Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i bał się, że go sen rozłoży. Paliła go przykra świadomość, że dał się zwodzić i że nie miał siły; był głodny. Nie zjadł rumsztyku, żeby nie wyglądało, że jest głodny. Goszczony od południa nie zjadł nawet pączka. Nagle przypomniał sobie znalezioną karteczkę. Schował ją do tylnej kieszeni własnych spodni. Wyjął teraz i położył na sienniku, aby zabrać ze sobą na służbę. Miał naiwne wrażenie i przeczucie, że kartka ta — właśnie ta — wszystko mu wyjaśni. — Że jest w niej skrawek niesłychanej rzeczywistości, której nie zna. Jedno zdążył spostrzec, że jest to bardzo gęste pismo kobiece.
Wstał, zdjął mundur z okna, przebrał się, zaciągnął pas, sprawdził latarkę, do kieszeni z gwizdkiem włożył kartkę.
Na ulicy nikt by go nie poznał, że to on szedł dzisiaj po południu.
Odebrał służbę od poprzednika, była już noc.
Zatrzasnęła się za nim piętrowa żelazna brama, śliskie, czarne tereny gęstniały szybko. Cysterny wkopane w ziemię, bunkry jak grobowce z kłódką, szyny biegły i rozbiegały się, były śliskie od rosy zatłuszczonej oliwą. W czarnym szutrze połyskiwały tęczowe plamy nafty, glistowaty pejzaż w każdym miejscu ranił ziemię, a buty natrafiały na sprężyste kawałki drutu, które nie chciały się odczepić i zawsze jak padalec gdzieś wypełzły. Zaczął iść pierwszą linią obchodu. Od rzeki dolatywały krzyki i pisk kąpiących się nocą. Czasem potęgująca się wrzawa robiła wrażenie, że ktoś tonie.
Na pierwszym zakręcie stał słup żelazny w formie krzyża, opleciony stalową liną. Światło latarni dodawało mu rąk, u góry pod niebem świeciły białe zęby izolatorów. Przy najmniejszym poruszeniu wiatru brzęczał i dygotał. Pod tym słupem był pierwszy przystanek. W tłustym połysku szyny zobaczył świński uśmieszek Pianty. Poszedł drugą linią obchodu i gdy skręcił w najdalej wysunięty kąt, graniczący z rzeką, wiedział, że gdy tutaj chwilę poczeka, stanie się rzecz niezwykła i nieprawdopodobna. Po upalnym dniu od lasu oddalonego o pięć kilometrów ciągnął gorący zapach żywicy. Może było to niemożliwe, może tylko pachniały bele drzewa odartego z kory, złożone w dole nad wodą?
Dopiero w tym miejscu naszedł go Filip.
Zobaczył go, usłyszał, trwało to jedną sekundę, tę, którą jest