Złoty robak/Złoty Robak

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Złoty Robak

Łąka z wysoką trawą, kwitnącą w słońcu, mały jej wycinek, zamknięty powietrzem, dwa na dwa na dwa, sześcian słonecznego powietrza, na łące zabawa, śmiech, głupie szczęście, jakie daje trawa i śmiejący się ludzie, z nami jest ktoś, lecz nikt nie zdaje sobie z tego sprawy, wszyscy są pewni, że są tylko oni. Śmiech i zabawa są nasze, zupełnie zwyczajne, nie ma w tym nic do zastanowienia, wszystko jest słuszne, tak jak my wszyscy mamy jednakową rację, o której się nie mówi. Ktoś odchodzi. Pierwsza sekunda niczego nie zmienia. Nagle ustaje wszystko, kończy się zabawa, chociaż jest jeszcze. To pierwsza sekunda zmieniła wszystko. A to, co było przedtem, nie było nasze. Po odeszłym zostaje odcisk butów na zgniecionej trawie. Nagle zaczyna widnieć i już jest znakiem. Gdzie tamten jest, który poszedł? Dlaczego poszedł? Skąd bierze się to pytanie? Czy jest tam, gdzie jest lepiej, czy jest tam lepiej, gdzie poszedł? Gdzie on jest, gdzie nas nie ma, i dlaczego teraz nie ma nas tutaj? Dlaczego egoistycznie ukrócił naszą zabawę? Dlaczego on wyznacza nam czas i dlaczego nie chciał się nam poddać? Dlaczego nie został? My byśmy też chcieli się nie poddawać. To miejsce, gdzie on jest teraz, jest niedostępne. On umyślnie wybrał to miejsce, bo tam się mieści tylko on jeden. Tam są inni i on poszedł do nich. Tam jest teraz zabawa. Słońce pomału przesuwa się w tamtą stronę, a tutaj trawa szarzeje. Został tylko znak odciśnięty w trawie. Trzeba patrzeć w ten znak i wyobrazić sobie wszystko z powrotem, przywołać przeszłość, będzie to, od nas zależy, lepsze od tego, co było, od tego, co się teraz tam dzieje, gdzie on jest. Ale nigdy nie będzie nim samym. Bo on jest nie do wyobrażenia, na stałe, na zawsze, skoro nie kieruje się niczym, co jest nasze. Żadna siła nie może go utrzymać w jednym miejscu, on jest bowiem uosobieniem czegoś, co jest naturalne, nieskrępowane, czyli głupie. A my tylko myślimy. Jest to brudna czynność. Niewolnicza, i polega na naśladowaniu. Stąd tak bardzo nas smuci wszystko, co rządzi sobą bez naszej myśli. Myślimy o tym, lecz tamtego nie możemy odgadnąć. A on? Co robi? Jak złoty robak idzie daleką ścieżką i zaraz nam zniknie z nie widzących oczu. Wtedy ogarnia nas lęk. Nie będziemy już widzieć złotego robaka. Zaczynamy go kochać. W naszych myślach. Jest ich za mało. Sprzedajemy wszystko, co najdroższe, zastawiamy u wszarza. Łachmaniarz brudnymi palcami obmacuje nasz honor i godność, dostajemy w zamian chitynę, gasimy mózg, i patrząc w złoty piasek ruszamy po ścieżce w jego drogę.
Pomimo fetoru nafty, który bił od ziemi, w powietrzu panowała zielona miękkość. Zza beczek oleju odzywały się świerszcze.
Benedykt wykonał czwartą linię obchodu i wszedł do budki wartowniczej. Sięgnął ręką za szafkę z opatrunkami i wyjął tom Rickerta: „Der Gegenstand der Erkenntnis”. Filipowi potrzebne były jedynie nazwiska.
Podkręcił światło lampy naftowej, otwarł książkę na zakładce, zdjął czapkę, uwolnił z obręczy głowę. Nie lubił Schyllinga. To prawda, że z początku wybrał Rickerta tylko dla dźwięku tego słowa. Dla samego brzmienia.
Brzmi także pięknie: Pianta.
Odłożył książkę.
Filip miał jakąś przewrotną rację. Która mogła wyglądać tak: jeśli podtruje się otoczenie, zamiast obrazu wystąpi widmo życia, w myśl życzenia.
Przypomniał sobie karteczkę, wyjął ją z kieszeni. Nie zamierzał czytać, tylko przyjrzeć się pismu. Gdy już miał w ręce, spojrzał na początek listu i odczytał kilka zdań. Ledwo pojął ich treść, włosy zjeżyły mu się na głowie. Przeczytał raz jeszcze początek. Pisała przyjaciółka do przyjaciółki, zwyczajnie, poufnie, bez skrępowania. Nie podejrzewał takiej prostoty w wyrażaniu faktów. Spojrzał na podpis w zakończeniu, była tylko litera „E”. Wyobraził sobie, że list ten pisała, mogła napisać, nikt inny nie mógł tak pisać i tak myśleć, do tego trzeba tak wyglądać i nic nie mówić — mógł to być tylko list Filigranowej. Czy to możliwe? Był to zlepek obserwacji, rad, przewidywań, a nawet podstępu w stylu pozornie motylim, strzepniętym spod pióra, naiwnym, lecz prostota sięgała dna:
„Kochana, miła, głupia i ślepa. Krecie mój na czarno, uszy do góry, nie rozpaczaj, nie masz czego żałować, słuchaj mnie, jestem twoim starszym bratem i dałabym ci po tym wyniosłym pysku. Jest niestety potrzeba. I nikt za mnie tego nie zrobi. Taka jest potrzeba, jeszcze przedtem nie pisz w listach, co myślisz, nie kompromituj się, kochana, sentymentami, bo się na słodko wyrzygam, aż oczy bolą, jak ty więdniesz, i dla kogo? Ładujesz głowę do pieca. No i co dalej, pomyśl? Co dalej byłoby z tobą, głupi, wyniosły krecie? Lepiej niech tobą wstrząśnie zawczasu. K. jest to urodzony zbrodniarz, którego trzeba jak najprędzej ubezwłasnowolnić i zakuć. Trzeba mu najpierw dać w mordę tymi kajdanami. Wcześniej, to lepiej. Ma złe instynkty, jest to taki człowiek, który się nawet nie uśmiechnie. On się na nic nie uśmiechnie. Siedzi głęboko w sobie i nie wiadomo, może on tam w środku już umarł? Zobaczymy, przebudzę go i z martwych wskrzeszę. To jest to pierwsze, co możesz z tego listu wyciąć i w sercu zawiesić. K. cię nie kocha. To jest drugie. Nie wycinaj, nie rozpaczaj. Ja to wiem, i lepiej dowiedz się o tym ode mnie, aniżeliby ci nawet tego nie powiedział. Słyszysz? K. jest człowiekiem zimnym i okrutnym, i ja go lubię, z wszystkich, lubię zimnych i okrutnych, jestem, okrutni mnie kochają, ze strachu. Jeszcze mój ojciec o tym nie wie i dopiero mu powiem, jak się stanie. F. ma zły wpływ na mojego ojca, mój ojciec lubi złe wpływy, ale to już zanadto i po prostu śmiesznie. Nie przestrasz się, że chcę powiedzieć coś niegłupiego. Bałaś się mnie, Angeliko, przestań, nie bój się prawdy, tak jak ja nie boję się malutkiego okrucieństwa wielkości twojego paznokcia, który całuję. Ach, gdyby się ten list w czyjeś ręce dostał! F. też będzie wkrótce o wszystkim wiedział, i będzie musiał, dobrze mu tak, z krwawymi łzami ten kinderbal przeżyć, a ja wtedy w te krwawe oczy odważnie spojrzę. Może będziesz gdzieś w kącie konała z bólu, a potem wszystko będzie dobrze. Życie składa się ze wstrząsów, a kiedy przestajemy się wstrząsać, wtedy już nie żyjemy. I będzie dobrze, jeżeli posłuchasz. Kochana, najmilsza, musi nastąpić podział. Myślę, że zgodzisz się, że ja będę dzieliła, bo jestem rozsądniejsza, mam pewniejszą rękę i nigdy się nie mylę. On, F., jeszcze o niczym nie wie, dowie się, polecam ci go, jest to niezły człowiek, który udaje łajdaka, przekonaj się sama, jest on bardzo głupi i nie do wiary, tak jak ty mądra. On czekałby w życiu tylko na taką jak ty. Mówił mi o tym, a ty mi mówiłaś kiedyś o nim, zdaj się na szczęśliwy przypadek i zrób to możliwie szybko. Pewno już myślałaś o tym, tylko czekałaś, żebym ja powiedziała pierwsza. Otóż to, mówię. Jest honorowy, zawsze stanie w twojej obronie, a w jego honorze dużo się może zmieścić. Co do twojego wypadku z K., bo tak mi się coś wydaje, sądząc po twoich oczach, prócz tego wiem od ciebie, K. ci daruje, a ty podziel się z F. szczęściem, to znaczy nieszczęściem. Przy nim się wszystko uda. Jest godny polecenia. Powinna być wywieszona w ratuszu lista mężczyzn, z którymi wszystko się udaje. Tak piszę, żeby było bezwzględniej. Jedyne to wyjście. Jestem w tej samej sytuacji, co i ty, tak, tak, tylko nie widać po oczach, i gdybym mogła wybierać niewinnego, wybrałabym F. No, ale już jest inaczej. Biorę się zakuć Karola, o czym lojalnie mówię, twoja jedna jedyna E. — którą pojmiesz dopiero, gdy zobaczysz na łożu śmierci. Nie dożyję dwudziestu lat. Tak jest postanowione. Ściskam cię, czarny krecie, i ciągnę za uszy do góry na światło dzienne spod ziemi, stamtąd, gdzie niedługo, zobaczysz, ja się znajdę, twoja na całą wieczność E-a.”
Mógł „podziwiać styl” i „śmiałość myśli”. Mógł „pozazdrościć”. „Mógł się powiesić” ze swoim systemem „przenikliwości”. Po drugim przeczytaniu zrozumiał do końca spekulację tej, która w rozmowie zdobywała się jedynie na: ach tak i ach tak... I która używała niewinnych, szklanych oczu głupca, zanurzonego w błękicie. „F” oznaczało Filipa. To o nim; „udając łajdaka” znalazł się w środku prawdziwego łajdactwa. Było to tak, jakby poufnie stało się wiadome, że Wenus choruje na raka. I Wenus nagle stała się godna litości. Lecz w „majestacie swym” nie przestała być Wenus, i o niczym nie wiedząc, używa tego majestatu w najlepszej wierze. Ta najlepsza wiara najbardziej była godna litości.
Następnego dnia nigdzie Filipa nie spotkał.
I następnych dni.
Czwartego dnia poszukiwań zapomniał o litości i poszukiwał Filipa dla niego samego.
Kilkanaście razy przebiegł szlak tamtej wędrówki. Zaglądał w szyby lokali, spenetrował miasto, chodził po przedmieściach i nagle wpadł do centrum z myślą, że właśnie tam, według nagłego przeczucia, w najbardziej oczywistym miejscu idzie Filip.
„W jakim celu to robisz, inteligentny człowieku?” — pomyślał, siedząc na ławeczce u skraju wzgórza, w opuszczonym parku za miastem. Za plecami była pustynia, pola zbożowe, pod nogami spadał widok na dachy kościołów i czerwone wieżyczki kamienic. Wystarczyło obsunąć się albo zrobić jeden niewinny krok.
Miejsce wydało mu się tak nieprawdopodobne, że tutaj właśnie, uważał, mógłby się zdarzyć cud napotkania zaginionego. Postanowił raz jeszcze wrócić w to miejsce.
Zdecydował się traktować Hieronima bardziej „lekko”. Odwiedził go. Zmalała mu wielkość tego chłodnego i umiarkowanego samotnika.
— Zapomniał pan o mnie?
Czekał. Był to ten, o którym myślał, że zostanie przyjacielem. Dla którego całą pierwszą noc przygotowywał się na drugie spotkanie układając myśli pod jego kątem, aby dogodzić i przewidzieć wszystkie grymaśne reakcje.
W kuchni było gwarnie, w przedpokoju ktoś sprzątnął spod nóg osmolony sagan. Dostrzegł tylko gołe ramię z cięciwą rozparzonej żyły, jakby wychyliło się z wanny.
— Nie zapomniałem. Musiałem tylko załatwić tamtą sprawę.
I załatwiłem. Dziś chciałem złożyć pewne wyjaśnienia w sprawie mojej Teorii. Którą pan tak fatalnie przyjął. Wyjaśnienia wreszcie na moją korzyść.
— Bardzo proszę. Może byłem zbyt surowy.
— To ja.
Znów znaleźli się na swych miejscach. Kapelusza nie było na gwoździu. Więc gdzie? Parapet chłodny, bez trzaskania źródełka ognia. Buty bez śladów gliny. Na stole rzeczywiście Engels, może rozmyślnie? I jeszcze Hercen przyłożony angielskim podręcznikiem algebry.
Znów miał opowiedzieć, tym razem fakty. Nawet ich nie przygotował, niech lecą, było tego na trzy godziny, poświęcał nie więcej — kwadrans.
Gdy już tu był, darował. Najlepiej było darować, niech teraz Hieronim, skoro się ucieszył i wspomniał o surowości, próbuje spojrzeć na siebie, a przedtem posłuchać. Już przedtem wszystko, co się zdarzyło, położył na karb zawiści. W bramie pomyślał: rzecz ludzka.
— Nieludzkie zdarzenie — zaczął.
Pominął niefortunną różę, rzekł po prostu:
— Poznałem go. Jest moim znajomym. To krok pierwszy. Nie taki diabeł straszny...
Ale zaraz wyjawił szereg zastrzeżeń. Relacja szła mu składniej niż poprzednio, przyznał, że ze strony Filipa wypadło początkowo jakieś nieporozumienie, a on trwał w nim jedynie, ale z pewnymi sukcesami, rzecz jasna, i dla „sprawy”. Co dalej?
Hieronim słuchał, robiło wrażenie, lecz ogólnie, jak było do przewidzenia, nie wyrażał nadmiernego zdumienia, być może chwila jeszcze, a powiedziałby, że wszystko to było do przewidzenia i przebiegło naturalnie, tak jak powinno przebiegać w podobnych wypadkach. Jak dotąd skrzywił się tylko, gdy była mowa o tej kostce cukru, jakby sam miał ją zjeść z ręki Filipa. Powiedział:
— Jest pan zakochany.
Niespodziewanie i spokojnie, z taką obojętnością, jakby nawet coś mu się potwierdziło, o czym przedtem pomyślał.
— Dobre! — parsknął Benedykt. Był tak zaskoczony, że nie miał czasu na oburzenie: — Znakomite! Tego by mi brakowało.
— Dziwacznie — zakonkludował z troską Hieronim. — Jest to typ zakochania dziwacznego. Coś się z panem stało...
— Nic się nie stało! — Benedykt nie miał słów.
— A jednak — przerwał mu Hieronim bez najmniejszego śladu oburzenia. — Jest to rodzaj zaciekłości... Czy ja zresztą wiem? Przeszedł pan na drugą stronę. To się zdarza.
— Nic się nie zdarza!
Co miał powiedzieć?
— Pan się uparł — powiedział Hieronim — żeby się ze mną w niczym nie zgadzać.
— To pan.
Hieronim w jakimś odruchu wziął ze stołu talerzyk z chlebem posmarowanym smalcem i zaczął jeść.
— Pan... — przełknął. — Ma pan wybitną inteligencję.
— Ja czy pan?
— Tym gorzej — ciągnął. — Wydaje mi się, już o tym pomyślałem, że może pan być kimś niezwykłym. Wybitne inteligencje bywają nieszczęśliwe, także może pan być niczym. Nieszczęście polega na krygowaniu. Dokąd pan biegnie? I za czym? Mniej wybitna inteligencja i pewien rodzaj chamstwa, tak, to najszczęśliwsze zderzenie. Chamstwem nazywam zwykły talent. Dla znoszenia faktu życia także potrzebny jest talent. Wiemy o tym od tych, którzy go nie posiadają — mówił jednym tchem. — Czy pan coś robi? Usiłuje? Czy pan usiłuje pisać wiersze? Podejrzewam... Niech pan poniecha — radził — gonitwy, jest pan urzeczony złowrogim zdarzeniem, ponad pana siły, urzeczony pustym człowiekiem, którego po prostu trzeba przeczekać. Zbił pana i do woli oczarował. Pan usiłuje zmierzyć się z nim. Teraz zacznie się dla pana męczarnia. Po co pan sobie mnoży, kiedy pana nie stać na jedno...
— Na co?
— Na... jednolitość charakteru.
— Jednolitość?... Dziękuję!
Zerwał się i bez pożegnania wyskoczył do przedpokoju, z przedpokoju na schody.
Odchodził tym razem na zawsze.
Hieronim podążył za nim. Jak na niego, bardzo szybko. Twarz miał nie zaburzoną, oczy palące jak zwykle, jego pośpiech był umiarkowany. Przez poręcz schodów powiedział prawie bezgłośnie:
— Oczekuję. Czekam jutro na pana.
Obelga była straszna. Jak ucięcie skorpiona. Był to czyn jadowitej bestii. Nie do pokonania w swej zimnej spekulacji. A może? — pomyślał. Lecz nie. Mrugający nie mógł być nikim innym, tylko poczciwym wycirusem. Stangretem pewno, który podwoził państwa na bale i ściągnął derkę. Słownik wyrazów obcych znalazł w kredensie, a doświadczenie życiowe sam sobie wymyślił. Krótka i wątpliwa dziś była przyjemność, że Hieronim uważał Benedykta za antysemitę.
W zapamiętaniu postanowił natychmiast spotkać Filipa i rzucić się do bójki.
Przedtem jeszcze chciał zawrócić i powiedzieć Hieronimowi, że najlepiej z tego, żeby Mrugający, wujaszek w drgawkach, przestał się go czepiać. Wtedy mentorstwo kuzyna nabierze rumieńców życia. I pióra bażanta będą bardziej kolorowe. I białe wino się zaperli. I prędzej Engels świśnie.
Hieronim terrorysta, ujarzmiający siłą charakteru pijanego starca, „zdaje się był sfiksował” na punkcie „swej wspaniałej izolacji”. Czas byłoby mu oznajmić o wierszu na cześć Filigranowej, powiedzieć o „słabym” charakterze, który pisze na sienniku wypchanymi plewami. Czas byłby wyjść z cudzysłowów, z określania samego siebie poprzez cechy innych, czas byłby złotego robaka wziąć na własny rachunek, dać się przez niego stoczyć, jeśli jego łaska — myślał — i moja; szedł w stronę knajpy, gdzie po raz ostatni widział Filipa. Był tak wściekły, że Filip powinien przed nim zapłonąć jak wybuch spowodowany iskrą.
Nie zawrócił, w prostej drodze pędził jak strzała, ominął tamtą knajpę. Był w niej dwa razy na samym początku w poszukiwaniu drugiego wyjścia, którym Filip mógł zniknąć.
Za pierwszym razem po wypiciu kufla piwa poszedł niby do abortu i trafił na kamienną salkę, nie mniejszą od tej, w której pito, i nie mniej zatłoczoną. Wlane litry spływały, widma stały obok siebie z powykręcanymi boleśnie głowami, skórzane worki o poodkręcanych kranach szczały piwem stękając dla przyspieszenia, żeby szybciej wrócić i napełnić. Ktoś napisał ołówkiem na ścianie: „lepszy... (skreślone) w garści niż wróbel...” i nie dokończył. Było stąd wyjście na podwórze, lecz zakratowane, za kratą na podwórzu stała znów beczka z piwem.
Za drugim razem zwrócił uwagę na bufet. Kolumna obok kontuaru miała oszkloną niszę na butelki z porterem i przyjmowała płatki innego światła, bardziej dziennego. Za nią więc musiało być jakieś wejście i mieszkanie na piętrze. Widoczny był skrawek schodów. Korciło go, żeby ukradkiem tam wejść, zobaczyć, a gdyby już się odważył i przedarł, wyobraziłby sobie, że na spotkanie wybiegną dwie córki właściciela, dwie bliźniaczki o kurczęcim, żółtym pirzu włosów, zaspane, najedzone kartofelkami z wieprzowiną, myśląc, że idzie książę. Potem już wydało mu się i przyjął do wiadomości, że muszą istnieć, wyszorowane, izolowane, wśród firanek i białych dzbanków nad szczalnią ojca, nieświadome cynowej szuflady z miedziakami, a już łajdaczki. Więc goszczą Filipa i pozwalają, aby u kresu wędrówki drzemał im na kolanach. Wszystko jest możliwe, knajpiarz wyglądał na wieprza, za dużo miał pierścionków na palcach, być może był stręczycielem nie tak dawno, wszystko jest możliwe, a może utrzymywał skromny dom publiczny, na początek z żoną w załodze i dwiema córkami? Na dole więc szczano, a na górze zasuwana szuflada kasy podręcznej jak westchnienie robiła wdech i wydech. Lecz wobec tego w południe córki musiały chodzić ulicami.
Kiedy w okolicy piwiarni zaczął się za nimi naprawdę rozglądać, pojął, że jest na drodze do kompletnego ogłupienia, i skreślił je, tak jak tamten ktoś tamto słowo ołówkiem na ścianie.
Ominął dziś knajpę, postanowił pójść jeszcze raz na wzgórze, okrężną drogą, zaczął od Piątej Śluzy, wzdłuż ogrodów.
Pluskwiaki chodziły po liściach, za sztachetami w grudkach ziemi przebranej palcami rosły maliny, coraz dalej; była to droga, żeby przestać myśleć, aby się zanudzić, żeby czuć się jak kropla wody wędrująca rurą. Główna wąska uliczka wiła się gęstym przedmieściem w ciasnych planach, z zaułkami, składami beczek. Tramwaj dobijał do brzegów chodnika, panicznie przerzucał się na drugą stronę pod płoty, najeżdżał w okna czerwonych budynków o zamalowanych na niebiesko szybach i w ostatniej chwili dawał sobie radę, rżnąc żelaznymi kołami ciszę jak piła. Nikt nie szedł, nikogo nie było w podwórzach.
Skręcił w głąb czarnych magazynów. Nabudowały się tu jak grzyby z jednego pnia. Wyrczące w powietrzu daszki magazynów dawno już zmęczyły prawo ciężkości i pogarbione zamarły. Białe i żółte tabliczki wyjaśniały wszystko, całą prostą treść, która się tutaj rozgrywa. Był kranik z napisem: woda. Bo mógł być w nim olej. Wisiały skórzane fartuchy, takie, jakich używają woźnice ładujący brzuchem beczki na rolwagę, na czarnym wyszlifowanym bruku stał wóz wygięty jak kadłub żaglowca i po bokach miał haki na powieszenie beczek. Na wieku czerwonej skrzynki było napisane: piasek — i strzałka, że wieko trzeba podnieść. Szła przed nim tłusta kura i uciekała akurat tam, gdzie skręcał, wszedł na schody starej kamienicy, w myślach zobaczył wdowę. Chwycił się ręką poręczy.
Na pierwszym piętrze za drzwiami — szedł tutaj — wszystko było urządzone. Była tam cicha przystań — było okropnie, zastawione meblami gęsto, i pełno starych przedmiotów, pamiętnych, z aneksami jakichś osobistych spraw — ale było wygodnie. Stan umysłu wdowy, nie była wdową, tak ją nazwał — był pustynny, lecz była dobrotliwa. Poznał ją przed rokiem, gdy pomógł nieść kosz na ulicy, i nie zapytał nawet, co było w tym koszu? Była niemłoda, samodzielna, pracowała, nigdy nie pamiętał gdzie? Traktowała Benedykta jak objawienie swego życia, a może ostateczność? Nie zapytywał. Była krępa, o naznaczonej twarzy ospą, średniego ziarna, zawsze najmilej zdziwiona. Od czasu wypadku jeszcze tu nie był, odczekał, dopóki twarz się nie podgoi. Gdyby wspomniał o wypadku i o Filipie, w ogóle przestraszyłaby się nadmiernie. Życie wyobrażała sobie gołębio, była gołębia, może widziała jego nieszczególność fizyczną, lecz wolała sparciałe, ale jej jabłko, w jej raju. Tak musiała rozumować. Było jej na imię Eliza. I proszę pomyśleć, myślał, co ona zrobiła z tym imieniem? Nigdy nie doszło do rozmowy, co to wszystko dalej miałoby znaczyć? Nie miała lat trzydziestu pięciu. Próbowała tego, żeby opowiedzieć, kogo ona nie chciała, kto chciał się żenić. Może była kucharką, a może praczką, czasem należało rozumieć, że pracuje w kantorze firmy przewozowej, lecz była w domu i rano. O kantorze mówiła z dumą, była tam jedyną dzielną kobietą. A jednak czasem, może z głupoty, patrzyła tak, jakby chciała go przeniknąć. Zbierał się wtedy w sobie. Chciał powiedzieć: a ja nie przenikam. Dobrze? Pozwalał się gościć i przestrzegał, żeby być zwyczajny, banalny, wolał nawet opowiedzieć, że poprzedniego dnia się upił z kolegami i z nóg zwalił, aniżeli przyznać się, że o czymkolwiek myśli, że cokolwiek czyta. Znał tę żółtą falę otaczającego społeczeństwa, które gotowe mu dostarczyć wszystko, przynieść nieszczęścia i szczęścia, byle nie był odmienny. Czasem nawet grał rozbrajającego bałwana i myślał, czyby nie zrobić sztucznej awantury lub nie odegrać jakiejkolwiek brutalnej sceny, z której, wychodząc ekspiacją, mógłby dać dowód, jak bardzo jest przywiązany. Był przywiązany, było to jedyne miejsce prawdziwe. Nie chciał doceniać tej prawdy. Wstydził się, z początku mówiła do niego: mój kawalerze — dopóki sobie tego nie wyprosił. Najgorszy był.obowiązek poczciwości, gryzienia się w język, żeby nie urazić czymś śmielszym, przeliczanie słów, określeń, obowiązek baraniej dobroci i grzebania w piasku spraw codziennych ze strzałką w pamięci: tu podnieść. Wolałby leżeć pod drzwiami bezczelnej tancerki, być sponiewierany przez lokaja prawdziwej osiemnastoletniej damy, wolałby zostać sam. Z samotności szedł teraz po schodach. Przeskoczył jedno piętro i zastukał dwukrotnie w ramę drzwi.
— O! — powiedziała.
Zrozumiał, że dostrzegła brak zębów i okaleczenie twarzy.
Udał, że jest czymś bardzo przejęty, udał trochę nadąsanego. Robił to niekiedy. Podszedł do okna i stanął na chwilę odwrócony plecami.
— Tyle dni... — powiedziała smutno. — Co się stało?
Czuł, jak głos jej oddalił się w głąb pokoju. Nie śmiała nic więcej.
Za oknem na dole był ciasny kąt ziemi. Niebieskawe cegły komórek grzęzły w bruku, jakby oberwał się i spadł kawałek zadymionego stropu nieba. W szczelinie murów świeciło oczko płynącej wody, nie większe od średnicy beczki.
Stał, milczał, słyszał nakrywanie do stołu.
— Miałem ciężki wypadek — rzekł.
Przedtem przygotował sobie opowieść barwną, zastąpił ją teraz inną, najkrótszą: — ale już... — odwrócił się; podeszła cicho i usiadła przed nim na krzesełku. — Ale teraz już jest dobrze — powiedział. — Stratowały mnie konie.
— Bo myślisz, bo chodzisz i myślisz, biedaku — wstała.
Zerknął; tak szybko wszystko na stole zostało postawione, cielęcina i chrzan, korniszony, serwetki i srebro, popatrzył na nią, diabli groch na tej biednej i dobrej twarzy wymłócili i żeby bodaj jeden został, oczy miała jasne, bardzo jasne, zaczerpnięte z białego oka beczki, błękitne, z błękitu pierwszej komunii. Jeżeli wierzyła w te konie, to za mało się zdumiała i przestraszyła, jeśli nie, to po co pozwalała się okłamywać? Dlaczego nie zapytała o szczegóły?
Nie wierzyła i to go obraziło, ale było za mało, żeby się na nią gniewać. Jeden krótki gniew i już nastąpiłby krach tej sztucznej dekoracji dla prostodusznych.
Odwrócił się jeszcze bardziej: co ona winna? Jest najlepsza, jaka może być. I najpiękniejsza, jaka się mogła samej sobie zdarzyć. Sama w sobie musi mieć przecież poczucie jakiejś wielkości. I z całą powagą musi rozsądzać swe losy. Strzeże ich, zapobiega, gdyby jej cokolwiek powiedzieć, stanęłaby ostro w swej obronie. Okazałoby się, że wie wszystko, całą prawdę, i dumnie gotowa jest bronić każdej kromki chleba na swym stole. Postanawiał kiedyś stawać w obronie brzydkich, widzieć w nich inne piękno, jeszcze piękniejsze. A wiersz napisał o Filigranowej.
Nachylił się:
— Elizo — powiedział jej w oczy. — Elizo!
Miała rozpromienioną twarzyczkę amorka, któremu barbarzyńca strzelił śrutem w oczy. Miała twarz uratowaną spod deszczu trującej rosy, która obeschła...
Usiadł do stołu. Gdyby ludzie, siedząc naprzeciw siebie, zamiast mówić, myśleli naprzeciw siebie. Szli sobie w myślach naprzeciw, krążyli wokoło siebie i domyślali się treści milczącej rozmowy? Pierwsze słowo było katastrofą między ludźmi.
Siedział, pozwoliła mu myśleć, lecz gdyby wiedziała? Zezwalała na ciszę.
Zaczął rozmawiać, gdyby wiedziała, jakie w tej chwili, rozmawiając z nią i wygłaszając puste zdanie po zdaniu — jakie równocześnie rozważa sprawy?
Przypomniał to, co najbardziej lubiła: moment ich pierwszego spotkania. Robił to dla niej. Przypomniał ulicę, zaułek i co ona wtedy mogła myśleć, i jak on ją zobaczył, i to, że jakże to było urocze, nadzwyczajne i zupełnie ponad spodziewanie — rzeczywiście było niezwykłe i jak gdyby romantyczne — i że ona myślała, że on... a on myślał, że ona... i jak to on, nie wstydząc się, wziął kosz na ramię — bardzo się wstydził — i że nie zapytał nawet, co jest w tym koszu — nie zapytał i teraz, myśląc o czym innym. A także jednocześnie, i niech to jedno zostanie tajemnicą, pomyślał, że może niosła zwłoki zamordowanej dziewczyny, tej, która jemu była przeznaczona? Kosz był ciężki, podwójnym ciężarem, tak jak nabiera wagi człowiek martwy... Folgował sobie w naiwnych domysłach, żeby tylko były... Ważył elementy, które w sprawie z Filipem same wpadły mu w ręce, jadł marynowaną cielęcinę i dla podłużenia pustych zdań dokładał chrzanu, chrzan łzawi oczy, patrzył na Elizę, czuła jego spojrzenie, odpowiadała uśmiechem, białymi, wypranymi palcami podsuwała chleb, za plecami trzypokojowe ciemne mieszkanie otwierało skrzypiące skrzydła — czemuż ta cnota — myślał — nie ma jakiejś nalewki domowej? Miał sposób snucia podwójnej myśli, reagował przytomnie i uczciwie na wszystko, co ona mówiła, i pod spodem toczył swój nurt w rozważaniach o Filipie. Gdy wchodził w obłok tej myśli, przejmował go dreszcz chłodu i spodziewania. Kołatała możliwość szansy na zemstę. Albo wspaniałej z niej rezygnacji, gestu, jedno i drugie było w odwróceniu, jak karta do gry i jej rewers, czarna podszewka białego płaszcza.
— Powiedz, biedaku — zapytała przeskakując z krzesła na krzesło błyskawicznie i siadając obok niego — jak było z tymi końmi? Od początku Bogu Wszechmocnemu dziękuję, że ci się nic nie stało. Bałam się od razu spytać... Wprost nie chce mi się wierzyć ze strachu... I jestem dzisiaj ze strachu umarła.
W odpowiedzi położył jej rękę na ramieniu. Nad jej rozległą twarzą przeleciały motyle. Nieraz tak nad skamieniałym, pustym piaskiem nadbrzeżnym próbuje zamknąć skrzydła motyl.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.