Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

toczył swój nurt w rozważaniach o Filipie. Gdy wchodził w obłok tej myśli, przejmował go dreszcz chłodu i spodziewania. Kołatała możliwość szansy na zemstę. Albo wspaniałej z niej rezygnacji, gestu, jedno i drugie było w odwróceniu, jak karta do gry i jej rewers, czarna podszewka białego płaszcza.
— Powiedz, biedaku — zapytała przeskakując z krzesła na krzesło błyskawicznie i siadając obok niego — jak było z tymi końmi? Od początku Bogu Wszechmocnemu dziękuję, że ci się nic nie stało. Bałam się od razu spytać... Wprost nie chce mi się wierzyć ze strachu... I jestem dzisiaj ze strachu umarła.
W odpowiedzi położył jej rękę na ramieniu. Nad jej rozległą twarzą przeleciały motyle. Nieraz tak nad skamieniałym, pustym piaskiem nadbrzeżnym próbuje zamknąć skrzydła motyl.