Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mnie zastał w rynsztoku i nędzy? Pan mi teraz powie albo odpowie za dużo.
— Odpowiem.
— Niech pan lepiej zapyta, dlaczego ja się tak sobą przejmuję? Pan przecież, jako człowiek wschodu, o ile się nie mylę...
— Niezupełnie, niezupełnie...
— ...zna ten stan obrzydliwy rozczulenia nad samym sobą, nad swymi wadami, słabością, współczucia dla występku, kary, winy, pan nawet wie, że są ludzie, którzy żyć nie mogą bez prześladowań, a nawet gdy one ustaną, wznawiają pamięć o nich. I co wy robicie dalej z tą obrzydliwością? Kiedy jej kres? Kres rozpamiętywania.
Ruszył chwiejnie spod okna:
— Myślałem — powiedział — że pan ma więcej książek. Opisywano mi pana pokój.
Kto opisywał? — chciał zapytać Benedykt, kryjąc zdumienie.
— Skorzystałem dzisiaj — dodał Filip — z rekomendacji pewnej bystrej osoby, która pana zna.
Oparł się o poręcz łóżka.
Benedykt przeszedł na drugą ścianę, żeby zasłonić pajęczyny. Rewolwer leżał na oknie, bez potrzeby. Filip obszedł oparcie łóżka i usiadł na łóżku, twarzą do drzwi. Przechylił głowę ku drewnianemu oparciu.
Benedykt opuścił swój posterunek przy pajęczynach, obszedł poręcz łóżka i usiadł obok Filipa.
— Pan drwi — powiedział.
Filip nie odpowiedział.
— Pan przecież drwi ze mnie.
Nie odpowiedział.
— Pan nie może być przecież tak ograniczony i tak naiwny... bezradny, pewny siebie... i tak oszukiwany. Powiem panu... A może także pan tego nie pamięta? Przedstawił mnie pan niejakiej, znam tylko imię...
Filip wstał i przerwał:
— Wątpię, czy mówiłem — zachwiał się na nogach. — Oczywiście, oczywiście — powiedział. — Tak. Dlatego tu przyszedłem.
— Dobrze pan trafił.