Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ledwo stawiał nogi, dał się prowadzić, Filip delikatnym chwytem poniżej łokcia pchał go i unosił jak dziewczynę: — pardon! — otwarł przed nim szklane drzwi, wypełnione spirytusowym, mylącym blaskiem — być może z delikatnej obawy, aby Benedykt nie przebił ich głową. Lecz wszystko, co robił — miły Boże! — było naturalne, było radosne i porywające — urzekające — z działaniem urzeczenia — natychmiastowym.
Czy istnieją aż tak perfidni ludzie? A jeśli Ten nie był Tamtym?
Jeżeli to jest Ten — myślał Benedykt — na pewno zacznie się czymś zdradzać. Jeżeli nie ten, znajomość byłaby wzięta z pobrzeża wielkiego świata, jeśli nie z centrum.
Na krótki moment Filip zgubił się przy szatni — rozmyślnie? — był duży ruch, wchodzono, wychodzono, ktoś się kłaniał i witał, Benedykt zepchnięty falą niebezpiecznie dotknął łokciem lustra, lecz nie! — Filip znów był przy nim.
Jakiś tęgi, choleryczny mężczyzna z wąsem, wykręconym z maszynki do robienia wąsów, przeciął ich, rozdzielił i zdecydowanie przywitał się z Filipem, dmuchając bezczelnie policzkami ciepłe tralalala na wysokości czubka głowy Benedykta i pokazując otyłe pepitowe plecy w pręgach zaprasowanych w kawiarnianym fotelu, jak ślady wychłostania rózgą. Naprzeciw dwóch młodych panów przed lustrem dla żartu skrzyżowało przed sobą parasole i z kolei przecięła ich parasolką nieletnia damulka, od której zapach fiołków dolatywał aż tutaj. Filip znowu się ulotnił. Jeden z tych dwóch skrzyżowanych miał gębę tandetną, złożoną w ryj do krzyczenia pod wiatr sztormowy w czasie burzy w szklance wody, drugi zaciętą, siną, w kolorze tapioki, i jedynie grabarz mógłby bez obrzydzenia dotknąć go ręką. Damulka dała się wziąć pod ręce, trzy kijki parasoli stuknęły o posadzkę i trójka rozpłynęła się w blasku szyby wejściowej. W lokalu zbierał się półświatek.
Odnalazł się Filip, był stolik wolny, usiedli, podeszła kelnerka o anielskiej twarzy. Cerę miała wydelikaconą sztucznym światłem i promieniowaniem cukrów na bufecie, palce do łamania wanilii, zanurzone w kieszeni fartuszka, głos tylko przejedzony czymś więcej, musztardowy i nadżarty.
Nie czas było na delektowanie się zjawiskami ubocznymi. Filip zapytał, czego Benedykt sobie życzy?