Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wszedł, a on uciekł. Zaskoczenie jak śmierć pozwoliło mu widzieć wszystkie ostateczne szczegóły — i dyndające rękawy zielonego płaszcza Filipa, z szamerunkiem, jaki noszą woźnice, i kapelusz, nie ten, który leżał obok ławki.
Filip wszedł, nie zapuścił spojrzenia na ściany i wnętrze, nie rozejrzał się, wszedł jak do salonu, jakby wokół było tyle wybitnych dzieł sztuki, taki przepych mebli, że nie wypada od razu rzucać po nich oczami. Gospodarz domu był najważniejszy.
— Nic nie przygotowałem — bąknął Benedykt, cofając się tyłem. — Czym ja pana podejmę? Nic do wypicia... o Boże!...Nic.
— Głupstwo... — uśmiechnął się Filip. — To ja przepraszam za to najście.
— Nie trzeba. Ależ... bardzo proszę — wciąż był w gestach, które nic nie znaczyły, ale miały wyrażać. — Siadajmy — rzekł zdławionym głosem.
Doganiała go fala szczęścia, zaczerwienił się i nie panował nad zalewem tej fali, uszy, wiedział, że mu pobladły, potarł je dłonią, w dłoni miał iskry. Filip z przystankami wchodził dość długo.
Gdyby mógł teraz, już miał siłę pomyśleć, wybiegnąć na dwie i pół sekundy i zawiadomić Hieronima, że Filip jest u niego, i wrócić, zanim Filip zdąży usiąść przy oknie, zakosztowałby tego niewysłowionego zdarzenia przy świadku.
Filip rzucił płaszcz na łóżko, przykrywając je tym samym, oparł się o parapet okna i stanął plecami do nieba.
Zaczęło to się toczyć.
Nastała chwila ciszy i spojrzeń, które się minęły. Próba opanowania niepokoju i znów cisza.
Benedykt nie mógł pojąć. I nie pojmował, gonił w kółko oczami, spostrzegł, że nie wyrzucił papieru z pajęczynami. W kącie wyglądało to przeokropnie i za późno.
— Czy pan tu pisał pracę doktorską? — zapytał Filip spod okna.
— Nie pisałem. Nie jestem...
— Magisterską — poprawił.
— Tutaj.
— A gdzie?
— Gdzie?... Na łóżku.