Złoty robak/Goryl

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Goryl

Gdy wyszedł, było potwornie późno, za pięć druga, kawiarnia, jak powiedział Hieronim, odbywała się około południa — zapomniał spytać, o którą by najpewniej chodziło?
Znał miasto na pamięć. Mógłby sporządzić zbiór najpopularniejszych dialogów ulicznych i katalog używanej sezonowej gwary. Znał nawet losy i śmierć niektórych słów. Pamięć jego odnotowała wszystkich łazików, znał nawet „ruch personalny”, czyli tych, których sława już odeszła i po roku, dwóch ukazywali się w innym miejscu, zszarzali, z młotkiem w ręce lub ścierką. Istniał jeszcze świat zamknięty i żył w miejscach niedostępnych. Z tym oto światem popadł w konflikt.
Z bramy skręcił na lewo, postanowił działać na chybił trafił, nieomylnie, wybrał lokal w samym centrum, z tarasem, najtrudniejszy do wejścia. Nie był tam nigdy i gdyby kiedykolwiek wszedł, wydawałoby mu się cokolwiek, że ciągnie mu się za obcasem przydeptana skarpetka na oczach rozbawionych bywalców.
Zostawił kapelusz w szatni, nie patrząc na fagasa, wszedł na piętro po schodach wyłożonych błękitnym dywanem, przygładził włosy przed lustrem na półpiętrze, nie patrząc sobie w oczy. Ciasto głowy pod uciskiem nocnej czapki nabierało pewnej wklęsłości. Umyślił, że pójdzie na taras.
Na tarasie pod parasolem traf powinien sprawić: powinno siedzieć Bydlę. Należało przejść przez główną salę. Z wahadłowych drzwi wyskoczył kelner, z tacą pełną szkła nad głową, wprost na niego z całym rozpędem na zderzenie, jakby chciał to wszystko załadować mu w zęby. Lecz mamiąc, w ostatniej chwili błyskotliwym zmamieniem wymknął się jak szybująca jaskółka. I kto wie, czy nie zrobił tego rozmyślnie.
W głównej sali siedzieli starcy z gazetami w rękach, pod kryształowym światłem za dnia, jak w zimnym cmentarnym deszczyku. Światło odbijało się w lakierowanych sztybletach ślimaczkami i artretycznie drgało. Pełno było nóg, złych spojrzeń i ząbków nacinających sine wargi i fioletowe. Dywan podbijał stopy jak miękka trawa na grząskim gruncie.
Nie dochodząc jeszcze do tarasu, zerknął przez błękitną szybę. Stanął jak wryty. Poszukiwanie było jak gdyby skończone. Byli tutaj, aż się zdumiał, w oddali za niebieskawym szkłem, pod rozchwianymi parasolami ogrodowymi, siedziała wydzielona grupka młodych ludzi. Ilość była ta sama, około siedmiu, najwyższy spośród nich — Ten! — rozwalony w czerwonym fotelu, drzemał; nazwał go od tej chwili Gorylem. Brakowało tylko dziewczyny. Cud byłby, gdyby to nie byli oni. Należało jednak działać sprawiedliwie, zidentyfikować skaleczony palec, jeśli taki jest, i doczekać się przyjścia Filigranowej.
Wszedł na taras, zabrzęczał gwarek, uderzyło zapachem perfum wesołe powietrze pod gołym niebem — błysnęły mundury, pióra. Szklaneczki sypały srebrnymi iskrami w gęstym zapachu kawy i błękitnych cygar. Drżąc prawie z emocji, zbliżył się do Nich, nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi, usiadł przy bliskim stoliku, widok wypadł mu na plecy Goryla. Nie widząc twarzy kelnera, zamówił kawę, nie widząc kawy, wypił ją do dna. Niepostrzeżenie wyjął z kieszeni spodni cygaro. Rozpoczął obserwację. Czy myśliwy przeżywa podobną sytuację, widząc skrzydło cietrzewia?
Niezbyt pewny był jeszcze, czy Ten był podobny do opisu Hieronima.
Siedzieli rozparci i rozmawiali, lecz było w tym więcej hałasu niż słów, ich system rozmowy polegał na tym, że mówili wszyscy naraz, a to, co z tego zostawało dla ucha, było strzępem, piórkiem, na które wystarczyło dmuchnąć, aby nadal utrzymywało się w powietrzu, aby rozmowa trwała. O nic tu chyba więcej nie chodziło. Dwóch było ubranych na czarno, płowych blondynów o małych główkach, przystrzyżonych na jeża, lat nie więcej niż po szesnaście, ze strzępu zdania nagle można było zrozumieć, że wrócili z jakiegoś pojedynku, identyczni jak dwa wyżły, sztywni, trzeci ryży, o uciekającym spojrzeniu, narzucający się z dowcipem, czwarty mały, posępny „Kreol” o tak czarnej skórze, jakby ze śladami dotknięć palców na policzkach. Miał przykuwające kamiennym bezrozumem oczy, siłą woli i okrucieństwem; milczał. Lecz patrzeć na niego można było wciąż od początku.
Reszty poniechał, zapalił cygaro, siedział za blisko, żeby mógł widzieć, i co dziwne, słyszeć, słyszał oddech Goryla, wychylił się dyskretnie i uchwycił jego profil; zmienił mu nazwę na Bydlę.
Próbował rozpatrzeć tę twarz na chłodno. Była przystojna, z typu urody oczywistej, mocnej, skażona grymasem, który szył się pod zdrową, śniadą skórą, stwarzając nerwową drgawkę, jaka występuje na zadzie konia. Nerwowy? Chimeryczny? Biedne Bydlę o rozedrganej strunie. Lat mógł mieć dwadzieścia kilka — ubrany niedbale, rozchełstany wytwornie, złożony w fotelu jak statyw — gdyby wstał, sumując wszystkie człony, musiał być wysoki, lecz to jeszcze nic — był muskularny i zbudowany bez żartów — lecz i nie to jeszcze — jak i to, że w takich jak on prawdziwą siłę czuje się w czymś zatajonym, z pozoru niedbałym i właśnie bezbronnym, i że wdać się z nim w awanturę znaczyło tyle, co rzucić się pod koła lokomotywy. Nie to było aż tak groźne.
Groźna była przewaga moralna. Benedykt wiedział już, co to znaczy. Znał podobny typ, który czymś, nie wiadomo czym, jest to tajemnica natury, wywiera wpływ na otoczenie. Z wpływu tego żyje, z destrukcji i amoralności, która tak chętnie jest kupowana przez tchórzów i mieszczan. Moralnym, zacnym i nudnym ludziom potrzebne jest Bydlę — ideał życia bez hamulców, tak jak nieuczciwym potrzebny jest Chrystus, cierpiętnik, poczciwiec i dla odmiany nudziarz. Bydlę zatem — było stworzone przez potrzebę społeczną, społeczeństwa bogatych tchórzów.
Nie czas był na rozmyślania, gdy tylko to pomyślał, Bydlę poruszył się, wpół przebudził i sięgnął po szklankę. Wielki palec jego prawej ręki był owinięty świeżym bandażem.
Benedykt pomyślał, że może już przesadza, ale gdy tamten obrócił w palcach szklaneczkę, odczytał jeszcze z jego twarzy sprzedajność, skłonność do taniego szyderstwa i nieśmiertelność — w tym znaczeniu, że nawet zbity i pokonany potrafi otrzepać się i dalej siać zarazę perfidii i słodkawego chamstwa. Na lewym policzku miał jaśniejszą skazę, czoło oplecione koszyczkiem ciemnych włosów.
W koszyczku mózg jak denaturat, musiał pić od wczoraj. Różni nas — myślał Benedykt — wartość mózgu. Pustka tego przedwcześnie wykolejonego była oczywista. Lecz myśleć o wykolejeniu jako o formie zadośćuczynienia byłaby to ucieczka w nieszczęście cudzych przyjemności.
A jednak nie mógł się dość napoić widokiem. Bydlę odstawił szklankę, wtulił głowę w ramiona i spał teraz jak dziecko. O niczym nie wiedząc, w zasięgu ręki swej ofiary.
Uderzyć w pysk znienacka? Ba! Akt duży. Lecz co z tego? W gruncie nikczemne. I w rezultacie nowa masakra. Obudzić, pokazać mu się na oczy, przypomnieć i jeszcze raz sprowokować? Być może, nie pamięta, co robił wczoraj. Tłumaczyć? Nic gorszego, zazwyczaj podobna sytuacja kończy się żałosną scenką intruza i pana. A może, niezależnie, jeszcze raz sprowokować swym wyglądem? Myśl haniebna. W sumie znaczyłoby to jeszcze raz dostać. A gdyby? A gdyby tak dostać?...
Myśl ta poważnie go przestraszyła już samym swym istnieniem. Jest faktem stwierdzonym, że niektórym myślom istnieć nie wolno. Zawołał kelnera. Dosyć — pomyślał — tych niechrześcijańskich uczuć wokół postaci Bydlęcia. Sprawę: jeśli należy rozstrzygnąć rzeczowo, z godnością, sam znajdzie się wkrótce dotkliwy sposób na miarę obrażonego intelektu. Zapłacił i chciał wstać, zafascynowany Bydlęciem zapomniał o tym, że oczekiwał przybycia jeszcze jednej osoby z dnia wczorajszego. Powinna już być tutaj lub nadejść, nie nadchodziła — i właśnie!
Weszła. Od chwili szła przez salę, nie wiedział o tym, odwróciło się kilka głów w tamtą stronę, ktoś się ukłonił, odwrócił głowę także. Poczuł, że cierpnie na nim skóra. Temu przykremu uczuciu uległ już kilka razy, lecz w mniejszym stopniu niż dzisiaj.
Musiał to być ktoś, idąc szła i nie miała w sobie nic więcej, niż jest potrzebne do pokonywania ruchu. Wiedziała o tym i tak szła, niewiele miała drogi, spieszyła się i jeszcze nie przeszła. Ubrana była stosownie do chodzenia, obciśle, bogato i zręcznie, a płaski słomkowy kapelusz, wielkości spodka, zjeżdżał z upiętych w górę włosów i spadał na czoło. Ale z umiarem. Jedynie co, kręciła kółeczko kościaną szyjką parasolki, trzymając ją pionowo przy boku jak pastorał.
Benedykt wyciągnął szyję. Rysy jej twarzy w pierwszej chwili były niedostrzegalne, w drugiej klasyczne, później klasyczność rozlatywała się na korzyść czegoś podobnego do szczerego uśmiechu dziecka, potem korzyść przepadała i ukazywały się maniery, ciemne, brylantowe włosy i kamienie w medalionie, przecież nie szkiełka. Przekraczając jakiś niewidzialny próg drogi, nagle przybrała minę poważną. Ale przedtem jeszcze, w dobrze wymierzonym miejscu, zatrzymała się i idąc z lewej, poszła prawą nogą — Benedykt zawsze kwitował bolesnym uśmiechem niedoścignione zjawiska „matki natury” i powodzenie za cenę samego tylko istnienia. — Potem wykonała coś w rodzaju odruchu młodego psa, który spiesząc na powitanie pana pozwala, aby z nadmiaru miłości zarzuciło nim na ułamek sekundy, zanim wykona skok i przypadnie do kolan. Zarzuciło ją więc i już serio, wyprostowana, znalazła się przy Nich naprzeciw Bydlęcia, który wstał także, dość szybko, jakby w plecach miał ekran. Podając mu rękę uniosła się na palcach i przekreśliła jego twarz spojrzeniem błyskawicznym z dołu w górę, byłoby dosyć, lecz zrobiła to jeszcze i w poprzek. Podobnie przywitała się z pozostałymi, całowali ją w rękę. Za każdym razem unosiła się na palcach. Zawróciła do Bydlęcia, który już złożył się z powrotem na fotelu, i usiadła na poręczy. Benedykt zgasił cygaro i postanowił wyjść w stronę szatni.
Ledwo jednak ruszył się od stolika. Bydlę nieoczekiwanie drgnął w plecach, poderwał się i wyciągając rękę w górę półprzytomnie zawołał: — Hallo! — Tak jakby kogoś chciał zatrzymać albo przywołać.
Lecz nie wiadomo, do kogo było to skierowane. Opadł z powrotem w fotel.
Benedykt nerwowo odwrócił się, bez potrzeby, przez ramię zobaczył jeszcze machnięcie ręki i moment, gdy Bydlę osuwał się w fotel.
Mimo woli przyspieszył kroku. Ogarnęło go uczucie irracjonalnego strachu, wbrew woli ugięły się pod nim nogi. Był zły na siebie, lecz nie mógł się opanować.
Okrzyk przepadł w powietrzu, nikt nie zareagował.
Tak zawsze jest — pocieszył się, brnąc grząskim dywanem — gdy ktoś wzięty z imaginacji nagle ożyje — ale...
W szatni ogarnęła go prawdziwa wściekłość.
Odebrał kapelusz i przez chwilę trzymał w ręce. Co robić? Co należało robić?
To było pewne, że Bydlę nie widział go dzisiaj i nie mógł go widzieć. A jeśli?
Jeżeli za każdym razem, zawsze już, ile razy znajdzie się w pobliżu, dostrzeżony czy nie dostrzeżony, na zasadzie jakiegoś dziwnego prądu ślepej antypatii liczyć się będzie musiał z możliwością zaczepki? Jeżeli ma żyć w lęku, że w każdej chwili może go spotkać afront?
A może odwrotnie? — ochłonął i szedł już ulicą. Przyszła mu do głowy myśl dosyć liryczna, że może on, właśnie Benedykt, stoczy walkę i będzie Dawidem? Znaleźć by tylko kamyk.
Uśmiechnął się w duchu.
Tej nocy miał służbę, gdy wrócił o świcie, poszedł spać i śniło mu się, że Bydlę zakradł się na jego tereny naftowe i zaplątany w drutach leżał do wzięcia. On jednak bał się go dotknąć ręką.
No proszę! — obudził się z bólem głowy. Usiadł przed lusterkiem do golenia.
....
Później raz tylko zobaczył na ulicy Księcia, z bardzo daleka, z Filigranową, potem nie widywał, znaczyło to, że jednego dnia nagle go spotka. Zapamiętał godzinę tamtego widzenia.
Pomysł ten przyszedł mu nad ranem w czasie obchodu, na szynach, i postanowił go nie sprawdzać w świetle dziennej myśli, lecz raz dotrzymać sobie słowa i zrealizować bezwzględnie, chociażby wydawał się w ostatniej chwili ryzykowny.
Równocześnie odezwał się głos rozsądku: ostrożnie z kapitalnymi myślami.
Myśl wydawała mu się nieprawdopodobnie rewelacyjna. Zaczął się nią delektować, niebezpieczeństwo dodawało wartości i głuszyło rozsądek. Była to kwestia odwagi i perfidii wysokiej klasy. Może nawet za wysokiej, tak bywa, że człowiek urzeczony jakimś pomysłem przestaje go widzieć, czyli widzi tak realnie, że nie dostrzega niebezpieczeństwa chybienia w rzeczywistości.
Wracając do domu wczesnym rankiem, wstąpił do ogrodnika i kupił czerwoną różę. Była jeszcze mokra od rosy, zawinął ją w gazetę, którą wziął ze sobą z budki wartowniczej, i niósł teraz jak śledzia.
Już cztery róże zmarnował, zwiędły za drogie pieniądze i już nie wiedział, jak się pokazać ogrodnikowi. Musiał robić wrażenie nieszczęśliwie zakochanego, a było odwrotnie.
Ta była piąta. Nagle wyczuł, że dzisiaj trafi, za piątym razem przygotował się wyjątkowo starannie.
Spał dobrze, ubrał się i ogolił, uśmiechnął się sam do siebie, gdy z szafki sanitarnej na wartowni wziął równocześnie z gazetą bandaż. Nie chciał już w razie wypadku krwawić jak poprzednio.
Dzień był słoneczny, z powiewem, bukiecik motyli wzbijał się pośrodku Małego Rynku w górę, ktoś naprzeciw w oknie śrubował na skrzypcach frazę coraz wyżej, dziś wszystko dokładnie było widać, słychać, dym z komina przynosił zapach szynki, czerwona róża o łajdackim bliku na stulonej główce oczekiwała w zielonej butelce.

Bardzo dokładnie sprawdził czas. Jak zamachowiec wyszedł wcześniej, aby oswoić się na ulicy z bieżącą sytuacją. Różę trzymał pionowo przy nodze, pobijał się nią w uda jak prętem wikliny. Ruch uliczny był ten sam, co zwykle. W miarę upływu czasu poczuł lekkie działanie nerwów i oczekiwania. Wyszedł wcześniej, aby działanie to przeszło w stan naturalnego wdrożenia.
Obliczył, że według wszelkiego prawdopodobieństwa spotkanie powinno nastąpić na skrzyżowaniu dwóch głównych, konkurujących ulic.
Dobre dziesięć minut wcześniej ukazał się Książę, za wcześnie, sam, było to gorzej, lecz nie zmieniało zamierzenia, było nawet lepiej i czyściej.
Książę szedł posępny, z opuszczoną głową, nic to nie znaczyło, niedbały, długimi palcami prawej ręki trzymał się za atłasową klapę czarnej kurtki, jakby grał w kości i obliczał swój rzut kolejny. Nie w formie — był nie w formie — twarz pusta, oświetlona słońcem — nie wyrażała więcej ponad stan zmęczenia.
Z dwunastu kroków zrobiło się siedem. Podchodząc, Benedykt skrył się za plecami jakiegoś poczciwca o płowym grzbiecie. Poczciwiec nie wiedział jeszcze, że za sekundę będzie głównym świadkiem zdarzenia i że akcja już go objęła.
Wstrzymał oddech i wysunął się zza pleców. W ostatniej chwili widział wszystkie osoby, które będą zamieszane w ten incydent. Lewą rękę uniósł dla odparowania ciosu, w prawej nodze miał nakaz, gotowość na kopnięcie, gdyby zdarzenie przybrało obrót chamski, prawą rękę przygotowaną do walki. Gdyby do niej doszło, groziła — mógł się jeszcze cofnąć: — definitywną katastrofą.
Zagrodził drogę Księciu.
Uchylił kapelusza. Nie zapomniał o tym geście. Ubliżającą lekkość uchwycenia ronda dwoma palcami zdobył w ćwiczeniu przed lustrem. W ręce trzymał czerwoną różę, półrozkwitłą, o chwiejącej się główce jak płomyk zapalonej świecy. Słońce południa rzuciło się na czerwień jak robactwo na obnażone mięso.
Książę zatrzymał się błyskawicznie.
Benedykt wyciągnął rękę gestem ofiarodawcy, uginając ten gest w akcent przesadny, obelżywy. Sam fakt publicznego wręczenia kwiatka mężczyźnie musiał być wstrętny. Lecz widząc swój gest już w rzeczywistym wykonaniu powziął do niego pewne zastrzeżenia; za późno.
Książę spojrzał na kwiat. Najpierw w roztargnieniu. Była to mała chwila. Potem się uśmiechnął.
Jak w każdym zamachu zaczęło się dziać trochę inaczej. Był to ułamek sekundy, w którym Benedykt zacisnął zęby spodziewając się ciosu, i napiął mięśnie, aby go odparować. Nie przewidział jednak roztargnienia przeciwnika.
Nie spodziewał się również, że Książę z bliska, w bezpośrednim zetknięciu wygląda inaczej; w każdym razie inaczej.
Delikatnym gestem wziął różę z rąk Benedykta, pionowo, jakby to istotnie była zapalona świeca.
Uśmiechnął się — i przyjął. Bez najmniejszego zdziwienia, z uśmiechem, traktując fakt zupełnie naturalnie, jakby przywykł do przyjmowania kwiatów od nieznajomych, i na ulicy, także od mężczyzn.
Ten wrogi w gruncie rzeczy moment Benedykt pamiętał jeszcze i panował nad nim, spoglądając chmurnie, wszystkie następne zagrodziły mu drogę do jakichkolwiek wrogich gestów wobec Księcia.
Stał skamieniały, zaskoczenie było zupełne, lecz całość akcji jeszcze do odratowania.
Książę wyciągnął do niego rękę. Wszystko to, co nastąpiło, działo się bardzo szybko i chwilowo było nie do odparcia.
Filip przedstawił się, podziękował, nie zapytał o powód, wziął Benedykta pod ramię i z rozbrajającym uśmiechem zapytał, czy może prosić na kawę? Ba, gdyby był pewny, że to Tamten, bez wahania uderzyłby w twarz, odpowiadając na zaproszenie, lecz ten był stokroć inny i gorszy.
Miły Boże — pomyślał Benedykt. — Co robić? Nieporozumienie urosło.
Przyjął zaproszenie. Nic nie było stracone, akcja przeciągnęła się tylko, być może, korzystnie.
Albo to dureń — myślał — albo kwalifikowany łajdak rzadkiej miary. Być też może wziął Benedykta za kogoś znajomego — lecz po cóż by się przedstawiał? Wziął go prawdopodobnie za jakiegoś przedziwnego fatyganta, anonimowego wielbiciela i wywłokę, takiego, co się serdecznie przyczepia i liczy na fundację. Ale przecież nie wyglądał na to, aby dawał z siebie robić idiotę.
— Nie jestem ubrany — rzekł Benedykt. — Wracam z pracy.
— Nic nie szkodzi — odpowiedział Filip nie patrząc na Benedykta. — Jest pan ubrany. Ze mną można.
Robił wrażenie, jakby wypogodniał, jakby spotkanie to było mu potrzebne. Traktował Benedykta jak jakiś ciąg już istniejący i brał go wprost ze środka czegoś, co nie istniało, jeśli nawet przez nieporozumienie uważał go za swego znajomego, stosunek do tego znajomego był tak wyjątkowo ciepły, że Benedykta opanowało coś w rodzaju zazdrości. Otoczony dyskretną opieką i delikatnością dobrze wychowanego chłopca, był oto znakomitym gościem „Księcia”. Zawsze był czas ujawnić nieporozumienie.
Czy Benedykt miał być niemiły? Szkoda mu było na początek, szkoda mu było z miejsca jakby kłamać w stosunku do własnej osoby, szkalować się jak gdyby. Był czas przed nimi.

Kawiarnia była nie tamta, parę kroków, ta na rogu po schodkach, jak apteka, w ciemnej jak miód z gryki boazerii, jeszcze przed drzwiami Benedykt szukał oświecającej myśli i sposobu, ledwo stawiał nogi, dał się prowadzić, Filip delikatnym chwytem poniżej łokcia pchał go i unosił jak dziewczynę: — pardon! — otwarł przed nim szklane drzwi, wypełnione spirytusowym, mylącym blaskiem — być może z delikatnej obawy, aby Benedykt nie przebił ich głową. Lecz wszystko, co robił — miły Boże! — było naturalne, było radosne i porywające — urzekające — z działaniem urzeczenia — natychmiastowym.
Czy istnieją aż tak perfidni ludzie? A jeśli Ten nie był Tamtym?
Jeżeli to jest Ten — myślał Benedykt — na pewno zacznie się czymś zdradzać. Jeżeli nie ten, znajomość byłaby wzięta z pobrzeża wielkiego świata, jeśli nie z centrum.
Na krótki moment Filip zgubił się przy szatni — rozmyślnie? — był duży ruch, wchodzono, wychodzono, ktoś się kłaniał i witał, Benedykt zepchnięty falą niebezpiecznie dotknął łokciem lustra, lecz nie! — Filip znów był przy nim.
Jakiś tęgi, choleryczny mężczyzna z wąsem, wykręconym z maszynki do robienia wąsów, przeciął ich, rozdzielił i zdecydowanie przywitał się z Filipem, dmuchając bezczelnie policzkami ciepłe tralalala na wysokości czubka głowy Benedykta i pokazując otyłe pepitowe plecy w pręgach zaprasowanych w kawiarnianym fotelu, jak ślady wychłostania rózgą. Naprzeciw dwóch młodych panów przed lustrem dla żartu skrzyżowało przed sobą parasole i z kolei przecięła ich parasolką nieletnia damulka, od której zapach fiołków dolatywał aż tutaj. Filip znowu się ulotnił. Jeden z tych dwóch skrzyżowanych miał gębę tandetną, złożoną w ryj do krzyczenia pod wiatr sztormowy w czasie burzy w szklance wody, drugi zaciętą, siną, w kolorze tapioki, i jedynie grabarz mógłby bez obrzydzenia dotknąć go ręką. Damulka dała się wziąć pod ręce, trzy kijki parasoli stuknęły o posadzkę i trójka rozpłynęła się w blasku szyby wejściowej. W lokalu zbierał się półświatek.
Odnalazł się Filip, był stolik wolny, usiedli, podeszła kelnerka o anielskiej twarzy. Cerę miała wydelikaconą sztucznym światłem i promieniowaniem cukrów na bufecie, palce do łamania wanilii, zanurzone w kieszeni fartuszka, głos tylko przejedzony czymś więcej, musztardowy i nadżarty.
Nie czas było na delektowanie się zjawiskami ubocznymi. Filip zapytał, czego Benedykt sobie życzy?
Benedykt bąknął o kawie i zaraz dodał, że oczywiście „na własny rachunek”. Filip zamówił dwadzieścia pączków.
— Pan lubi pączki — stwierdził uprzejmie. Zamówił również dwie duże kawy.
Kelnerka, elegijnie pochylona, spod uniesionych brwi siała wytężoną urodę, punktując uśmieszkiem twarz Filipa, jakby za chwilę mieli się pocałować. Nie wiadomo, kiedy to się stało, lecz różę od Benedykta trzymała w ręce.
Odeszła, ktoś wstał w pobliżu i skierował się do wyjścia. Wtedy Filip nie przerywając serii uprzejmości powiedział: — Hallo!
Powiedział to wyraźnie, lecz nie zmieniając wyrazu twarzy, jakby odruchowo, i w dalszym ciągu zwrócony był do Benedykta.
— Pan coś powiedział? — zapytał Benedykt.
— Ja?
— Pan.
— Nic nie mówiłem — Filip spojrzał zdziwiony w oczy.
— Zawołał pan: hallo.
Benedykt się zaczerwienił. Spojrzenie Filipa było tak głębokie i szczere, że powinien był uwierzyć, że się przesłyszał.
Od tej chwili zaczęło mu kołować w. głowie. Kelnerka przyniosła paterę pączków przesypanych cukrem, kawę, krem, o którym nie było mowy, i różę w szklaneczce z błękitną wodą.
Kilka osób przyjrzało im się, ktoś spojrzał na Benedykta spod przymrużonych powiek, była to kobieta, ktoś pozdrowił Filipa, lecz ten ledwo zareagował. Jak gdyby zwróciło to uwagę kilku innych osób.
— Ile łyżeczek cukru? — zapytał Filip skupiony, z cukiernicą w ręce i łyżeczką w prawej.
— Dwie — usłyszał swój głos Benedykt — jeżeli pan taki dobry.
Filip wsypał dwie łyżeczki i jeszcze jedną. Naturalnym gestem przysługi koleżeńskiej. Benedykt stwierdził z przerażeniem, że po raz pierwszy w życiu ktoś, co tu ukrywać — łajdak — odniósł się do niego po ludzku i „ciepło”.
— To nadzwyczajne — rzekł Filip.
— Co?
— Myślę o róży. Tak bardzo nie lubię kwiatów.
— Przepraszam.
Znów usłyszał swój głos. Wydało mu się, że słyszy, jak latają muchy, i że wszyscy na niego patrzą. Ja za to przed sobą odpowiem — pomyślał ze zgrozą. — Za to nieprawdopodobne: „przepraszam”. Wszelkie uczucie zaczyna się moralnym osłabnięciem i nikczemną rezygnacją. Ogarnął go wewnętrzny paraliż. Zaświtał w głowie problem płacenia tych dwudziestu pączków — rzucenia w twarz pieniędzy, których nie miał; nie tknął ani jednego, miał pieniądze tylko na kawę i już był w niewoli sytuacji.
Zobaczył w myśli swą powiększoną jak pod soczewką głowę i popękane dłonie, owinięte bandażem białych, źle upranych mankietów. Filip był w zmiętej koszuli, porozpinany i zyskiwał tym jeszcze pożądaną niedbałość.
Spojrzał na Filipa. Zmierzyli się spojrzeniami, Filip wytrzymał spojrzenie Benedykta, uśmiechnął się, czuło się, że się spieszył, był czymś przejęty i podminowany, chciał mówić, spotkanie traktował jak dąg wyjęty z całości spotkań, które nie istniały. Jego uśmiech przeszedł w delikatny grymas bólu. Lewe oko miał trochę inne, ciemniejsze i przy obrocie głowy świeciło jak kwarcyt w słońcu. Stwarzało to pozór drobnego kalectwa. W kwarcycie połyskiwała sucha łezka jak w źrenicy poczciwego psa. Łezka ta na przekór wszystkiemu, co by pomyśleć o nim, zabarwiona była czymś ludzkim, wzruszającym, prawie biednym. Przy całej jednocześnie świadomości działania tej rzekomej biedy i czelności zewnętrznej tworu natury, być może, „lud ma rację, która obraca się przeciw niemu”: tworu zdarzającego się raz na lat czterdzieści — jak zacytował Hieronim.
Należało teraz „zacząć”. Przeciąć, zdemaskować różyczkę i zacząć brutalnie „tamtą sprawę”.
Lecz Filip dał nieuchwytny znak, że chce coś powiedzieć. Położył rękę na ramieniu Benedykta.
— Jestem panu wdzięczny — rzekł. — Stała się rzecz zabawna. Pan o tym nie wie — uśmiechnął się na wspomnienie jakiejś myśli. — Wygląda pan na człowieka... z góry proszę wybaczyć...
— Pan? Wdzięczny? — przerwał Benedykt. — Mnie?
— Tak. Oczywiście przez przypadek, zbieg okoliczności. Ja czasem korzystam z przypadków. Wyratował mnie pan na ulicy. Byłem w sytuacji idiotycznej.
— Ja? Pana?
— Tak — rzekł poczciwie. — Pan się teraz przestraszył. Robi pan wrażenie człowieka... — zawahał się — prostolinijnego, uczynnego... lękliwego... A to tamto pańskie figlarne zakłócenie... proszę wybaczyć... może to ono powoduje... — zmitygował się i popił kawy.
— Zakłócenie? Nic nie rozumiem... Nie jestem lękliwy.
— Ależ! — wahał się Filip i spojrzał wesoło w oczy: — drobiazg. Proszę się nie przejmować. Nic nie mam przeciwko zakłóceniom. Byleby w innej parafii i na odległość. Dajmy na to — przymrużył bezecnie oko — kwiatka.
— Ja pana wyratowałem?! — Benedykt wciąż nie mógł uwierzyć. — Zakłócenie? Nie rozumiem.
— Tak — Filip patrzył ufnie w oczy. Światełko w jego oczach nieustannie migało. — Pan, pan... Byłem ścigany. Ktoś stał już pod moją bramą. Nie pierwszy raz. Szedł krok w krok, to się powtarza, ogarnął mnie strach, jak zawsze nie miałem odwagi się odwrócić. Wydawało mi się, że zobaczę twarz straszną, ślepą, zjedzoną łuszczycą, kaprawe oczy starca i cały czas czułem zimną łzę jego spojrzenia na moim karku...
— Pan to mówi serio? Jest pan pijany.
— A skądże bym wymyślił to świństwo: zimną łzę na moim karku? Nie jestem poetą. Nogi się pode mną uginały...
Miał jakby rację, i by nie wymyślił.
— Nagle — ciągnął dalej — nagle pan, z tą kretyńską różą... jak ręką odjął, zniknął mój koszmar. Nieraz tak idę, uciekam, idzie za mną, wychodzę za miasto, skręcam w lasek, okrążam polankę, nazywaną Heksenring, pan wie którą, pod spalonym dębem, idę do rzeki, rozbieram się, płynę na drugi brzeg i dopiero w połowie odwracam głowę: wiem o tym, truchła nie pływają. I prawie zawsze na tamtym brzegu ktoś siedzi i patrzy za mną. Jest to mężczyzna w czarnym ubraniu, bardzo stary, głowę chowa w ramionach, wstrząsają nim konwulsje. I wie pan, gdy mu się tak przyglądam przez dłuższą chwilę, przychodzi mi na myśl, że to jestem ja. Tak, tak, ja nie fantazjuję i zaraz to wytłumaczę: że to będę ja, byłbym ja, gdybym do tego dopuścił... gdyby to się stało...
— Pan już dzisiaj boi się starości? — Benedykt nie wiedział dlaczego, ale nie dopuścił do zakończenia tego zdania.
— Niech pan pęknie ze śmiechu: tak! Mówię panu, jestem niczym, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. I moje w tym szczęście, że jestem niczym. Byle to utrzymać, byle nie myśleć! Ale niech pan pomyśli: kobieta. Zna pan? Nie zna pan. Piękna kobieta. Starzenie się jest najcięższą dla niej obelgą. Jest z czego czerpać instytucji obelg, jest materiał do niszczenia. Jest fakt dotkliwy dla tych, którzy to widzą. I nagle odkrywają, że srebro, poezja i stare malarstwo pozostały nie tknięte. Psy się nawet odrodziły. Niech się pan nie gorszy, nie jestem bałwanem, nie jestem pomimo pozorów... — Przez salę przewinął się ten z wykręconym wąsem i mijając Filipa zagadnął go o coś kordialnie, lecz spotkał się z chłodnym niezauważeniem. — Mój ojciec — mówił Filip wyłączony z całej sali i pochylony do Benedykta, jakby się znali od lat — gdy się kiedyś pokłócił z moją matką, z pewnych powodów, raz w życiu do mnie przemówił i pokazał mi Horacjusza, kosztowny egzemplarz, podeptany obcasem. To matka natrafiła, i mając lat dwadzieścia w Odzie do Licy przeczytał słowa:...ty za to długo pożyjesz jak wrona... coś tam... aby mogli z szyderstwem... coś tam... nie pamiętam: widzieć pochodnię w popiele... tak jakoś... i nie wytrzymała, czytając pewno przedtem i Odę do Licy sprzed lat dwudziestu; nic już nie pamiętam, napadła ją wściekłość.
— No dobrze — zapytał Benedykt próbując dojść granic prawdy i kłamstwa — wtedy nad rzeką, czy pan wraca po swoje ubranie?
— Nigdy. Kupuję w najbliższym domu byle jakie i wracam okrężną drogą.
— Więc ma pan tego pełną szafę?
— O — zdziwił się Filip — jaki pan praktyczny. Słuszne pytanie. Przychodzi do mnie stary łachmaniarz i kupuje. Być może, że to on tak za mną chodzi.
— Jak?!
— Ten łachmaniarz. Uważa pan, że to nie jest możliwe? — oko, to inne, migało rozbrajającą poczciwością.
Tym razem już kłamstwo wyglądało na nie skrępowaną kpinę. Szydził z prostego człowieka, uważał go za prostego i stwarzał siatkę nie do przebicia. Zbliżał się widocznie moment pożegnania. Horacy już był i kelnerka, wspomnienie o matce, nie zapytał tylko, kim jest Benedykt, ani słowem, poza wulgarnym podejrzeniem, są tacy ludzie. Ale przecież na czymś to osłabienie musiało polegać, nic nie jest darmo.
Filip rozłożył ręce:
— Wszystko jest możliwe. Wszystkie przypadki. Pan nie Wierzy? — uśmiechał się z wyrozumieniem: — chciałbym się panu kiedyś zrewanżować. Czy jest to możliwe? Zaprosić do pewnego domu. Mam pewien plan. Jestem z gospodarzem w przyjaźni, spełnia moje kaprysy, pan będzie tym kaprysem. Zechce pan? Nabrałem do pana sympatii od pierwszego wejrzenia. Robi pan wrażenie anarchisty albo czegoś podobnego.
— Chcę panu stanowczo wyjaśnić — przerwał wreszcie Benedykt sumując wszystko — że nie mam nic wspólnego, byłoby to haniebne — aż się zachłysnął — nic wspólnego z tym „zakłóceniem w parafii” — jak pan był łaskaw powiedzieć... nic a nic, i raz na zawsze!
— A... to nie szkodzi — Filip przyjął rzecz obojętnie, znów kładąc rękę na ramieniu Benedykta: — Zgoda. — Skinął głową uprzejmie: — Zgoda. A gdyby pan nie lubił, powiedzmy, gruszek po kardynalsku — zwrócił się jak do dziecka — czy także by się pan tłumaczył?
Już kilka razy obejrzał się poza siebie, był czymś ubocznie zaabsorbowany, jakby się spieszył.
Należał do ludzi, którzy podbechtują się od wewnątrz, wystarczy im kilka słów, które wypowiedzą i które usłyszą, aby podpaliły cały magazyn.
— Wobec tego — zapytał po chwili — co to miało znaczyć? — cofnął rękę: — to na ulicy?
W jego kolorowej tęczówce wychyliło się coś niemiłego, na moment, groźnego prawie, mignęło to, przygasło i gdy zapytywał dalej: — A może ma pan do mnie jakiś żal? — już się uśmiechał. Lecz, jeszcze spięty wewnętrznie, bystro patrzył w oczy.
Znów wypadła niezręczna cisza.
Benedykt zdał sobie sprawę, że definitywnie nadszedł moment ostateczny.
Przedłużył chwilę. I jeszcze ją podwoił. Zwlekał, znów zobaczył to zamieszanie, gdy nagle przewróci stolik, i śmieszność, gdy fagasi będą go wywlekali za kołnierz pędząc precz jak pijanego rekruta, i tę wspaniałą minę Filipa, który się niepomiernie zdziwi, a może nawet ucieszy, że oto prostak zwariował, nie wytrzymał przepychu słów, kremu i kawy.
— Ja panu pomogę — rzekł Filip beztrosko, o rozbłyśniętych już oczach: — Pan mnie nienawidzi. Prawda? Pan mnie nienawidzi.
Rzekł to lekko, z uśmiechem; ponownie nastała chwila milczenia.
Zostało powiedziane. Tamten „to” powiedział. Należało tylko potwierdzić. Zapytać, czy to on był wtedy. Zadać kilka krótkich pytań i działać pospiesznie.
Na skroniach Benedykta musiały ukazać się krople potu, nie miał siły dotknąć ręką czoła.
I znów dobrotliwie Filip mu dopomógł:
— Nie musi pan odpowiadać. Pan nic nie musi. Jestem pod tym względem bardzo wygodnym towarzyszem zabawy. Pana ktoś nasłał — rzekł cicho — miał mi pan ubliżyć. A tymczasem jesteśmy razem. Nawet nie zapytuję pana, kto? Ktoś, kto się musi bardzo męczyć moją osobą, a wystarczyłoby jedno moje słowo, żeby odwróciło się wszystko, co go we mnie drażni. Lecz ja nie mówię tego słowa. Proszę nie uważać tego za zarozumiałość. Największą karą jest bagatelizowanie. Utrzymywanie kogoś w nienawiści. Wysila się, pracuje i odwala jak drobny urzędnik bieżące sprawy nurtującej wściekłości. Pewno już wstaje z myślą o mnie. Ja panu kiedyś coś takiego pokażę, zademonstruję, jak ludzie są łasi na dobre słowo. Przychodzi, żeby zabić, i nagle całuje po rękach...
To nie był „tamten”. Za dużo, za dużo. Benedyktem wstrząsały dreszcze i nie mógł ich opanować.
— Zaszło jakieś nieporozumienie — rzekł. — Na razie proszę przyjąć do wiadomości, że nikt mnie nie nasyłał. Nie jestem posłańcem. Pan nawet nie raczył spostrzec, z kim ma do czynienia? — wstał, zasunął krzesło. — Bardzo dziękuję za miłe towarzystwo... Chciałbym uregulować... — szczękały mu zęby. Nic go nie oburzało, tylko bezczelność, pewność siebie, niepokonalność, wyzwanie. To musiał być Ten! A cóż to za prowokująca osobistość!
— Nie — rzekł stanowczo Filip otwierając szeroko oczy. — Proszę mi wierzyć, że nie chciałem pana w niczym dotknąć. Odwrotnie, proszę pana, odwrotnie, odwrotnie... a pan nie pojął... Niechże pan siada, proszę — zerwał się, okrążył stolik i wziął Benedykta za rękę. Zwróciło to uwagę, patrzono na nich. — Pan zrobi mi tę przyjemność — powiedział. Trzymał go za rękę i wyczuwało się, że bez szamotania nie wypuści.
Nie należał do ludzi, którzy godzą się, aby ktokolwiek ich porzucał. Był prawie przerażony, błyskawicznie dokonał czegoś, co można by nazwać — wielkim aktem. Potrafił, umiał to zrobić. A „Wielki akt” polegał na kilku słowach, z których wyrzucone zostało wszystko, co poprzednie: podejrzenie o nasłanie — można by sądzić, iż myślał wręcz, właśnie odwrotnie, i sprawa przeciwna: „to wobec tego skąd róża!”. Porzucając konsekwencje, ukazał wielkoduszność, ukazał ją tak szybko, że nie dotknęła mózgu przeciwnika. — Nic poważnego — rzekł — proszę się na to zgodzić. — Przed chwilą miał przecież Benedykta w rękach, widział jego lęk i załamanie. Było dosyć, mógł już się go pozbyć.
Benedykt zrezygnowany usiadł. Był pod ostrzałem spojrzeń. Sięgnął po filiżankę z kawą. Pochylił się nad nią.
Gdy podniósł głowę, uświadomił sobie, iż podniósł ją dlatego, że przed paroma sekundami coś zaszeleściło, tak jakby poruszyło się powietrze.
Na wprost, obok Filipa, blisko jego ramienia, siedziała Filigranowa. Patrzyła na Benedykta. Musiała podejść bardzo cicho. Filip robił wrażenie niezadowolonego.
Nie przedstawił mnie — pomyślał Benedykt w pierwszym momencie jeszcze przytomnie. Poczuł, że robi mu się słabo. Już by nie wstał, stracił władzę myślenia.
Był teraz w sytuacji — jakby ktoś bał się, lecz był już w piekle, i wyglądało ono inaczej przez istnienie nieba i jeszcze raz inaczej, gorzej, tym gorzej, że niepodobne do nieba. A niepodobieństwo im bardziej absolutne, tym bardziej podnosi wartość tego, co było wyobrażone, być może dlatego, że jeszcze nie tknięte. Wróciła mu władza myślenia.
Przyszła mu spóźniona myśl, że zrywając z Filipem nigdy by jej nie zobaczył z bliska.
Zapytała Filipa o coś po niemiecku, jak gdyby o Benedykta. Była Niemką.
Ochłonął szybciej niżby w wyobrażeniu. Spojrzał na nią, było mu tak wszystko jedno, że patrzył z całą odwagą.
Kto widział z bliska muchę — pomyślał — nie wie, czy jest w swoim rodzaju brzydka, czy ładna, co powinno charakteryzować piękną muchę z nieprzepartym wdziękiem, w swoim rodzaju? Jest z bliska olbrzymia. Na pierwsze wrażenie Filigranowa była olbrzymia, powiększona i rzeczywista. Rzeczywistość, każdy fakt z bliska, tak jak ona, powinien przerażać, gdy już istnieje. Uroda Filigranowej była przerażająca, powiększona i zmienna jak skała, do której się dotrze. Zawierała więcej znaków, niż czytało się przedtem, niespodziewane skróty, które nawet przy niepozornym obrocie głowy dawały inny widok innej urody. Jakby doskonałość powielała się w sobie i miała jeszcze dodatkową szansę w czasie, liczoną na sekundy. To znaczy, miała w sumie nie dwa, lecz kilkanaście widoków wynikających z mnożenia i sprawiała przez to wrażenie poruszonego zdjęcia, które wreszcie męczy oko. O znaku szczególnym tajemnicy, której kiedyś poszukiwał, mowy być nie mogło. I Bogu dziękować. A to, co brał dotąd, było tylko to, co charakteryzuje nieraz idiotów — lekka chmurka na czole, spadająca na brwi, mocne, więc chmurka treściwa, przyciemnienie oczu, odbicie w nich tej chmurki i lekka boleściwość, która natychmiast znajdowała refleks w wargach o lekkim wygięciu w górę, podbijających ten ciężar i kosztujących gorycz powietrza wypełnionego piołunowymi spojrzeniami uczestników zjawiska. Niechże to jeszcze rzuci dalszy refleks po całej twarzy, a zacznie dławić się w niej znaczenie, nic nie znaczące oczywiście. Poza tym wszystkim — co do tej pory licząc — mogło spowodować aż tyle myśli. Spowodować wiersz napisany.
Zapytała Filipa po niemiecku, kto to jest? — zapytała jawnie, nie patrząc na Benedykta.
— Doktor filozofii — odpowiedział Filip — mój przyjaciel — dorzucił z wściekłością. I ujawnił tym samym złą intencję jej grymaśnego zapytania.
— Ach so... — powiedziała i wstała od stolika.
Z nikim się nie żegnając odeszła.
Bez tej wyśrubowanej musztry, z jaką wchodziła do kawiarni za pierwszym razem. Z paru odruchów sądząc, była zupełnie prosta, używała swych cech nie tak, jakby dyktowały, być może, marnowała to wszystko. Przedtem jeszcze nadgryzła dwa pączki i położyła je na talerzyku. Odruchowo nadgryzł następnego Filip. Spojrzeli wtedy na siebie dość kwaśno.
— Muszę już pójść — rzekł Filip. — Nie ma chwili spokoju.
— Nie jestem doktorem filozofii, tylko magistrem filologii — rzekł Benedykt.
— No właśnie, no właśnie — powiedział w roztargnieniu Filip i jakby wynikało z tego coś do załatwienia: — Czas by stąd wyjść — powtórzył.
Przecież, pomimo przeprosin, ani przez sekundę nie zapytał, kim Benedykt jest? Nie przychodziło mu to widocznie do głowy.
Filip skinął na kelnerkę. Przyszło do płacenia rachunku. Benedykt, sparaliżowany niebezpieczeństwem tego płacenia, utkwił oczy w kelnerce. Kelnerka patrzyła na Filipa. Wygięła się, w palcach trzymała ołówek, prawym uchem dotykała ramienia szamerowanego krochmalonym esikiem białej koronki, o którą pocierała ucho. Filip nigdzie nie patrzył, ociągał się albo był nieporadny, wkładał ręce do wszystkich kieszeni i wyjął grzebyk, któremu się zdziwił.
O rachunku Benedykt już pomyślał przedtem. Gdyby sam miał płacić, nie miał tyle pieniędzy, mógł liczyć na połowę, jeśli w sprawach pieniężnych Filip nie był świnią. Nie tknął ani jednego pączka, dwa nadgryzła Filigranowa, jeden bez potrzeby Filip — zjedzono więc trzy, a na paterze — obliczył — jeszcze siedemnaście — czy w obyczaju było zatem wszystko to zapłacić? Gdyby przypadła na niego połowa i tak by jej nie miał. Jest to oczywista bezczelność zamawiać i zmuszać.
Filip zapłacił wszystko, a siedemnaście pączków dał kelnerce w prezencie, prosząc przedtem, aby je zapakowała. Rachunek regulował chaotycznie czerpiąc pieniądze wprost z kieszeni i proste obliczenie tak zagmatwał, że zapłacił, jak się zdaje, trzykrotnie. Lecz zrobił to jak gdyby rozmyślnie, lubił być oszukiwany i miał widocznie szyderczą satysfakcję, że oszukujący wysila spryt niepotrzebnie, wykorzystuje roztargnienie i wdzięczy się fałszywym uśmiechem za darmo.
Wyjął różyczkę z szklanki, strzepnął z niej krople wody.
— Co by pan powiedział — zapytał — gdybyśmy zjedli teraz małe śniadanie?
Przed chwilą mówił, że musi już pójść.
W szatni wciąż było zamieszanie, jakiś garbaty mężczyzna przed lustrem poprawiał krawat, unosząc dwoma palcami czarną brodę. Filip znów zniknął. W głębi była druga sala. Nagle wyszedł z niej Mrugający, ten, co się do wszystkiego przyznał, recenzent, i wcale się tym nie krępował, że miał torbę z gazetami przewieszoną na rzemieniu przez ramię, że tkwił w alarmistycznym tłumku, który tu isię wił w lewo, prawo, do drzwi, do.kotar, tyle tylko, że gdy zobaczył Benedykta, nie dosłyszał kogoś, kto zażądał egzemplarza gazety.
— Ho, ho! — powiedział radośnie znad ucha jakiejś kokoty, która razem z nim wykonała bezwolny obrót, jak wiórek na rwącej wodzie, i nawet lekkim dotknięciem ręki w granatowej rękawiczce, koleżanka, przesunęła go trochę ze swej drogi:
— Ejże! — powiedział — to pan? Gratuluję!
— Widocznie zauważył Benedykta już przedtem w towarzystwie Filipa. W tej chwili wystąpiły mu na twarz nerwowe grymasy, jakby się rozgniewał. Benedykt także obracał się w tłumie wokół swej osi:
— Co? — zapytał brutalnie i chciał sięgnąć po gazetę, lecz tamten torbę sprzed rąk przerzucił na plecy, tak że został mu tylko numer blaszany na piersiach: 4, przekręcony zresztą do góry nogami i stanowiący monogram: h. Stał się gościem, równym kokocie rozmodlonej do oczu ćwierćpanów. Przywitał się, czekał na ten moment, był podniecony, grymasy harcowały po jego twarzy jak psy, skurcz pod lewym okiem trzepotał, jakby w tym miejscu dzisiaj miało nastąpić jakieś dodatkowe dwuznaczne zjawisko — przytrzymał rękę Benedykta i zapytał w olśnieniu, kwitując Filipa:
— Pan zna? Pan zna! — sam potwierdził. — Ho, ho! — aż się cofnął. — No! Nie będę taił. Piękna znajomość! Nazwisko. Fortuna. Rasowe kobiety — bełkotał — scenki rodzajowe, gobeliny... Pogratulować — popatrzył z dobrotliwym, szczerym podziwem. — Pan? Kto by się spodziewał? A mówiłem Hieronimowi: ten grzeczny, pokorny, swoje wydrąży, ha! — Był już dobrze pijany. Nachylił się konfidencjonalnie, zerkając po bokach: — Trzeba znać historię... Historię we wszystkich barwach. Słyszał pan? O tej aferze? Profesor. Z niejaką Piantą? Piękne nazwisko. Nie słyszał... — zgorszył się jak gdyby. — Hieronim panu nie opowiadał? — dostrzegł wracającego Filipa, zamroził twarz, puścił dłoń Benedykta, wycofując się dyskretnie.
— Hieronim nic mi nie opowiada — rzekł sucho, w półobrocie Benedykt. — Az panem Małachowskim mam sprawę honorową. Tak. Gdyby pan Hieronima spotkał wcześniej, niż ja tam będę, proszę mu to powiedzieć — zabezpieczył się. — Koniecznie.
— Honorową? — zdziwił się tamten. Już prawie zza pleców Benedykta. Nie uwierzył.
— Ejże! — powiedział. — Wolne żarty. Honorową. Nie obejdzie się bez śniadanka. U Krauzego. I honor syty, i koza cała — roześmiał się z konceptu. — Bażanta dysponować — szepnął rozpaczliwie — z piórami, młody człowieku, i portwein! — uniósł palec w górę i trzymał go z daleka. — Był całkiem pijany i szczęśliwy szczęściem bliźniego.
Filip odruchowo wziął Benedykta pod rękę:
— Kto to?
Wyszli, szedł tak i opierał się trochę o ramię Benedykta:
— Nikt — odpowiedział.
Restauracja była blisko, z zewnątrz niczego nie zapowiadała, robiła wrażenie sklepu, nikt się w pobliżu nie kręcił, można było o niej nie wiedzieć. W mrocznym wnętrzu też było pusto, zupełnie cicho, szatnia wielkości przedpokoju, skromna.
Na spotkanie wyszedł olbrzym w liberii, jak tresowany szympans. Miał złote zęby, guziki i epolety, ukłonił się nisko, od razu przepuścił Filipa w głąb poza szatnię, jakby to było umówione.
Był tam pusty pokoik, szafa, fotel i umywalka przykryta ręcznikiem, zalatywało karbolem.
Filip powiedział:
— Nie uprzedziłem pana, czeka nas mały zabieg. Proszę się czuć jak w domu. O, ten człowiek zaopiekuje się panem.
Z drugiego pokoju wyszedł starzec w liberii. Zgiął się w ukłonie. Był przygarbiony, krępy, o nieprzyjemnym wyrazie oczu, martwych, jakby niewidomego, i zajęczej wardze, zwierzęcej, obrzeżonej czymś białym, jakby buszował w kuble z gipsem; nie powiedział nic, złożył tylko ręce jak do przyjęcia drogocennego towaru.
Zaprowadził Benedykta do następnego pokoju, Filip został w pierwszym.
Była to klitka, wąska, na szerokość okna, cieimma. Zakratowane okienko wychodziło na podwórze. Stała szafa i dwa krzesła. Po szybie tłukła się mucha. Starzec podszedł i najpierw rozdusił ją z całym okrucieństwem.
Otwarł szafę, wyjął czarny garnitur, odpiął od niego jakąś kartkę, położył garnitur na krześle. W szafie było ich więcej, biała suknia balowa, wszystko z kartkami, na których wypisane były nazwiska.
Benedykt nic nie pojmował. Starzec milczał, krzątał się bez słowa.
Widocznie Filip zapomniał powiedzieć, o co chodzi, albo rozmyślnie wystawił go na próbę.
— Niech się pan rozbiera — rzekł bełkotliwie starzec i pokazał krzesło. Na drugim położył białą koszulę i krawat. Wyjął z szafy buty, skarpetki, spinki i jakieś drobiazgi.
— Żwawo, człowieku, żwawo — wymamrotał. Stał teraz bezczynnie, plecami do Benedykta, przy oknie, którego ćwiartkę uchylił. Ukazał się fragment podwórza ponury, z widmami szyldów, kłódkami, galeryjkami, martwymi oknami, skropiony olejem, siny.
Ledwo Benedykt zaczął pojmować — nie upłynęła minuta — wszedł Filip. Był już przebrany, w czarnym żakiecie, w lakierkach, wyświeżony, błyszczały mu włosy, dłonie wyskoczyły z białych mankietów, w krawacie miał perłę.
Jak on to zrobił?
Benedykt odwiązał dopiero tasiemki przy kalesonach, spranych jak kuchenna firanka i połatanych w innym kolorze. Drgnął nieprzyjemnie. Opanował się na tyle, że nie krzyknął.
— Prędzej, ach, prędzej — powiedział radośnie Filip, nie zwracając na niego większej uwagi. — Jest bardzo późno. A pan się grzebie jak ciotka do snu wiecznego.
Benedykt skulił się w sobie. Był niezbyt fortunnie zbudowany. Miał chude nogi, krótkie i krzywe, brzuch i tors nadmiernie rozwinięty, atletyczny, pozornie nie do uniesienia przez nogi, duże palce u stóp odstawały jak u pastucha, który drepcząc przepuszcza przez nie krowie łajno. Miał za to rozum. Rozum pozwalał mu próbować granic wytrzymałości.
— Przestraszyłeś się — rzekł wesoło Filip i poprawił się: — przestraszył się pan tego człowieka. Wygląda jak oprawca, a jest wyjątkowej łagodności.
Mówił tak przy tamtym bez skrępowania. Gdy tylko wszedł, starzec odwrócił się do niego frontem w oczekiwaniu. — Prawda? — zapytał starca — a jak to było wczoraj z tym oficerem? — zmienił temat. — Strzelał? Niech pan spojrzy — zwrócił się do Benedykta — bo jest pan nieufny...
Benedykt podniósł głowę i struchlał.
Filip na dowód, że starzec jest łagodny, wyjął kostkę cukru z kieszonki kamizelki i podał mu na dłoni jak koniowi. Fagas zachowując ponurą twarz wargami zdjął cukier z dłoni i kwaśno się uśmiechnął. Jadł teraz cukier i miał odpowiedzieć na pytanie o tym oficerze. Widocznie stało się coś tutaj. Lecz jąkał się i bełkotał, chciał gorliwie, charkotał, wybuchało w nim, lecz niezupełnie przekształcało się w słowa, niewiele miał do powiedzenia, ale Filip zrozumiał wszystko i tłumacząc na język ludzi powtórzył Benedyktowi. Otóż — wczoraj — nie pierwszy tu raz — wręcz idiotyczne zdarzenie — oczywiście już zatuszowane i lokal błyszczy jak zawsze — bawił młodszy oficer w towarzystwie kobiety...
Starzec słuchał w napięciu i coś sprostował gorliwie bełkocząc.
— A tak — rzekł Filip — mówi, że dama, że oficer był z damą. W pobliskiej loży siedział młody ziemianin, o ile zrozumiałem, pijany, sam, i śmiertelnie obraził oficera. Przez to, że zaczął się przyglądać tej damie. Rzecz jasna, to wystarczyło. Oficer podszedł do ziemianina i zażądał satysfakcji. Nastąpiła krótka wymiana słów, ziemianin strzelił go w pysk. Tragedia dopiero się zaczęła. Oficer przez przypadek nie miał przy sobie broni i opuścił lokal. Po godzinie wrócił, podszedł do ziemiąnina i zastrzelił go jak psa. W obronie honoru munduru. Mój staruszek mówi, a jest w tym znawcą, że będzie miał tylko sprawę o to, że był bez broni i że przez godzinę szwendał się po mieście bez honoru. Trzeba być ostrożnym — spojrzał na Benedykta: — O, wcale dobrze.
Benedykt był już ubrany. Czy była to jakaś aluzja do Filigranowej?
Buty były w palcach za ciasne, spodnie za długie, kamizelka ledwo się dopięła. Włożył palec do kieszeni w kamizelce, cukru nie było, natknął się na jakąś karteczkę wielokrotnie złożoną, lecz jej nie wyjął, tknęło go przeczucie, iż coś oznacza, pamiętał tylko, żeby o niej nie zapomnieć. Był przygnębiony, pełny sprzeczności, zniewolony, pełny niesmaku i jakiegoś lęku, jakby miał wziąć udział w wyjątkowo ordynarnej zbrodni. Nawet nie robił już sobie wyrzutów.
Nie wyszli z powrotem do szatni, tylko wprost na salę, znaleźli się po drugiej stronie kotary, przy wielkim gdańskim piecu, malowanym w rozgwiazdy i morskie potwory, wszystkie w jadalnych kolorach. Odebrał ich stary pan z serwetą w ręce i przywitał Filipa głębokim ukłonem, najgłębszym do tej pory, i już ich nie odstąpił.
Filip szedł opornie, ociągał się jakoś, marudził, Benedykta wziął z swej prawej strony, położył mu na ramieniu rękę z zabandażowanym palcem. I w tej postaci lekko rannego, marudera, potykającego się na równym, doszedł do środka sali, nic wokoło nie widząc, rozleniwiony w niedbalstwie, z którego nic nie wynikało.
Benedykt zorientował się, że powaga chwili polega na wyborze miejsca.
— Mamy do omówienia bardzo poważną sprawę — Filip przerwał brutalnie wędrówkę. Z powrotem znaleźli się przy gdańskim piecu.
Stoły przykryte były białymi obrusami, które zmieniało się na inne białe, gdy ktoś usiadł. U góry świeciły żyrandole — złote i srebrne krzewy — w świecie obróconym do góry nogami. Panował tu jakby zmierzch — powietrze było wieczorne, lekkie, ciche, bezgłośne, słowa pękały jak bańki mydlane. Z bladokolorowego szklanego sufitu spadało światło, jeśli nie dzienne, to z pory wczesnego świtu w dzień pochmurny, wszystko obracało godziny wniwecz, tylko biel serwet była ponadczasowa.
Za plecami pierwszego kelnera ukazał się drugi. W tej chwili w oddali objął straż trzeci. Sala była prawie pusta, sytuacja wewnętrzna przestrzegała reguły, aby nic nie było, nic się nie działo; dwaj starcy siedzieli w milczeniu naprzeciwko siebie z cygarami w rękach, uniesionych na jedną wysokość, nieruchomo, jakby wykonywali jakąś próbę. Pośrodku jakaś rodzina w żałobie, dwanaście osób, wszystkie pokolenia na czarno, pochyliły głowy nad wazą, z której dwoje służby dzieliło porcelanowym czerpakiem różową zupę. Wysoka kobieta w piórach na głowie wysłuchiwała dwóch podstarzałych chłopców w czarnych żakietach. Jeszcze był jeden, samotny pan, gruby, bardzo daleko, niezadowolony, prawie wzburzony, wykładał coś kelnerowi, a kelner zgięty wpół, z odstającym bladym uchem, widocznym jak pieróg na talerzu, patrzył pionowo w dywan, kiwał głową i wszystko już wiedział.
Gdy usiedli, Benedykt z przerażeniem odkrył, że tuż blisko, przesłonięty kolumną, siedzi oficer z kobietą. Spojrzał na Filipa. Przed Filipem był drugi kelner. Chciał to natychmiast powiedzieć Filipowi, lecz kelner zaczął już swoje.
Jaką on ma ważną sprawę do mnie? — pomyślał nagle Benedykt i zaświtało mu w głowie podejrzenie — że przecież Filip może mieć także do niego pretensję o zaczepienie Filigranowej, w jego pojęciu, i może wobec tego działać równie podstępnie, jak on wobec niego.
Zza pierwszego wysunął się drugi kelner, mały, stary, łysiutki, z plamą na czaszce jak od kapnięcia świecy, o trzeźwych oczkach rozanielonego knura — figlarny, w cuglach, badający tonację, z której dziś trzeba zacząć, oględny i wielki, nawet poruszając rękoma, dla gestów zachowywał tyle miejsca w powietrzu, ile przystało na kelnera; przywitał, podał kartę, pochylił się, nastawił ucha, jakby z ust Filipa popłynąć miało objawienie. Równocześnie łowił oddech, słyszał brzęczącą muchę, której nie było, i widział fatalnie zawiązany krawat Benedykta. Filip, jak wtedy, od razu narzucił styl chaosu, który był jego ulubionym stylem, niepewności, korekt, cofania i mylących pragnień. Najpierw zamówił chleb świeży z solą i wodę selterską, następnie bażanta, kompot i borówki, sałatę zieloną. Kelner skłonił okrągłą głowę ukazując na czubku punkcik jak od nóżki cyrkla, lecz nie odchodził. Wtedy Filip odmienił bażanta na dziką kaczkę z jabłkami, a do chleba kazał podać czarny kawior, cytrynę i koniak — to najpierw, a potem zupę rakową — jednocześnie z bażantem. Ale przecież bażanta już nie było, został wycofany, wobec tego zamówił rumsztyk bez cebuli. Kelner notował, lecz nie wszystko, prawdopodobnie tylko to, co według jego doświadczenia miało zostać, sprawę traktował sumiennie, bez uśmiechu, widocznie jego ocena mówiła, że dzień jest o średnim poczuciu humoru. Nagle odszedł, nie zważając, że Filip ma coś jeszcze do powiedzenia. Zza niego wysunął się pikolo rudy, niemiłosiernie podstrzyżony i skropiony wodą jak główka sałaty, postawił dwie tace, o których chyba nie było mowy. Na jednej była karafka z wódką, na drugiej syfon wody sodowej i cztery szklanki.
Benedykt nie spostrzegł, kiedy Filip napełnił wszystkie cztery szklanki wodą sodową, parami, jedną pełną, drugą do połowy, dwa niewielkie kryształowe kieliszki, napełnione przez pierwszego kelnera, który znów był tutaj, stały nie tknięte.
Filip sięgnął po dużą sodową i zaprosił oczami Benedykta. Wypił jednym haustem, Benedykt poszedł jego śladem, przy pierwszym łyku spostrzegł, że była to wódka.
Jeszcze jedna para rąk ułożyła sztućce, serwety, talerze, talerzyki i wszystko, ogromną ilość zastawy do chleba i soli. Sól podano miałką i w grubszych ziarenkach, Filip unurzył w niej kawałek razowego chleba, wyjętego z całej kolekcji kromek, każda skromnych rozmiarów. Znów wypił, po drugiej szklaneczce zaszkliły mu się oczy, jakby wzruszony chciał zapłakać, upłynęła jeszcze minuta, był pijany. Dwa kryształowe kieliszki stały nietknięte. Filip spojrzał na Benedykta, jakby ten co dopiero przyszedł, i rozpromieniał. Przytomnie poprawił mu krawat pod szyją i kazał usiąść wygodnie.
W tym momencie Benedykt spostrzegł, że plecy oficera ukazały się wyraźniej i już po raz drugi nerwowo drgnęły. Spojrzał na Filipa.
Filip, tak jak dotąd nic nie mówił, ożywił się teraz i napełnił szklankę z nowej karafki.
Benedykt wypił jedną, ustał na drugiej, szumiało mu w głowie, wokół zrobiło się jaśniej, bezpieczniej. Aż do chwili ukazania się tego oficera.
Nic nie stwierdził na pewno, ale wydało mu się, i to go przejęło zgrozą, że w jakiś nieuchwytny sposób Filip być może prowadzi jakieś działanie lub odpowiada — byłoby to nie do wiary! — na czyjeś — ściślej — o Boże! — kobiety siedzącej w towarzystwie oficera zaczepki wzrokowe, albo je powoduje. Byłoby to chyba nieprawdopodobne. Na wszelki wypadek, i aby przerwać milczenie, zapytał ostrzegawczo: — Pan widzi? — Pokazał dyskretnie kątem oka. Miał na myśli prosty fakt, iż jakiś oficer, z tych, których niedawno wspomniano tak groźnie, siedzi w pobliżu.
Filip uniósł brwi, nie zrozumiał, ze szklanką w ręce zaczął opowiadać o swym przyjacielu, do którego zamierza prosić Benedykta. Przyjaciel ten, znakomity, stary człowiek, skupił w swych rękach olbrzymi majątek, był sam, z córką jedynaczką, i postanowił... Co postanowił?... O tym właśnie mówił Filip.
Tak jak w decyzji stosował styl chaosu, tak w relacjonowaniu, gdy już odpalił rakietę, miał czas odczekać, zanim rozerwie się w powietrzu. Mówił systemem eksplozji. Tak jakby w magazynie słów, który w nim płonął, ukryty był ładunek wybuchowy.
Lecz Benedykt — niestety — znów zmuszony był zwrócić uwagę na oficera.
Stało się tak, że mimo woli dostrzegł jego towarzyszkę. Była to młoda kobieta, aż nadto jasna, mignęła mu jej twarz zwrócona właśnie w ich stronę. Była to twarz urodziwego prosięcia, z grymasikiem przewrotnej świadomości, która już ma coś z dużej świni w znaczeniu idealnym, jeśli dla kogoś ideałem jest, a jest, wulgarność i to, co miewał Filip: zniewalające słodkawe chamstwo, przed którym pewien typ docentów i magistrów pada we śnie na kolana. Może się mylił, był tak przestraszony, że odebranego widoku ze strachu nawet nie przyjął dla siebie. Strach powiększyło jeszcze to, co w tej chwili odkrył. Chcąc zdecydowanie schwytać wątek tej skandalicznej nici — spojrzał uważnie na Filipa. I otóż to, idąc w kierunku jego spojrzenia, trafił na twarz towarzyszki oficera. Rozpryskiwała się, rzec by można, w drobne twarzyczki, jak kulki rtęci, ręce, marne ręce manipulantki biegały jak po klawiaturze, a tors, obciążenie, które trzymać powinno całość w pionie, kołysał się, jakby łajba weszła na falę. I zdążała do katastrofy.
— A jednak! — powiedział do Filipa.
Filip tak jakby nagle pojął, o co chodzi.
— Drogi panie — przerwał brutalnie swe opowiadanie. — Nie jestem dzieckiem. Za wszystko odpowiadam. — Iw odpowiedzi wypił do dna szklankę wódki, pogarszając jakby na złość swój stan nietrzeźwości i tym samym sytuację.
Ale przesunął się trochę przy stole i zszedł z widoku. Zrobił to dla Benedykta. Był tu dla niego, dla niego mówił. Po chwili raz jeszcze nie wytrzymał i nagle wtrącił: — Jednak ma rację ten stary portier imbecyl, kiedy odróżnia kobietę od damy. To nie ja, to ona. Dama nie musi, a ona zaczepiać musi. Miał także rację ten z brodą, który powiedział...
— Kto z brodą?
— Powinien pan wiedzieć: Gautier. Niech sobie pan wyobraża, powiedział Gautier, byle przystojna dziwka jest przekonana, że nie mam innej myśli, tylko żeby zaraz pójść z nią do łóżka. Magistrze filologii... Nawet kolor tej brody powinien pan mieć w pamięci... — wziął Benedykta przyjaźnie za ramię.
A więc pamiętał, przytomniejszy był, niż robił wrażenie, może nawet nie taki pijany.
— Postanowił i obliczył się — mówił dalej o swym przyjacielu — być może pod moim wpływem, bo nagle mnie polubił i oszalał, obliczył swe lata. Ile mu mogło jeszcze zostać? Był sam, z córką, w rachunku tym doszedł do wniosku, że rachunek się nie zgadza i jest w nim poważny błąd w stosunku do lat, które jeszcze pozostały. Może i tutaj działał mój wpływ, bo szaleństwo jego było bezwzględne, odliczył więc tyle, ile potrzebne było dla córki na zawsze, nawet gdyby była idiotką lub utracjuszem. W rachunku przewidział nawet, był trzeźwy i skrupulatny, pieniądze, które będą jej na starość potrzebne, i nawet przewidział, co by było, gdybym ja został jej mężem i uciekł, pan ją może dostrzegł, przysiadła się do nas w kawiarni. Obliczył i jeszcze mu została kolosalna suma, a samego siebie podsumował aż do paraliżu i kaszy manny. Książeczka z tym obliczeniem wyglądała jak tomik poezji ekskluzywnej, pesymistyczny w niemożliwości przekroczenia granic fantazji twórczej. Wszystko to i wszystko, a jednak wciąż zostawało. Należało ułożyć program utracjuszostwa, tak aby wyrzucony kapitał nie był stracony. Wchodząc na tę drogę nie mógł inaczej, musiał, był to nakaz moralny — doświadczyć tym innych — i za moją światłą radą, i z moich skromnych doświadczeń biorąc, pomogłem ułożyć plan, jak doprowadzić do ruiny pojęciowej wszystkich przezornych pogrobowców. Szczęśliwie babka jego była Rosjanką, żona też, on sam jest niewielki, błyskawiczny, jak szermierz celny, pozna pan, chcę mu sprawić pańską osobą przyjemność, zagrały jakieś cienie pochodzenia, wspomnień, ech! — życiu i śmierci przyłożyć rączkę w uderzeniu, niech pamiętają! Zaprosił, nazwisko ma wielkie, począł zapraszać, stało się zaszczytem, umiał to spowodować, i przyjemnością, miał talent, zjawiły się znakomitości, koterie, papiernie, browary, muzyka, finanse i filozofia, zjawiły się kobiety, niepostrzeżenie, i demoralizacja, nieuchwytna, w myśl słów tutejszego biskupa, który także bywał, że każda sztuka, nawet z życia Chrystusa, jest demoralizująca, i każda rozmowa, wyjąwszy o muzyce i logarytmach; widzieliśmy więc córkę jednego z najznakomitszych pastorów skonaną od szczęścia nieszczęśliwej miłości do pewnej, wybitnej, obiecującej kanalii, jej ojca w dyskusji z ateistą, który straszył Husserlem, a który to w konsekwencji wiary przeszedł do niewiary jako wiary, słyszeliśmy zwolenników Schellinga i Rickerta, i zwykłych parszywych profesorów z Getyngi, z żonami, które zazdrościły nawet nogom stołowym, że takie bogate; bezustannie trwał dobór ludzi, tematów, kucharzy. Bezustannie. Ileż to wysiłku kosztuje, żeby tracić? Otwarto ogrody, grał kwartet z Monachium, zaczęła napływać młodzież, czyli ci biedni pankowie, którzy dużo myślą o sobie, a nie mają nawet pewności, czy uzyskają starość jako jedyny sukces. Nikt już nie wiedział, dlaczego tu był i dlaczego chciał być, stworzył się obowiązek bywania. Gospodarz troszczył się o wszystkich i łagodził to, co sam rozpętał. Potem zaczął się nudzić i zaczęło go mierzić. A jeszcze potem zorientował się w czymś, co spowodowało, że chciałby im wszystkim, napluć. No, może nie tak, może nie tak: lecz wstrząsnąć. Nie jest to człowiek jadowity, ma jednak poczucie sprawiedliwości, czyli proporcji, i wbrew wszelkim pozorom zdrowego rozsądku. Cała ta dyskusja, filozofia, „wszy wylęgłe w pieniądzach” — jak mówił, w naszym guście i w każdym innym, dumna i zarozumiała królowa nauk jest niczym innym, tylko kolejnym zatrzaskiwaniem się we własnym klozecie. Po to tylko, żeby już nie było innego wyjścia. Światlejszy ten, kto tam nie wszedł. Pisk myszy w pudle. Wydaje im się, że jeśli odbiją od brzegu, to poznają głębię, i otóż widzimy tylko powierzchnię usianą tonącymi głowami... Bezczelność uczonych, tych, co podjedli wiedzy; ta głównie nadojadła mojemu przyjacielowi. Zwrócił się jak zawsze do mnie z apelem: „trzeba kończyć. Może jesteśmy — powiedział — w lepszej sytuacji niż Stwórca i mamy odwagę zarządzić finał... Trzeba by mi kogoś... myślę, że koniec świata będzie zupełnie banalny, ktoś prosty na przykład, w znaczeniu wielkim, obrazi... całą ludzkość i pan sobie nie wyobraża, jakie chamstwo fakt ten rozpęta u ludzi kulturalnych, w obliczu końca... Mamy już początki. Ktoś naszczał do sadzawki, podejrzewam, że pastor. „Do wazonu” — sprostowałem. „Powiedzmy, że do wazonu... Córka moja się starzeje.. Ktoś chciał tu sprowadzić Piantę...” „Rotmistrz von X.” — odpowiedziałem. „Niezły początek końca... Trzeba kogoś... o skrajnych poglądach, lecz i z tytułem, wysokim, w miarę, kogoś młodego, kto ma do powiedzenia, a jest zajadły, kogoś na przykład, kto nas nienawidzi... A potem wszystkich wypędzę, pojadę na Kaukaz i rzucę się ze skały.” Gdy tylko więc dzisiaj spotkałem pana...
— Więc to ja mam napluć, tak?
— Ach nie! — sprostował pospiesznie. — Zbyt duże uproszczenie...
— Więc co? — Benedykt nie ustępował. Czuł się dotknięty.
— Potrząsnąć. Wykonał pan na ulicy wobec mnie gest nieprzyjazny, nie pozbawiony głębokiego poczucia światłej ironii, głęboko perfidny, inteligentny. O takim człowieku zawsze myślałem... Gdy pan pozna mojego przyjaciela, zrozumie pan wartość tej zabawy. Przyparty do muru, nie zaprzeczę, musi on mieć lekkiego fioła. Zwłaszcza na punkcie córki. Jednym słowem: brawo!
Benedykt przypomniał sobie swoją rozmowę z Frankowską na schodach i spojrzał na Filipa. Czyżby ten był obdarzony aż taką intuicją i przenikliwością?
— Muszę panu powiedzieć — dodał Filip — że wszystko to nie wygląda tak świetnie, jak panu przedstawiłem. Ale zawsze coś na rzeczy być musi w przechwałce. Rezygnuje pan? — patrzył pokornie w oczy.
A jednak ocena dokonana przez Filipa oparta była zbyt na niczym, aby mogła być prawdziwa i szczera. Chociaż z drugiej strony Benedykt w trakcie dzisiejszej przygody znalazł się w takim miejscu, w którym czyn jego na ulicy został potraktowany jako wybitna wartość osobista i trudno mu było zaprzeczyć.
Kelnerzy wnieśli porcję rumsztyków, zaczęła się cicha uroczystość dzielenia i kładzenia na talerze.
W tej chwili zerwał się oficer. Wyskoczył zza kolumny i ukazał się na wprost. Twarz miał wściekłą.
Benedyktowi zamarło serce. W przerażeniu odwrócił głowę. — A jednak! — mignęło mu — Filip...
Sytuacja już się stała, była rzeczywistością. Wściekła twarz oficera, przeniesiona na sztywnych nogach, zatrzymała się na kilka kroków przed Filipem.
Był to rotmistrz, ten z ulicy, teraz znacznie mniejszy, nogi krótkie, szczupły, opięty, to koń miał długie. Szczęście, że nie zaczepił go wtedy. A może wszystko jedno?
Kelnerzy dalej spokojnie dzielili bukiety z jarzyn, był i pikolo, właśnie w ledwo dostrzegalny sposób dostał w ucho. Robili swoje, nawet się nie obejrzeli.
Na wysokości piersi rotmistrza kątem oka dostrzegł lufę pistoletu o świecącym, kolistym obłoczku wylotu. Ręce kelnerów bez drgnienia układały porcje sałaty, Benedykt patrzył na te ręce w białych mankietach, słyszał bełkot rotmistrza, podniósł głowę.
W rzeczywistości rotmistrz nie wyjął jeszcze broni, twarz miał suchą, kamienną, w prawym oku monokl, który świecił jak wylot lufy pistoletu, nos krótki, sinawy, uszy przyłożone do suchej czaszki jak stulone uszy wściekłego psa, stał w pozycji na baczność, w odległości jakichś przepisowych trzech kroków, i stojąc sztywno dostawał impulsów w piętach, impuls szedł w górę i wysadzał go z pionu. Był podpity, mówił coś głosem porywistym, pękającym od słów, wypinał opiętą pierś, dość kurzą, główka mówiła sama, ujadając szybko, po gębie rozlewał się siny grymas uśmiechu, jakby pękła mątwa. W zagmatwanej treści uwarunkowywał coś od czegoś, stawiał jakieś warunki tonem przekornym, a Filip, wydawało się, absolutnie struchlały siedział i w pewnym momencie wstał bezwolnie. Wyciągnął do niego rękę. Ten zrobił kilka szybkich kroków i również podał Filipowi rękę. Kelnerzy skończyli pracę i w lekkim geście dłoni: voilà! — cofnęli się dwa kroki tyłem, potem wykonali zwrot w tył i oddalili się w jednym rytmie z pikolo na tyłach jak ze źrebakiem.
— Nie będę przeszkadzał — rzekł rotmistrz. — Rad jestem, że podziela pan moje zdanie.
W głębi od stołu rotmistrza wychylała się błękitna główka w różowym słomkowym kapeluszu i patrzyły niebieskie oczy, rozpłynięte w jasnym uśmiechu, który niósł się dotkliwiej niż jaśmin o zmroku.
Co to wszystko miało znaczyć? Benedykt nie rozumiał.
Oprzytomniał, wstał odruchowo, rotmistrz zwracał się w tej chwili frontem do niego, Filip dokonywał prezentacji:
— Panowie... Mój przyjaciel — wskazał na Benedykta — anarchista... Rotmistrz von Rickenhoff, właściciel plutonu egzekucyjnego... — i jakby jawnie, w jakiejś ryzykownej bezczelności, iż z całą pewnością nie dotrze, dodał: — kanalia.
— A cóż to za tytuł? — zmarszczył brwi rotmistrz, lustrując niedbały strój Benedykta.
— Puściłby świat z dymem — rzekł wesoło Filip. — A prosię stygnie — powiedział to również takim tonem, że mogło nie dotrzeć, ale też i mogło być usłyszane. Machnął ręką nad talerzami.
— Nic podobnego — przemówił Benedykt i obruszył się przytomnie. — Dlaczego pan mi wmawia?
— Mam nadzieję, spotkamy się... oczywiście — rzekł Filip do rotmistrza, kończąc tym samym rozmowę dość pospiesznie.
Nastąpiło szybkie pożegnanie.
— Przepraszam pana za tę znajomość — rzekł Filip po odejściu rotmistrza. — Ten fornal z nazwiskiem zdobył się na wielki dowcip w jego kasarnianym mniemaniu i krzycząc na mnie rzekomo płaszczył się aluzjami, które koń by rozumiał, i prosił o zaproszenie dla Pianty, która pod moim adresem też wydobyła z siebie najpiękniejsze struny, nie... nie będąc by — plątał mu się język — i od rzeczy, podoba się panu? — Pan pobladł. — Wszystkie światełka wyskoczyły mu na twarz, spojrzał obojętnie na to, co wyszykowali kelnerzy robiąc ze stołu kwiatowy gazon — Pianta — pokazał wzrokiem na towarzyszkę rotmistrza: właśnie wychodzili. — Bo to jest Pianta. Pewno pan słyszał. Słyszy się, słyszy o tej awanturze legendę ludową i szarga się imię nauk ścisłych. Zgubiła mojego ojca. Co do samego faktu, uwiedzenia uczonego, Pianta to duży talent. Proszę tylko nie wierzyć, gdy kto panu powie o tej aferze w lasku dębowym. O tych jakichś niewiniątkach napadniętych przez wybitnego matematyka. Proszę nie wierzyć, wszystko było z góry ułożone. Pianta zgubiła mojego ojca świadomie. Zszedł z tego świata dobrowolnie — odsunął talerz. — To tylko prawda, że się zastrzelił. Afera była zaaranżowana od początku. Aferą kierował rotmistrz. A wie pan, kim on jest? A wie pan, co to jest Pianta? Nie? To jest nazwisko — rzekł wykrętnie — a nie imię. Trzy czwarte jej sławy to nazwisko. Jest sławna. Dopiero na jedną czwartą przypada talent. Nic takiego. To się jej sypie z rękawa. A pan już postawił oczy w słup, zamiast splunąć, do czego pana namawiam.
Benedykt notował to wszystko w pamięci. W bladze muszą być elementy prawdy. Wszystko to robiło wrażenie wypraktykowanej blagi, popisu nonszalancji, popisowego lekceważenia przywiązania do rodziny, i skutków alkoholu. Koszyczek włosów chwiał się Filipowi jak od podmuchu, skaza na policzku jaśniała jak blizna, lewe oko stało się złote, znużone, tors walił się do przodu. Strach obleciał Benedykta, że nastąpi teraz koniec wśród tych szkieł, talerzy i szybujących kelnerów z oczami rozgwiazd.
Benedykt od początku nie tknął jedzenia. Filip wypił jeszcze obydwa kieliszki wódki i dał niecierpliwy znak kelnerowi.
Kelner przyszedł natychmiast. Filip brał udział przy obliczaniu rachunku, pamiętał wszystko, co bredził na początku, i wszystko kazał wpisać, poczynając od bażanta, koniaku i kaczki. Kelner rozkładał bezradnie ręce, uśmiechał się, wzbraniał, unosił błagalnie oczy, pisał, zawieszał koniec srebrnego ołóweczka, ciężko łapał oddech, pisał z widocznym ciężarem, iż popełnia przestępstwo pod naciskiem wdzięku oszalałego gościa, lecz zdawało się, że gdyby Filip zapomniał coś ze swych początkowych zamówień — też by mu na jego cześć przypomniał i z bólem dopisał.
— A cebula? — zapytał Filip.
— Jaka?
— Rumsztyk.
— Rumsztyk był bez cebuli.
— Uprzejmie proszę dopisać cebulę. Za wszystko, co mówię, rzecz jasna, że się płaci.
Zapłacił z dużym naddatkiem. Był to akcent obelgi. Podbił rachunek, kelner musiał czuć się dotknięty. Filip pożegnał go uprzejmie, z uśmiechem i chłodno. Lecz dobrze odnotował i wytrzymał przez plecy ugięty wpół ukłon.
Odbyła się teraz droga powrotna. Przebranie się, znów starzec, już bardzo szybko, Filip chwiał się na nogach. Pił wodę nad zlewem. Portier jadł kartofle z cebulowym sosem i natychmiast schował je pod krzesło.
— Dlaczego pan mnie wciąż nazywa anarchistą? Anarchosyn-dykalistą? — zapytał Benedykt.
— Już nie będę. Bo kimś trzeba być. To się w ostatniej chwili przydaje. Chyba że ktoś nie wierzy w ostatnią chwilę. Mój ojciec spalił wszystkie papiery, dzieło matematyczne. Sam mu pomagałem, nie wiedząc, o co chodzi, napaliliśmy razem w piecu.
— Jestem poetą — rzekł Benedykt.
Pożałował, gdy już powiedział.
Filip, rozebrany, w fotelu, zdumiał się szczerze:
— A czemuż mi pan tego od razu? Ho, ho... — pokręcił głową. — A wie pan, że ja bym się wstydził. Cokolwiek napisać. Handlować uczuciami, sprzedawać... Jak to jest? Czy mężczyzna może być poetą? Nie uwierzę. Trzeba być trochę dziwką. I schować własną fotografię. Nad sobą się rozczulić.
— Nie pierwsze od pana słyszę.
Korciło go powiedzieć: napisałem wiersz o Filigranowej. Nie chciał znać prawdziwego imienia. Powiedzieć, że może jedno „ach, so!” w jego wierszu po niej zostanie. I z pana, panie Filipie, pośrednio.
Ubrania poszły do szafy, fagasi zgięli się w ukłonie, wszystko odbyło się błyskawicznie. Znów byli na ulicy, szli przed siebie.
Było słoneczne popołudnie, Filip nic nie mówił, trzymał się Benedykta za ramię i chwiał na nogach, mijali ich ludzie i przyglądali się Benedyktowi, jakby był nowym amantem znanej kobiety.
W miejscu, gdzie ulica spada nad rzekę, Filip przeprosił i wszedł do jakiejś knajpy. Z tym, że zaraz wyjdzie.
Knajpa była ostatniego rzędu. Minął kwadrans, nie wychodził. Benedykt ostrożnie zajrzał do środka, nie zobaczył Filipa, potem wszedł i przeszukał mroczną salkę, nigdzie Filipa nie było. Wrócił na ulicę i czekał jeszcze dwie godziny. Wreszcie poszedł do domu, wciąż oglądając się poza siebie z nadzieją, że Filip za nim biegnie.
Wszedł ostrożnie na strych, żeby nie spotkać Frankowskiej. Był znużony, ni to pijany, ni na skraju rozstroju nerwów. Zdjął buty. Miał dwie godziny do służby nocnej, położył się na sienniku, w oknie stała zielona butelka po róży, kręciło mu się w głowie i bał się, że go sen rozłoży. Paliła go przykra świadomość, że dał się zwodzić i że nie miał siły; był głodny. Nie zjadł rumsztyku, żeby nie wyglądało, że jest głodny. Goszczony od południa nie zjadł nawet pączka. Nagle przypomniał sobie znalezioną karteczkę. Schował ją do tylnej kieszeni własnych spodni. Wyjął teraz i położył na sienniku, aby zabrać ze sobą na służbę. Miał naiwne wrażenie i przeczucie, że kartka ta — właśnie ta — wszystko mu wyjaśni. — Że jest w niej skrawek niesłychanej rzeczywistości, której nie zna. Jedno zdążył spostrzec, że jest to bardzo gęste pismo kobiece.
Wstał, zdjął mundur z okna, przebrał się, zaciągnął pas, sprawdził latarkę, do kieszeni z gwizdkiem włożył kartkę.
Na ulicy nikt by go nie poznał, że to on szedł dzisiaj po południu.
Odebrał służbę od poprzednika, była już noc.
Zatrzasnęła się za nim piętrowa żelazna brama, śliskie, czarne tereny gęstniały szybko. Cysterny wkopane w ziemię, bunkry jak grobowce z kłódką, szyny biegły i rozbiegały się, były śliskie od rosy zatłuszczonej oliwą. W czarnym szutrze połyskiwały tęczowe plamy nafty, glistowaty pejzaż w każdym miejscu ranił ziemię, a buty natrafiały na sprężyste kawałki drutu, które nie chciały się odczepić i zawsze jak padalec gdzieś wypełzły. Zaczął iść pierwszą linią obchodu. Od rzeki dolatywały krzyki i pisk kąpiących się nocą. Czasem potęgująca się wrzawa robiła wrażenie, że ktoś tonie.
Na pierwszym zakręcie stał słup żelazny w formie krzyża, opleciony stalową liną. Światło latarni dodawało mu rąk, u góry pod niebem świeciły białe zęby izolatorów. Przy najmniejszym poruszeniu wiatru brzęczał i dygotał. Pod tym słupem był pierwszy przystanek. W tłustym połysku szyny zobaczył świński uśmieszek Pianty. Poszedł drugą linią obchodu i gdy skręcił w najdalej wysunięty kąt, graniczący z rzeką, wiedział, że gdy tutaj chwilę poczeka, stanie się rzecz niezwykła i nieprawdopodobna. Po upalnym dniu od lasu oddalonego o pięć kilometrów ciągnął gorący zapach żywicy. Może było to niemożliwe, może tylko pachniały bele drzewa odartego z kory, złożone w dole nad wodą?
Dopiero w tym miejscu naszedł go Filip.
Zobaczył go, usłyszał, trwało to jedną sekundę, tę, którą jest się w stanie uchwycić, zatrzymać, powielić, uzyskać z niej obraz rzeczywisty, silniejszy niż rzeczywistość.
Zaczyna się to od znaku albo śladu.
Wzszedł księżyc. Po ślimakowatej szynie coś pełzało, szło naprzód, lecz nie ruszało się z miejsca. Benedykt usiadł nisko przy ziemi na skrzynce i zobaczył to, o czym chciał pomyśleć.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.