Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzy. Przeprosił Frankowską dlatego, aby gdyby Filip idąc po schodach zapytał o jego drzwi — była dość uprzejma.
Oto pan Benedykt w butach na łóżku, marzyciel, i nikczemny, więcej tu nasnute po rogach pajęczyn aniżeli wierszy uszytych w powietrzu.
Nie przyjdzie, oczywiście nie przyjdzie, i niech nie przyjdzie, ale on, Wereszczyński, urządzi sobie jeszcze oczekiwanie na tego, który nie przyjdzie. Żałował teraz, że nie dał fałszywego adresu, wtedy, teoretycznie biorąc, obelga byłaby do końca pełna. I znów myślał: rzucić tę całą myśl, pozbyć się jej, nawet w ironii.
O godzinie trzeciej wstał i zaczął sprzątanie. Tłumacząc je ogólną potrzebą, która wypłynęła z żartu. Nieporządek był rzeczywisty. W trakcie tego sprzątania widział samego siebie, swą bezgraniczną naiwność — nie oszczędzał — swe tchórzliwe zdradzanie samego siebie, parszywą nadzieję tajnych graczy na loterii lub tych, którzy w tajemnicy przed rodziną kupili fałszywy brylant, a potem naigrawają się nad samym sobą, kretynem godnym politowania, ale kupiliby i drugi.
Porządek zaczął od tego, że stanął w drzwiach i spojrzał na pokój świeżym okiem, sprawdzając, jak też ten pokój dla świeżego oka może wyglądać? Miał nadzieję, że wnętrze, świeżo biorąc, zawiera w sobie coś z ducha cyganerii. A może nie zawiera? Widok za oknem był poetycki, dachy, kominy, amorek-strażak. W przedłużeniu tego widoku, cofając się wstecz, w cieniu widniało drewniane pudło pokoju — poetycko surowe, trumienne? A może nie poetycko?
Skrawkiem papieru zdjął pajęczyny z drewnianego sufitu, odsunął łóżko, pod łóżko z czasem nasypały się i plewy, zaczęła się robota, o której pomyślał, że gdy ją do końca wykona, będzie tak zdyszany, że nie do rozmowy w razie czego, i zawahał się, czyby nie odpocząć i uspokoić się tym odpoczynkiem do końca?
Pomyślał, że nie jest tak źle, że wygarnął, że ośmielił się rzucić w twarz Filipowi: niech pan przyjdzie, proszę. I Filip zapewne dopiero po chwili pojął to zuchwalstwo.
Podziwiał swe puste podniecenie; za dwadzieścia minut piąta ogolił się po raz drugi, przebrał i puścił wodze pustym, abstrakcyjnym wyobrażeniom. Skierował czujność na odgłosy ze schodów. Po raz pierwszy wyjrzał przez okno na pochyły ryneczek