Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ochłonął szybciej niżby w wyobrażeniu. Spojrzał na nią, było mu tak wszystko jedno, że patrzył z całą odwagą.
Kto widział z bliska muchę — pomyślał — nie wie, czy jest w swoim rodzaju brzydka, czy ładna, co powinno charakteryzować piękną muchę z nieprzepartym wdziękiem, w swoim rodzaju? Jest z bliska olbrzymia. Na pierwsze wrażenie Filigranowa była olbrzymia, powiększona i rzeczywista. Rzeczywistość, każdy fakt z bliska, tak jak ona, powinien przerażać, gdy już istnieje. Uroda Filigranowej była przerażająca, powiększona i zmienna jak skała, do której się dotrze. Zawierała więcej znaków, niż czytało się przedtem, niespodziewane skróty, które nawet przy niepozornym obrocie głowy dawały inny widok innej urody. Jakby doskonałość powielała się w sobie i miała jeszcze dodatkową szansę w czasie, liczoną na sekundy. To znaczy, miała w sumie nie dwa, lecz kilkanaście widoków wynikających z mnożenia i sprawiała przez to wrażenie poruszonego zdjęcia, które wreszcie męczy oko. O znaku szczególnym tajemnicy, której kiedyś poszukiwał, mowy być nie mogło. I Bogu dziękować. A to, co brał dotąd, było tylko to, co charakteryzuje nieraz idiotów — lekka chmurka na czole, spadająca na brwi, mocne, więc chmurka treściwa, przyciemnienie oczu, odbicie w nich tej chmurki i lekka boleściwość, która natychmiast znajdowała refleks w wargach o lekkim wygięciu w górę, podbijających ten ciężar i kosztujących gorycz powietrza wypełnionego piołunowymi spojrzeniami uczestników zjawiska. Niechże to jeszcze rzuci dalszy refleks po całej twarzy, a zacznie dławić się w niej znaczenie, nic nie znaczące oczywiście. Poza tym wszystkim — co do tej pory licząc — mogło spowodować aż tyle myśli. Spowodować wiersz napisany.
Zapytała Filipa po niemiecku, kto to jest? — zapytała jawnie, nie patrząc na Benedykta.
— Doktor filozofii — odpowiedział Filip — mój przyjaciel — dorzucił z wściekłością. I ujawnił tym samym złą intencję jej grymaśnego zapytania.
— Ach so... — powiedziała i wstała od stolika.
Z nikim się nie żegnając odeszła.
Bez tej wyśrubowanej musztry, z jaką wchodziła do kawiarni za pierwszym razem. Z paru odruchów sądząc, była zupełnie prosta, używała swych cech nie tak, jakby dyktowały, być może,