Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

umysłu wdowy, nie była wdową, tak ją nazwał — był pustynny, lecz była dobrotliwa. Poznał ją przed rokiem, gdy pomógł nieść kosz na ulicy, i nie zapytał nawet, co było w tym koszu? Była niemłoda, samodzielna, pracowała, nigdy nie pamiętał gdzie? Traktowała Benedykta jak objawienie swego życia, a może ostateczność? Nie zapytywał. Była krępa, o naznaczonej twarzy ospą, średniego ziarna, zawsze najmilej zdziwiona. Od czasu wypadku jeszcze tu nie był, odczekał, dopóki twarz się nie podgoi. Gdyby wspomniał o wypadku i o Filipie, w ogóle przestraszyłaby się nadmiernie. Życie wyobrażała sobie gołębio, była gołębia, może widziała jego nieszczególność fizyczną, lecz wolała sparciałe, ale jej jabłko, w jej raju. Tak musiała rozumować. Było jej na imię Eliza. I proszę pomyśleć, myślał, co ona zrobiła z tym imieniem? Nigdy nie doszło do rozmowy, co to wszystko dalej miałoby znaczyć? Nie miała lat trzydziestu pięciu. Próbowała tego, żeby opowiedzieć, kogo ona nie chciała, kto chciał się żenić. Może była kucharką, a może praczką, czasem należało rozumieć, że pracuje w kantorze firmy przewozowej, lecz była w domu i rano. O kantorze mówiła z dumą, była tam jedyną dzielną kobietą. A jednak czasem, może z głupoty, patrzyła tak, jakby chciała go przeniknąć. Zbierał się wtedy w sobie. Chciał powiedzieć: a ja nie przenikam. Dobrze? Pozwalał się gościć i przestrzegał, żeby być zwyczajny, banalny, wolał nawet opowiedzieć, że poprzedniego dnia się upił z kolegami i z nóg zwalił, aniżeli przyznać się, że o czymkolwiek myśli, że cokolwiek czyta. Znał tę żółtą falę otaczającego społeczeństwa, które gotowe mu dostarczyć wszystko, przynieść nieszczęścia i szczęścia, byle nie był odmienny. Czasem nawet grał rozbrajającego bałwana i myślał, czyby nie zrobić sztucznej awantury lub nie odegrać jakiejkolwiek brutalnej sceny, z której, wychodząc ekspiacją, mógłby dać dowód, jak bardzo jest przywiązany. Był przywiązany, było to jedyne miejsce prawdziwe. Nie chciał doceniać tej prawdy. Wstydził się, z początku mówiła do niego: mój kawalerze — dopóki sobie tego nie wyprosił. Najgorszy był.obowiązek poczciwości, gryzienia się w język, żeby nie urazić czymś śmielszym, przeliczanie słów, określeń, obowiązek baraniej dobroci i grzebania w piasku spraw codziennych ze strzałką w pamięci: tu podnieść. Wolałby leżeć pod drzwiami bezczelnej tancerki, być sponiewierany przez lokaja prawdziwej osiemnastoletniej damy, wolałby zostać