
Wrócił do błaznowania? Czy jest w tym chociaż cień prawdy? Popatrzył na Filipa. Kołysał się na parapecie, jakby chciał zniknąć w niebie. Jednak wymyślił sobie huśtanie. Filip, nicość w każdej chwili. Nicość chodzi po świecie. Nicość, która się wymyka. Kurczy się do stanu zera. I rozprzestrzenia jak powietrze. Nicość idzie poprzez świat i żąda, aby jej się kłaniano. Dlatego, że była łaskawa się objawić. A jednak nikt nie odmówi.
Rewolwer komedianta leżał na oknie, wylotem lufy w stronę Benedykta. Chciałby powiedzieć, żeby go odwrócił.
— A jak czegoś dokonam — powiedział Filip — to się nie odważę. A jak nie dokonam? To się obejdzie. Podziwia pan moją głupotę czy jeszcze nie? Wpadł pan już na to? Jeżeli ktoś mówi: i nie tak, i tak nie, to go kopnąć. Jeżeli ktoś chciałby czegoś, i równocześnie nie jest w stanie, to go stratować. Pan pisał na tym łóżku? Ja takie łóżko, nadejdzie czas, będę całował po nogach.
— Jeżeli pan sądzi... — To już byłoby coś — pomyślał.
— Dzisiaj. Potem przejdzie. Ale ja tu jestem. Jak pana spotkałem, to mi się pan przypomniał. Wygadywałem ja tam kiedyś do pana.
— Nie mówmy.
— Po pijanemu. Za dużo. Panu mogę się zwierzyć z tajemnicy, która zaczyna mnie gnębić i już jest we mnie.
— Nic za dużo. Ja pana rozumiem.
— Nie może być długo tajemnicą impotencja.
— Co też pan mówi?
— Impotencja duchowa. Pan wie, jak to jest, jak to idzie? — spytał prawie wesoło.
— Nie wiem.
Filip tak rozbrajająco śmiało o tym powiedział. Benedykt byłby się obruszył, gdyby sam o tym nie pomyślał i gdyby nie było prawdy w tym: kopnąć, stratować. Nie ufał jednak tego typu błyskotliwym samooskarżeniom. — Najpierw mała, potem większa. Pan myśli, że ja żartuję. Mała jest nawet przyjemna, ot, czysty przypadek w bogactwie. Zabrakło słów i chęci. Wieczór nie wyszedł. Trochę wstydu, pustka naprzeciw przyjaciół. Potem drętwieje głowa na dłużej, zaczyna się ogólne zakażenie. I bezwola. Nie idzie już nic, wszystko zamienia się w sadzę, słowa zamarzają w czerni, i słyszy się własne głupstwa, i dziwi się własnemu głupstwu. Odbiera to wszelkie chęci, raz na zawsze. To jest, niech się pan nie śmieje, to istnieje.
— Być może, że to istnieje.
— Należę do ludzi, którzy wystrzelą, i cisza. Wiem o tym. I wiem trochę więcej. Właśnie ci ludzie, po wystrzale, dokładają sobie jeszcze jeden. Jeżeli nie zabraknie im odwagi. Bo gdy zabraknie, tym gorzej, robią to trochę później. I to już nie to. Do samobójstwa trzeba być zdrowym i czystym, nie mogą tego robić chorzy nędzarze.
— Pamiętam — podjął Benedykt — mówił mi pan o strachu przed starością. O tym jednym pan mi mówił.
— Mówiłem? — zdziwił się. — O strachu panu mówiłem, byłem jeszcze w formie. Ciekawy jestem, jakby pan postąpił, gdyby mnie zastał w rynsztoku i nędzy? Pan mi teraz powie albo odpowie za dużo.
— Odpowiem.
— Niech pan lepiej zapyta, dlaczego ja się tak sobą przejmuję? Pan przecież, jako człowiek wschodu, o ile się nie mylę...
— Niezupełnie, niezupełnie...
— ...zna ten stan obrzydliwy rozczulenia nad samym sobą, nad swymi wadami, słabością, współczucia dla występku, kary, winy, pan nawet wie, że są ludzie, którzy żyć nie mogą bez prześladowań, a nawet gdy one ustaną, wznawiają pamięć o nich. I co wy robicie dalej z tą obrzydliwością? Kiedy jej kres? Kres rozpamiętywania.
Ruszył chwiejnie spod okna:
— Myślałem — powiedział — że pan ma więcej książek. Opisywano mi pana pokój.
Kto opisywał? — chciał zapytać Benedykt, kryjąc zdumienie.
— Skorzystałem dzisiaj — dodał Filip — z rekomendacji pewnej bystrej osoby, która pana zna.
Oparł się o poręcz łóżka.
Benedykt przeszedł na drugą ścianę, żeby zasłonić pajęczyny. Rewolwer leżał na oknie, bez potrzeby. Filip obszedł oparcie łóżka i usiadł na łóżku, twarzą do drzwi. Przechylił głowę ku drewnianemu oparciu.
Benedykt opuścił swój posterunek przy pajęczynach, obszedł poręcz łóżka i usiadł obok Filipa.
— Pan drwi — powiedział.
Filip nie odpowiedział.
— Pan przecież drwi ze mnie.
Nie odpowiedział.
— Pan nie może być przecież tak ograniczony i tak naiwny... bezradny, pewny siebie... i tak oszukiwany. Powiem panu... A może także pan tego nie pamięta? Przedstawił mnie pan niejakiej, znam tylko imię...
Filip wstał i przerwał:
— Wątpię, czy mówiłem — zachwiał się na nogach. — Oczywiście, oczywiście — powiedział. — Tak. Dlatego tu przyszedłem.
— Dobrze pan trafił.
— Niedobrze? — Filip podniósł głowę i skierował pytające, jasne spojrzenie.
— Mówię, że dobrze.
— Nie chciałbym być teraz sam.
Zamieszkać razem? Nie do wyobrażenia. Ale...
Filip usiadł z powrotem na łóżku.
— Znam kogoś — powiedział — z tego domu. Wstawi się drugie łóżko. Śniadanie będziemy dostawali do łóżka. Znam panią Frankowską. I córkę. Chyba młodszą. Ile może mieć lat? Chodziła za mną na ulicy. Dziwne, z pobożnego domu... Pan nie uwierzy?
— Pan ją zna?
— Tak, tak.
Rozbrajający? Straszny? Godny podziwu? Nędzny? Jaki?
I dlaczego on tak patrzy?
Płaszcz rzucił, żeby przykryć rażący brud łóżka?
Powiedzieć mu prawdę?
Nigdy w życiu!
Filip tak jakby się napraszał.
— I te schody znam — ciągnął sennie. — Matka poszła do kościoła. Starsza młodszą zamknęła w łazience. Łazienka z przedpokoju na lewo, prawda? Pana banieczka na kawę stoi w kuchni na oknie. Raz tylko byłem, dałem się namówić, dałem się próbować uwodzić, a cóż to za typek z niej wyrośnie!
— Proszę pana, moja uczennica...
— A czegóż to pan ją uczy?
— Algebry.
— Serio? Serio, pan ją uczy? Algebry! Równań. Podeszła do mnie na ulicy, w niedzielę, szedł kościelny motłoch, myślałem, że sprzedaje kwiatek na sieroty. Ale nie zobaczyłem tatusia, który by jej pilnował. Była sama, bez kwiatka, i powiedziała, że się we mnie kocha od dwóch lat. Zastąpiłem ojca, kazałem iść do domu, prosiła, żeby ją odprowadzić i że boi się chodzić po schodach. Podstępnie wprowadziła mnie do mieszkania. Siostra już była zamknięta w klozecie. Umieściła mnie w fotelu. Proszę pana, ta nasza rozmowa, ile w niej przyszłego zwycięstwa, ile czystej wody zawodowości, ile wdzięku w kryminalnej aferze już na własną rękę, z szalonym przemysłem — wykrzywił twarz z niesmakiem. — Gdy ją chciałem odepchnąć, ugryzła mnie w rękę. Jak dzikie zwierzę. W pewnej chwili myślałem, że angielski kluczyk od zatrzasku w drzwiach na schody połknęła. Siostra cały czas waliła łbem o ścianę i wyła. Mogła pana obudzić. Pan stąd słyszy? Uciekłem.
— Nie słyszę — odpowiedział Benedykt.
— Dlatego znam adres. Przekradłem się dzisiaj na palcach po schodach, żeby mnie nie spotkała.
— Pan musi uciekać przed kobietami? Dlaczego pan lubi takie przykre rzeczy mówić?
— A kto nie musi. Ucieczka ta jest największą siłą i daje w życiu najpiękniejszy rozpęd. Ten, kto uciekł, ocalał, o nim się jeszcze usłyszy. Wracając, pokazała mi tę banieczkę na kawę i żeby wzbudzić zazdrość, drucianą rączkę pogłaskało to wschodzące ścierwo...
— Dlaczego pan takie przykre?...
— Przykre? Świat jest jednym bagnem. My tylko przez litość dla samych siebie raczymy zapominać. Wtedy nam przypomną.
Litować się, za drzwi wyrzucić? Słuchać go? Współczuć filozofowi wulgarności?
Płaszcz rzucił, żeby przykryć rażący brud łóżka? Do tego stopnia chyba nie. Wiedział, że tu siądzie?
Przytomny? Patrzy i słucha tego, co mówi.
Powiedzieć mu prawdę, której się nie mówi?
Nigdy w życiu. Nie mówi się prawdy. Próbować go ratować, czy nie ratować? Nawiązać do Angeliki? Zacząć, że jest to imię skandalicznie pretensjonalne...
Czy powiedzieć tak:
„...Dlaczego pan kłamie? Udaje. Ja pana uleczę, przekonam. Ja panu powiem, jak żyć. O tym, o tym właśnie myślą starzy Rosjanie, o których pan tak lekkomyślnie... Ja panu... — tu cały obszar tekstu — ... — dam przykłady z mojego życia... Przestanie pan się uśmiechać, przestanie pan ironizować. Ironia jest zbrodnią dokonaną na samym sobie, i nawet to powiedzieć: — krowa, żrąc, wybiera, widział pan, takie kępki pozostawionej trawy na łące?... Ja panu o łące, o ptakach, będziemy mówili o Psach. Zapewniam pana, że już dziś o Psach będzie pan wiedział więcej, niżby się przez całe życie spodziewał... A Psa zaprzężemy do wózka Husserla, na złość Hieronimowi...” Tu pełny tekst rozumowania. I tak dalej: „Jest pan wyjątkowo dysponowany do nowego życia”. Tu by kropka. I po jednym kieliszku. A po kieliszku o Angelice: — skandaliczne imię! — zacząć! — Czy ona ładna? „Przyjaciółka o nosie w blikach.” To ona. Może by więc o tym zapowiedzianym przyjęciu wspomnieć!
— Wie pan — powiedział — niech pan poczeka, ja skoczę na dół i coś przyniosę, zjemy, chcę pana ugościć... Wszystko powiem, jak wrócę, tylko niech pan poczeka, powiem, jak należy pisać, jeżeli pan serio, jak się zabrać do pracy, wszystko panu powiem...
Lecz Filip oparł głowę o poręcz łóżka i spał od chwili. To było widoczne, że nagle zasnął. Spod lewej powieki wyzierał skrawek zielonego oka, tego drugiego, które było ludzkie, z topniejącym kryształkiem, jak nieraz płatek śniegu spadnie na rzęsę.
W bezwolnej, martwej pozycji wyglądał jak zabity i już zdrętwiały, jakby przestał konać.
Na parapecie leżał rewolwer komedianta, pomniejszony. Niezwykle śmieszne zjawisko: chodziła po nim płowa mucha. W świetle przedwieczornym, odbitym od białych, geometrycznych dachów, rewolwer robił wrażenie dziecinnej zabawki.
Gdy wybiegł na schody, wydawało mu się, że usłyszał za sobą okrzyk: hallo. Który zabrzmiał jak ostrzeżenie.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.