Złotowłosy sfinks/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złotowłosy sfinks
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1933
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ST. A. WOTOWSKI
ZŁOTOWŁOSY
SFINKS
POWIEŚĆ SENSACYJNA
WARSZAWA
WYDAWNICTWO NAJCIEKAWSZE POWIEŚCI“



Druk. Zakł. Druk. W. Piekarniaka, Warszawa, Ordynacka 3







ROZDZIAŁ I.
Dziwna żona.

Turski był wściekły, że spotkał dawnego towarzysza. Wiedział o co ten nagabywać go znów będzie. Tymczasem Kowalec, człowiek, w wytartym garniturze, którego powierzchowność świadczyła, że stoczył się na dno, prawie w ucho mu szeptał:
— Chcesz nadal klepać biedę, u tego twojego barona? Jakeś osieł, to klep! A ja ci powiadam...
— Dosyć! — zawołał oburzony. — Zgóry się domyślam, co chcesz mi powiedzieć! Że o ile się zgodzę na jakieś kombinacje, w stosunku do osoby mego chlebodawcy, których wprost nie śmiem wymienić, obydwaj będziemy opływali w złoto... i skończymy w kryminale! Ostrzegam, przestań! Znamy się wprawdzie od dzieci, ale nie widzieliśmy się od szeregu lat i mogę z tobą postąpić, jak na to zasługujesz!
— Aha! — zasyczał tamten, a na jego nieogolonej i obrzękłej od pijaństwa twarzy zarysował się zły uśmiech. Skapujesz swemu baronowi i władzom? A no, baw się, baw! Tylko...
— Co, tylko?
Kowalec nagle przystanął i z pasją charknął:
— Zamiast udawać cnotę chodzącą, pomyślałbyś lepiej o sobie. Wtedy nie uciekałaby ci żona z domu co noc.
— Coś powiedział?
Kowalec odskoczył o kilka kroków i zdala bluzgnął jadem, powtarzając bezczelnie:
— Nie uciekałaby ci, co noc...
— Łotrze!
Turski podniósł laskę do góry i rzucił się w jego stronę, chcąc nią porządnie zdzielić szubrawca. Lecz ten zdążył już się skryć w ciemnościach bocznej uliczki.
— Ach! — jęknął teraz i opuściwszy kij, zachwiał się na nogach, niby trafiony prosto w serce.
Żona znikała z domu co noc! Skąd wiedział o tem Kowalec, że śmiał mu rzucić prosto w oczy podobną ohydę, przez zemstę, iż nie zgodził się na jakieś łajdactwo, mające na celu okradzenie lub oszukanie jego zwierzchnika barona Trauba, u którego pracował w charakterze prywatnego sekretarza? Skąd wyśledził? W jaki sposób natrafił na strunę, która w duszy Turskiego dźwięczała najboleśniej.
Och! Bo to jego małżeństwo! Czy nie rozmyślał właśnie nad niem, idąc obecnie o dziewiątej wieczór do domu, zatrzymany dłużej niźli zwykle pracą u szefa?
Bolesny uśmiech wykrzywił jego twarz.
Czyż można było popełnić większe głupstwo! On młody człowiek, lat trzydziestu, o którym mawiano, że jest przystojny i który wśród znajomych uchodził za uosobienie rozwagi i rozsądku?
Raptem przed oczyma wyobraźni, niczem na ekranie kinematograficznym, zarysował się obraz ubiegłych wypadków.
Przed miesiącem poznał przypadkowo na ulicy złotowłosą, cudną dziewczynę, w której zakochał się na pierwszy rzut oka bez pamięci. Nie wiedział o niej nic, prócz tego, co ona sama opowiadała o sobie.
Nazywała się Krystyna Skalska. Twierdziła, że jest sierotą, nie ma ani bliższych, ani dalszych krewnych, stale zamieszkuje na prowincji, a tylko w pewnej sprawie przybyła na krótki czas do Warszawy.
Choć pod pokrywką jej słów wyczuwał jakieś niedopowiedzenia, coś dziwnie tajemniczego, oczarowany jej urodą, stracił głowę i już po upływie kilku dni, jął ją błagać, by została jego żoną. Zgodziła się na to, uśmiechając się zagadkowo, lecz jednocześnie postawiła swe warunki.
Zażądała, aby nie dopytywał się nigdy o jej przeszłość, ani też nie wtrącał się do jej obecnych postępków, gdyby nawet czasem wydawały mu się niezwykłe, dopóki ona sama nie uzna za stosowne wszystkiego mu wytłumaczyć. Kto wie, może to nastąpi w najbliższej przyszłości. O resztę zaś nie potrzebuje się martwić, gdyż ona, Krysia, posiada niewielki kapitalik i dzięki niemu nie będzie ciężarem mężowi.
Przyjął te warunki, szaleniec, bojąc się utracić tę śliczną istotę i odtąd rozpoczęła się katorga. Bo Krysia po ślubie nie była mu żoną. Choć zajmowała się gospodarstwem, w domu niczego nie brakło i była dlań stale uprzejma, lecz broniła się od wszelkiej pieszczoty, chodziła często zamyślona, znikała gdzieś na całe popołudnia i Turski nieraz miał wrażenie, że mieszka pod jednym dachem z osobą całkowicie obcą. Gdy czasem usiłował jej robić wymówki, powoływała się na poprzedni układ. Wtedy on musiał zamilknąć, wściekły, iż los go przykuł do boku tego złotowłosego sfinksa, którego tak bardzo w dalszym ciągu na swe nieszczęście kochał.
Ale, jeśli łudził się dotychczas, że wszystko się ułoży, wyświetli, słowa Kowalca rozbiły wszelkie nadzieje. Więc do tego doszło, że Krysia, nie zadawalniając się swem niezrozumiałem postępowaniem w dzień, znikała w nocy, korzystając z tego, że zasnął, znużony całodzienną pracą? Wiedzieli o tem inni ludzie, nawet Kowalec, a on dowiadywał się ostatni? Nie, to skończyć się musi! On ją dziś wyśledzi, wytropi, pójdzie za jej śladem i niech się dzieje co chce, rozwiąże tę dręczącą tajemnicę!
Trapiony temi niewesołemi myślami, sam nie wiedząc kiedy doszedł Turski do ulicy Wspólnej, gdzie na trzeciem piętrze jednego z domów, w oficynie, zajmował wraz z żoną niewielkie, dwupokojowe mieszkanko. Choć godzina była dopiero wpół do dziesiątej, Krysia już znajdowała się w łóżku.
— Przepraszam bardzo — wyrzekła na widok wchodzącego męża — iż nie czekałam na ciebie z kolacją, ale okropnie rozbolała mnie głowa i położyłam się wcześniej! Musisz mi wybaczyć.
Uśmiechnęła się przytem tak słodko i taka była śliczna w swym kasku złotych włosów i krasie lat dwudziestu, gdy patrzyła na niego wielkiemi chabrowemi oczętami, spozierającemi na świat z pozorną niewinnością dziecka, że Turski, mimo burzy, jaka szalała w jego duszy, najchętniej przypadłby do niej i osypywał ją pocałunkami. Niestety, wiedział, że uwolni się z jego objęć i na pocałunki nie odpowie pieszczotą. Postarał się opanować wzruszenie i nadać swemu głosowi spokojny ton.
— Ależ, nie tłumacz się kochanie... — odparł. — To moja wina, że się spóźniłem. Zatrzymał mnie dziś Traub jakiemiś pilnemi sprawami.
— Jedzenie znajduje się na stole! — dodała, wskazując ręką w stronę sąsiedniego pokoju. Opadła głową na poduszki, jakby dając znak, że nuży ją dłuższa rozmowa.
Turski wyszedł do jadalni, prędko spożył parę kanapek, poczem niby szanując udaną, czy prawdziwą chorobę żony, rozebrał się pocichu, zgasił światło i wślizgnął się na swe posłanie, znajdujące się naprzeciw łóżka Krysi. Przez ten cały czas miała oczy zamknięte, — może zasnęła naprawdę.
I on jął rychło udawać, że śpi, nawet, wbrew zwyczajowi zachrapał głośno.
— Jeśli nie skłamał łajdak, Kowalec — myślał w duchu z zawziętością — to cię dziś przyłapię! Oj, bo wydaje mi się, że grasz tylko komedję choroby, by tem łatwiej wywieść mnie w pole!
Ale, choć Turski leżał nieruchomo, wydając tylko od czasu do czasu nosowe dźwięki, nic nie zdradzało, że tej nocy ma zajść coś niezwykłego i w sypialni panował niezmącony spokój.
— Chyba zełgał, psubrat!
Już jął pocieszać siebie samego.
— Zełgał... — Lecz, skąd on wie, wogóle o Krysi?...
Nagle Turski drgnął. Dzięki jasnym promieniom księżyca, które w tę lipcową noc, mimo opuszczonych stor rozwidniały pokój, mógł obserwować co się dokoła działo. Gdy ścienny zegar w jadalni wydzwonił pierwszą, Krysia raptem oderwała głowę od poduszki, zerknęła w stronę męża i upewniona, że ten śpi głęboko, porwała się z łóżka i pośpiesznie poczęła się ubierać.
— Więc, prawda! — pomyślał z pasją, ledwie powstrzymując się od żywszego odruchu. — Już ja ją teraz wytropię!
Ubierała się gorączkowo w półmroku. Naciągnęła sukienkę, później płaszczyk i kapelusz i na palcach opuściła sypialnię, rzucając ostatnie spojrzenie na nieruchomo leżącego męża. Rychło z przedpokoju zabrzmiał cichy trzask otwieranych i zamykanych drzwi.
Teraz z kolei Turski porwał się na nogi. Liczył na to, że zanim dozorca otworzy bramę, zdąży żonę dogonić. Wdziawszy szybko garnitur, bez kołnierzyka i krawata, wypadł na schody. Przeskakiwał po kilka stopni naraz, a gdy znalazł się na dole, posłyszał trzask przekręcanego klucza w zamku. Przeczekał kilka sekund i ledwie za Krysią zawarła się brama, wypadł i wręczywszy zdumionemu dozorcy znaczniejszy napiwek, wyślizgnął się z domu.
Przez chwilę się obawiał, że ją straci z oczu. Ale, nie. Szła przed nim nie oglądając się poza siebie, całkiem pewna bezkarności, w stronę najbliższego postoju taksówek, przy rogu Wspólnej i Marszałkowskiej.
W pierwszej z nich zajęła miejsce, a Turski prawie jednocześnie znalazł się przy jednej z następnych.
— Za tamtym samochodem! — szepnął do kierowcy. — Zapłacę, co pan chce, tylko proszę nie zgubić ich śladu!
Szofer, sądząc, zapewne, że to o jakąś awanturkę miłosną chodzi, skinął głową i raźno ruszył z miejsca.
Ciepły, letni, wietrzyk owiał rozpalone policzki Turskiego, lecz nie przyniósł mu uspokojenia. Dokąd jechała Krysia? Co to wszystko znaczy? Czemuż wykradała się z domu w nocy, niczem złodziej, gdy i tak pozostawiał jej wszelką swobodę? Dążyła na spotkanie do kochanka? Zapewne, bo przecież tylko komedją było to ich małżeństwo!
Zagryzając wargi ze złości i czując, że mimo wszelkich „układów“ dziś się nie powstrzyma i wybuchnie, Turski z natężeniem śledził wyprzedzające go auto.
Pomknęło ono prosto Marszałkowską, stamtąd skręciło w Litewską, a z Litewskiej w Aleję Szucha, gdzie przystanęło przed jednym z domów.
— Zatrzymajmy się! Zanim tamci nas nie spostrzegą!
Wyciągnął banknot i wyskoczył z taksówki. Na szczęście Krysia była tak zamyślona, czy też do tego stopnia nie przypuszczała, że może być śledzona, że stała odwrócona tyłem u wejścia do jakiegoś jednopiętrowego pałacyku, nie zwróciwszy uwagi, iż tuż za nią zatrzymał się inny samochód.
Turski, pod osłoną drzew, okalających Aleję Szucha, zdołał podkraść się blisko do niej. Coraz większe napełniało go zdumienie. Krysia udaje się o pierwszej w nocy do prywatnego pałacu? Idzie więc chyba do bogatego kochanka.
Z całej mocy panując nad sobą, oczekiwał, co dalej nastąpi? Na Krysię, widocznie musiano w pałacyku oczekiwać, gdyż, mimo spóźnionej pory, rychło rozwarły się drzwi, prowadzące wprost z domu na ulicę, a w nich zarysowała się jakaś męska postać, zapewne lokaja.
— Starszy pan już od godziny niecierpliwie oczekuje na pannę hrabiankę! — posłyszał Turski i zobaczył, jak niemłody już służący z respektem kłania się przed jego żoną.
— Wcześniej, nie mogłam — zabrzmiał w odpowiedzi dobrze znajomy głos Krysi. — Chodźmy prędzej, bo mało mam czasu!
— Słucham, hrabianko Kiro!
Zatrzasnęły się drzwi, a Turski, aż rozwarł usta ze zdziwienia. Jego żonę, tajemniczą pannę, którą poznał na ulicy — tytułowano hrabianką? Lokaj nazywał ją Kirą? Przecież na imię miała Krystyna! Nie wytrzymał. Podbiegł do drzwi i gwałtownie zadzwonił. Rozwarły się natychmiast i ukazało się w nich zdziwione oblicze lokaja.
— Pan, czego?
— Proszę mnie wpuścić! — krzyknął wzburzony. — Tu przed chwilą weszła moja żona!
Wydało mu się, że służący lekko drgnął i zbladł, a z przedpokoju, słabo oświetlonego czerwoną latarnią, dobiegł cichy kobiecy okrzyk. Ale kamerdyner wnet się opanował.
— Jaka żona? — powtórzył, arogancko zagradzając przejście.
— Moja!
— Pańska, napewno, nie! Tu jest pałac księcia Ostrogskiego i Jaśnie Pan obcych po nocy nie przyjmuje!
— Ależ widziałem najwyraźniej, jak przed chwilą wchodziła tu jedna pani!
— Może i wchodziła! A co panu do tego! Jak się pan upił, to trzeba iść spać, a nie ludzi niepokoić o tej porze! Proszę zaraz odejść, bo inaczej zawołam policję!
Nie zwracając uwagi na protesty Turskiego, zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
— Psia krew! — zaklął i chwilę stał całkowicie oszołomiony.
To była Krysia! Nie ulega żadnej wątpliwości. Ale, co robić dalej? Dobijać się, wywołać głośny skandal?
Może udać się o pomoc do władz i postarać się wedrzeć tam siłą? Lecz, czy władze mu wierzą? Czy nie wezmą go za obłąkańca? Czy staną po jego stronie? Zresztą, co im powie? Wszak Krysia...
Turski pochylił głowę i poczuł własną bezsilność.
Raptem, w jego mózgu zaświtała myśl.
Natychmiast uda się do domu. Korzystając z nieobecności Krysi, przetrząśnie jej rzeczy. A nuż natrafi na ślad tylu dręczących go zagadek. Hrabianka Kira.. Książę Ostrogski...
Jak oszalały popędził do domu. Oczekiwała go nowa niespodzianka.
— Pani już dawno wróciła! — oświadczył, uśmiechając się dziwnie dozorca.
— Co? Wróciła! — nie wierzył Turski własnym uszom.
— Tak, dobry już kawałek czasu!
Gorączkowo wpadł do mieszkania. W rzeczy samej, w jasno oświetlonej sypialni, leżała w łóżku jego żona, jakgdyby ani na chwilę nie opuszczała swego posłania.
— Ty? Ty... — jął bełkotać.
— Poszłam do sąsiedniej apteki po proszek! — odrzekła w odpowiedzi, widocznie uważając, że winna mu jest wyjaśnienie. — Tak dokuczała mi migrena, że dłużej nie mogłam się obyć bez lekarstwa, a ciebie nie chciałam budzić, bo spałeś, przecież smacznie... Lecz i ty, słyszałam od dozorcy, wychodziłeś z domu. Czy zaszło coś niezwykłego?
— Nic... nic... — mruknął i wybiegł do drugiego pokoju, czując, że za chwilę ogarnie go obłęd.
Jeszcze bodaj więcej byłby poruszony, gdyby mógł dojrzeć uśmiech, jaki w tejże chwili wykwitł na twarzyczce Krysi. Tak uśmiechają się osoby, którym udało się kogoś zręcznie otumanić i całkowicie zbić z należytego tropu.


ROZDZIAŁ II.
Baron Traub.

Nazajutrz, około dziewiątej rano, kiedy żona jeszcze spała. Turski udał się, jak codzień, do zwykłego zajęcia. Jego zwierzchnik, baron Traub, był prezesem jakichś instytucji i prowadził rozległe interesy. Przeważnie załatwiał swe sprawy w towarzystwie sekretarza w domu. Turski nie wtajemniczał się bliżej w tranzakcje barona, lecz z otrzymywanych listów i z ogólnego szacunku, jakim cieszył się Traub, łatwo mógł wywnioskować, że jest to potentat finansowy nielada i że posiada rozległe stosunki.
Kiedy się znalazł na miejscu, Traub, już ogolony i w szlafroku, siedział za wielkiem mahoniowem biurkiem, w swym gabinecie. Był to starszy, sześćdziesięcioletni, szczupły mężczyzna, o energicznej twarzy, bez zarostu, którego mądre, bystre oczy przesłaniały wielkie, w amerykańskiej oprawie okulary.
— Przepraszam, że się późniłem... — bąknął na powitanie — ale...
— Wcale się pan nie późnił — odrzekł Traub, podnosząc głowę od papierów, jakie przeglądał. — To ja tylko wcześniej rozpocząłem pracę.
Obrzucił roztargnionym wzrokiem swego sekretarza i wyciągnął w jego kierunku dłoń. Turski, który zdążył Trauba już nieco poznać przez szereg miesięcy spędzonych u niego, wnet spostrzegł, że baron jest niezwykle czemś zaprzątnięty i że całkowicie pochłania go jakaś myśl.
Uścisnąwszy więc dłoń zwierzchnika, miał zamiar zająć miejsce przy swoim stoliku, stojącym w pobliżu wielkiego mahoniowego biurka i począć otwierać listy, których cały stos tam znajdował się, gdy wtem zabrzmiał głos szefa:
— Zechce pan, panie Turski, przynieść akta sprawy księcia Ostrogskiego. Znajdują się w sąsiednim pokoju, w szafie, na górnej półce. Szafa otwarta.
Mimowoli drgnął. Akta księcia Ostrogskiego? Czyżby o tego samego chodziło, do którego pałacyku wczoraj usiłował wtargnąć?
Bez słowa wyszedł do przyległej sypialni i rychło odnalazł żądane papiery. Musiały one posiadać pierwszorzędne znaczenie, skoro tam je właśnie przechowywał baron. Bowiem szafa umieszczona w pobliżu łóżka, była wielkim staroświeckim meblem z szeregiem żelaznych okuć i zamków i bez włamania nie sposób było do niej się dostać. Traub stale tam kładł pieniądze i ważne dokumenty.
Duży więc dawał dowód zaufania swemu sekretarzowi, po raz pierwszy zezwalając mu zajrzeć do wnętrza tego skarbca.
— Cóż, ma pan? — zabrzmiał niecierpliwy głos barona z gabinetu, jakby już żałował, że posłał Turskiego po papiery, a nie sam po nie się udał. — Czemu pan tak długo ich szuka?
— Mam... mam... — odrzekł i nerwowo spojrzał na okładkę, zawierającą akta.
Baron niezwykle pedantycznie prowadził swoje interesy. Na szarej twardej okładce widniał duży, nakreślony niebieskim ołówkiem napis: „Dokumenty w sprawie księcia Ostrogskiego. Adres: — Aleja Szucha Nr. 50, — pałac własny“.
Gorąca fala krwi uderzyła do głowy Turskiego.
— Ten sam! — omal nie wykrzyknął. — Wszystko się zgadza!
Drżały mu ręce, kiedy kładł teczkę przed zwierzchnikiem.
— Oto, one!
Traub pochwycił ją szybko i wnet zatopił się w przeglądaniu, zawartych w niej dokumentów. Ale Turski stał nadal przed biurkiem, jakgdyby jakąś siłą niewidzialną przykuty do miejsca.
Pomimo, iż Krysia znalazła się w domu przed nim, i pozornie musiał uwierzyć jej słowom, wczorajsze wypadki były wprost niepojęte. Nadal trapiły go podejrzenia. Stał, to czerwieniąc się, to blednąc. Nie wiedział, jak zagadnąć swego zwierzchnika. A on, może jeden, mógł rzucić nieco światła na tę tajemniczą historję.
Dziwne zachowanie się Turskiego nie uszło uwagi Trauba.
— Czemuż, pan, nie siada? — rzucił nieco opryskliwie, zerknąwszy nań z poza amerykańskich okularów. — Chce pan się o coś zapytać?
Stosunek pomiędzy baronem, a Turskim był dotychczas stale oficjalny. Traub oceniał należycie uczciwość sekretarza, lecz nie wdawał się z nim nigdy w poufniejsze gawędy. Zresztą, sama jego powierzchowność zasuszonej mumji i dumny, nieprzystępny wyraz twarzy mroziły wszelkie zwierzenia. Ale Turski nie wytrzymał.
— Panie baronie — raptem wyrzucił z siebie, — kim jest książę Ostrogski?
— Wielki pan, z którym mnie łączą różne interesy! — głucho odrzekł. — Cóż to pana obchodzi?
— Nie.. bo ja... nie przez ciekawość — jął bąkać, czując w duchu, jak niewłaściwe jest jego zapytanie — tylko...
— Tylko?
— Myślałem, że skoro pan baron dobrze zna księcia Ostrogskiego, może również słyszał pan o hrabiance Kirze?
— Hrabianka Kira?...
Gdyby Turski mniej był pochłonięty własną tragedją, jaką przeżywał, spostrzegłby wnet, jakie piorunujące wrażenie wywarły na Traubie jego słowa. Wydawało się, że prąd elektryczny wstrząsnął ciałem barona.
— Hrabianka Kira? — wymówił zduszonym głosem, unosząc się nieco z miejsca. — Skąd pan wie o hrabiance Kirze?
Ale Turski przypisywał wzburzenie barona swemu zachowaniu.
— Proszę się na mnie nie gniewać, za niedyskretną indagację — tłumaczył, — ale w mojem życiu zaszły pewne wypadki, dziwne wypadki, które...
Traub opadł z powrotem na fotel i z całej siły się opanował. Pojął, że niespodziewane zapytanie sekretarza, które uderzyło w niego niczem grom, nie było wywołane niewczesną ciekawością i że nie podejrzewał on nawet znaczenia papierów, znajdujących się w teczce. Tu, o daleko coś ważniejszego chodziło. Losy Turskiego łączyły się z jego własnemi. Lecz tego nie wolno było dać poznać po sobie za żadną cenę — przeciwnie, wszystko powinien był wyciągnąć ze swego sekretarza.
— Ależ, o ile to chodzi o sprawy naprawdę poważne, tyczące się pańskiego życia, chętnie służę informacjami, — wyrzekł całkowicie już spokojnie, a na jego obliczu zarysował się taki uprzejmy i serdeczny wyraz, jakiego nigdy dotychczas jeszcze nie zaobserwował Turski. — Chętnie służę!
To też Turski z pełnem zaufaniem opowiadał:
— Muszę uczynić szczere wyznanie, panu baronowi. Ożeniłem się przed dwoma tygodniami, lecz nic nie wspomniałem o tem, sądząc, że szczegół ten, tyczący się mego prywatnego życia, pana barona nie zainteresuje. Ale, moje małżeństwo nastąpiło, w zaiste dziwnych okolicznościach...
— Dziwnych? — podkreślił Traub, przymuszając się do przyjacielsko-współczującego wyrazu twarzy i nie dając poznać po sobie, jak bardzo opowieść podwładnego zaciekawia go. — Czemu dziwnych?
— Przypadkowo poznałem pannę niezwykłej urody, nazwiskiem Krystyna Skalska. Przyznaję, zakochałem się w niej bez pamięci i rychło nastąpił nasz ślub... Przedtem, postawiła różne warunki. Nie wolno mi dopytywać się o jej przeszłość, ani też badać, co czyni obecnie, nawet gdyby czasem jej postępowanie wydawało się niezrozumiałe, dopóki sama nie uzna za stosowne wszystkiego wytłumaczyć.
— Krystyna Skalska?... Warunki.. Zgodził się pan? — wymawiał Traub powoli. — Cóż dalej?
— Sądziłem, że wszystko jakoś się ułoży, lecz... Moja żona, Krysia, stawała się coraz bardziej tajemniczą, aż wczoraj...
— Co wczoraj?...
— Zauważyłem, że o pierwszej w nocy chyłkiem opuszcza mieszkanie, przekonana, że zasnąłem głęboko. Wyślizgnąłem się wślad za nią — powtarzał szczegóły przygody — i przysiągłbym, że udała się do pałacyku księcia Ostrogskiego... Tam powitał ją lokaj, nazywając hrabianką Kirą...
— Niemożebne!
— A jednak tak jest! Dałbym się w kawałki porąbać, że to była moja żona! Bo, tropiąc ją, ani na chwilę nie straciłem jej z oczu! Chociaż, gdy w kilkanaście minut powróciłem do domu, zastałem Krysię rozebraną i w łóżku. Tłumaczyła się, że musiała zejść do apteki po lekarstwo.
— Dziwne!... — kręcił Traub głową, niby daremnie szukając rozwiązania. — Dziwne!
— Otóż — kończył Turski swą opowieść — przekonany jestem, że to był tylko zręczny wykręt. Ona zdołała wcześniej powrócić przedemną. Dlatego ośmieliłem się zapytać pana barona, o bliższe stosunki domowe księcia Ostrogskiego, bo niepojęta jest dla mnie ta wizyta, jak również tytułowanie mojej żony hrabianką!...
Traub siedział dłuższą chwilę w milczeniu, wreszcie nie patrząc swemu sekretarzowi w oczy, rzucił:
— Czy nie ma pan przypadkiem fotografji?
— Czyjej? Krysi?
— Tak, pańskiej żony! Znam osobiście hrabiankę Kirę i gdyby pan posiadał przy sobie fotografję, łatwiej mógłbym tę zagadkę wyświetlić!
— Mam, na szczęście! — zawołał ucieszony Turski i wyciągnąwszy pośpiesznie portfel, jął w nim szukać gorączkowo.
W rzeczy samej posiadał jedną odbitkę, którą zręcznie ściągnął z torebki żony, jeszcze za czasów narzeczeńskich. Gdyż, ile razy prosił ją i przedtem i obecnie, by zechciała dobrowolnie dać mu swój wizerunek, lub wspólnie z nim uczyniła zdjęcie, stale kategorycznie wzbraniała się.
Wyciągnął fotografję w stronę barona.
Traub szybko ją pochwycił i jeszcze prędzej ją położył na biurko, tak by sekretarz nie zauważył, jak mu przy tym ruchu palce drżały. Wpił się oczami w obrazek ślicznej dziewczyny, która z odbitki uśmiechała się doń kusząco. Wpił się i mało nie jęknął ze złości i bólu.
Tak, to była ona! Bezwzględnie ona, hrabianka Kira! Teraz pojmował jej niespodziewane zniknięcie z Warszawy i wszystkie szczegóły, które dotychczas wydawały mu się niezrozumiałe. Więc wyszła zamąż za marnego urzędnika, jego podwładnego, który dziś zarabiał kilkaset złotych miesięcznie, a jutro mógł posadę stracić. A tego urzędniczka zwiodła również, podając się za zgoła inną osobę?
— O Kiro! — mało nie ryknął Traub głośno. — Cóżeś ty uczyniła? Ty sfinksie bez serca i sumienia!
Ale, jeśli Turski wyspowiadał się przed nim szczerze, on bynajmniej nie miał zamiaru odpłacać mu się szczerością, lub wtajemniczać go w bardzo niebezpieczne, a zawikłane sprawy. Przeciwnie, posiadłszy sekret hrabianki Kiry, — raczej Krysi Turskiej, — chciał jej małżonka ostatecznie zbić z tropu.
— Hm, — rzekł, napozór niedbale, czyniąc nad sobą wysiłek, którego pozazdrościłby mu najprzebieglejszy dyplomata — istnieje pewne podobieństwo... pewne... lecz bardzo dalekie... Pańska żona nie jest hrabianką Kirą!
— Nie jest? — zawołał Turski, pocieszony. — Pomyliłem się do tego stopnia?
— Jakiś niezrozumiały zbieg okoliczności! — Baron wywołał blady uśmiech na swe usta. — Widocznie hrabianka Kira i żona pańska przechodziły jednocześnie w nocy ulicą i wziął pan jedną za drugą.
— Możebne! — bąknął.
Baron jednak chciał wysondować Turskiego do końca.
— Tak, więc zagadka byłaby wyjaśniona! — oświadczył — choć i tak bardzo niezwykłe wydaje mi się pańskie małżeństwo! Czemu pańska żona, pani Krystyna, otacza się taką tajemniczością? Przecież jesteście chyba mężem i żoną?
Turski pojął, a pełen ufności w przyjaźń swego szefa, szczerze wyznawał dalej:
— Właśnie, że nie! Żyjemy jak brat z siostrą!
— Jak brat z siostrą? — Traub nie mógł stłumić radosnego okrzyku, który jednak uszedł uwagi sekretarza.
— Wzdraga się nawet przed pocałunkami, — tamten opowiadał dalej, — razi ją najdrobniejsza pieszczota!
Otucha wstąpiła w serce Trauba. Więc to małżeństwo, było w rzeczy samej tylko komedją małżeństwa i łatwo je można było rozerwać? Tylko Kira?
— Ach, tak... — wymówił zgoła innym tonem i zadałby może jeszcze jakie pytania swemu sekretarzowi, gdyby w tejże chwili z sąsiedniej sypialni nie rozległ się podejrzany hałas. Hałas przewróconego krzesła.
— Co to? — zawołali niemal jednocześnie.
Przecież sypialnia była pusta. Sypialnia, w której stała otwarta szafa z papierami i z pieniędzmi Trauba. Czyżby tam kto się zakradł?
— Złodziej?
Wpadli do sypialni.
Pokój był pusty, lecz przewrócony na środku fotelik, świadczył, iż niedawno ktoś tam się znajdował.
Kto? Zdążył uciec?
Baron niespokojnie rozejrzał się dokoła. W rzeczy samej, tajemniczy intruz musiał się ulotnić, bo w sypialni brakło zakątków, w których mógłby użyć za kryjówkę.
— Co za czelność! — oburzył się Traub. — W biały dzień! O wpół do jedenastej rano! Otworzył drzwi podrobionym kluczem?
Sypialnia przytykała bezpośrednio do przedpokoju i jeden rzut oka wystarczał, aby się przekonać, że przypuszczenie barona jest słuszne. Drzwi, wiodące na schody były lekko uchylone i włamywacz nie zatrzasnął ich nawet za sobą, w pośpiechu. Widocznie, zakradłszy się przedtem bez szmeru, uciekł spłoszony upadkiem mebla, który potrącił, nieostrożnie, gospodarując w sypialni.
— Ale czego właściwie szukał? Czy zdążył co zabrać? Przecież szafa, skarbiec Trauba stała otworem!
Baron sprawdzał pośpiesznie. Mimo szczegółowych oględzin, stwierdził, iż z pieniędzy i dokumentów niczego nie brakło. Choć leżały na wierzchu, widocznie nie zdążył się do nich dobrać złoczyńca. Lecz nagle drgnął.
W środku szafy, oparta o wielką paczkę banknotów, jakby dla zaznaczenia, że włamywaczowi na pieniądzach nie zależało, znajdowała się kartka.
Przeczytał ją i zbladł.
— O! — bąknął Turski, spostrzegając również tę kartkę. — Szanowny złodziej pozostawił swój bilet wizytowy! A może pragnie bawić się w korespondencję z panem baronem?
— Tak... tak... — bąknął Traub dziwnie, jakby treść kartki wywarła na nim potężne wrażenie.
— Wolno wiedzieć co napisał?
— Et, nic! Bzdury! Czytać nie warto! — burknął nagle z pasją baron i pochwyciwszy kartkę, zmiął ją w ręku, nie dając obejrzeć sekretarzowi. — Wyjątkowe zuchwalstwo...
Turski, widząc, że Traub nie ma ochoty zwierzyć mu się z treści tajemniczego biletu, dalej nie nalegał. Przypuszczał, że musiała się tam znajdować jakaż pogróżka, lub włamywacz pozwolił sobie na skreślenie czegoś wyjątkowo obraźliwego i nieprzyzwoitego.
Tymczasem baron powtarzał w duchu przeczytane słowa:
— Prędzej, czy później, nie minie cię kara! Przeszłość się mści!
Pod spodem znajdował się pewien znak, dobrze znany Traubowi. Coś, niby cyfra utworzona z liter, czy też krzyż niezwykłego kształtu. Wiedział Traub, co ten znak oznacza i nieraz napełniał on go panicznym lękiem. Ale tych wszystkich spraw nie mógł tłumaczyć swemu sekretarzowi. Było to znacznie bardziej skomplikowane, niżeli zagadka hrabianki Kiry i jej wizyty w pałacu księcia Ostrogskiego, a raczej w misterny sposób wiązało się i z tą historją.
— Przeszłość się mści! — raptem mruknął, jakby całkowicie zapomniawszy o obecności sekretarza, który stał obok niego. — Ano, zobaczymy! Jeszcze nie skończona walka!
Wtem oprzytomniał. Pojął, że niezwykłe jego zachowanie się może zwrócić uwagę Turskiego, że należy dać mu jakie takie wytłumaczenie całego wypadku.
— Zaiste, bezczelne zuchwalstwo! — powtórzył tonem całkowicie spokojnym. — Zastanawiam się, w jaki sposób zabezpieczyć się na przyszłość od podobnych wizyt?
— Zawiadomić policję?
— Nie warto! — nagle czerwień zabarwiła policzki barona, jakby mu nie na rękę było wtajemniczanie w tę sprawę policji. — Nie warto, bo nic mi nie ukradziono. A z tej dziecinnej kartki — jeszcze silniej zmiął ją w ręku — nikt nic nie dojdzie! Zmienię zamki, a w okna dam kraty. Tembardziej...
— Tembardziej! — powtórzył Turski, nie pojmując o co zwierzchnikowi chodzi.
— Tembardziej! — tamten dokończył zdania — że mieszkanie należy dobrze zabezpieczyć, bo zmuszony będę wyjechać na parę dni! Może nawet już dziś wieczór.
Turski zdziwił się wielce. Jeszcze przed godziną nie wspominał nic baron o projekcie wyjazdu. Czyżby ten wyjazd stał w jakim związku z włamaniem i tajemniczą kartką.
— Pan baron wyjeżdża? — zapytał. — Obecnie to postanowił?
— Nie, nie... już przedtem... — padła niepewna odpowiedź i dziwnem się wydawało, że zazwyczaj tak energiczny Traub, teraz przemawia niezdecydowanie. — Zresztą sam nie wiem... Później zdecyduję?
Nagle baron, jakby opamiętał się; poprzedni wyraz zimny i dumny osiadł na jego twarzy.
— Później zadecyduję! — powtórzył zgoła innym tonem.
Turski pojął, że nic więcej nie uda mu się wydobyć ze swego zwierzchnika.


ROZDZIAŁ III.
Tajemniczy znak.

W tym samym czasie, kiedy w mieszkaniu barona Trauba miała miejsce ta dziwna rozmowa — na drugim końcu stolicy, w dzielnicy Staromiejskiej, odbywała się zgoła inna scena.
Prawie naprzeciw Fary, w niskiej liczącej szereg wieków kamienicy, mieścił się mały zegarmistrzowski sklepik. W wąskiej wystawie, widać było, prócz zegarków, różnego kształtu srebrne i złote przedmioty, monety i antyki, a nad wystawą poczerniały szyld z napisem — „Józef Lipko, zegarmistrz“.
Do tego niepozornego sklepu kierował się powolnym krokiem mężczyzna, raz po raz oglądając się po za siebie i sprawdzając, czy go kto nie śledzi. Był to człowiek w sile wieku, ubrany w wytarte ubranie, o nieogolonej i zniszczonej rozpustą twarzy.
Gdy zrównał się z „interesem“ zegarmistrza Lipko, rzucił na szyld badawcze spojrzenie i snać upewniony, że tam właśnie ma się udać, szybko pchnął oszklone drzwi i wszedł do środka..
— Czy mogę oddać zegarek do naprawy? — zwrócił się do właściciela.
Pan Lipko, mały, przygarbiony starzec, który rzekłbyś, całe życie spędził pochylony nad naprawą zegarków i oglądaniem antyków, podejrzliwie zerknął na niepewnego klijenta. Jego wygląd zewnętrzny nie budził zaufania, a w sklepie znajdował się sam, wysławszy swego pomocnika na miasto.
— Czemużby nie! — odparł, przezornie zajmując miejsce za ladą.
Nieznajomy wyciągnął zegarek z kieszeni i podał go panu Lipce. Gdyby w tej chwili zapadł się sufit i runął u stóp starego zegarmistrza, nie uczyniłoby to na nim zapewne, większego wrażenia, niż widok tego zegarka. Był to kosztowny, stary repetier, dziwnie rażący w ręku obdartusa, który go przyniósł. Nikt nie przypuściłby, że ten człowiek, nosi w swej kieszeni podobnie cenny przedmiot. Ale, pan Lipko, zamiast zapytać się nieznajomego, w jaki sposób przychodzi do drogiego czasomierza, lub celem sprawdzenia zawezwać policjanta, nagłym ruchem pochwycił zegarek, otworzył go i pochylił się nad wewnętrzną kopertą.
Bez lupy przeczytał łatwo, wyryty tam napis:
„W samo południe i o każdej porze
Ręka braterska stale dopomoże“.
— Pan... pan? — wybełkotał, mierząc oczami przybyłego, który przez cały czas stał nieruchomo, nieco ironicznie spoglądając na starego. — Pan?
— Tak! — odrzekł. — Samo południe! — zegary w sklepie poczynały właśnie wydzwaniać dwunastą. — Chyba wszystko się zgadza? Napis i godzina!
— Najzupełniej! — Na ten znak oczekiwałem! Przybywa pan, ażeby powiedzieć...
— Że — dokończył nieznajomy, odbierając z rąk Lipki repetier, którego „naprawa“ widocznie stała się zbyteczna i chowając go do kamizelki — nadeszła pora działania! Traub otrzymał przed chwilą ostrzeżenie!
— Otrzymał? — Lipko ledwie mógł ukryć swą radość i zatarł ręce. — Więc, nareszcie, zdecydowaliście się działać? Po tylu latach zwłoki i ciągłych niepowodzeń.
Nieznajomy przemawiał teraz przyciszonym, ale stanowczym głosem:
— Nasz zwierzchnik rozkazuje panu, aby pan był w każdej chwili w pogotowiu! Zbyteczne tłumaczyć, co to oznacza! Z Traubem nastąpi lada dzień ostateczna rozgrywka!
Lipko wyprostował się, jak gdyby odmłodniał, a oczy zaiskrzyły mu się, zaiste, szatańskim wyrazem.
— Zechce pan odpowiedzieć zwierzchnikowi, panie Kowalec, gdyż domyślam się kim pan jest, że oddawna jestem w pogotowiu. Oddawna oczekuję na sposobność zemsty.
Kowalec, gdyż on to był w rzeczy samej, ten sam, który poprzedniego wieczora nagabywał Turskiego i pierwszy rzucił podejrzenie na jego żonę, skinął głową. Poczem, jakby uważając, że winien jest zegarmistrzowi dalsze wyjaśnienia, jął szeptać:
— Zwierzchnik nasz nie łudzi się bynajmniej, aby dzisiejsza kartka, którą Traub odnajdzie w swej szafie, miała go skłonić do natychmiastowych ustępstw! Cwana to sztuka, z tego „barona“ i nieraz już z naszych rąk się wymigał! Obecnie jest zajęty tem, że pochwycił w swe sieci napół zdziecinniałego księcia Ostrogskiego. Chciał jego wnuczkę, hrabiankę Kirę, pojąć za żonę. Wyślizgnęła mu się z łap, wychodząc za mąż za Turskiego, jego sekretarza! Oczywiście jest to fikcyjne małżeństwo i ten dureń Turski, nawet nie wie z kim się ożenił i co za skarb posiada w domu. Pragnąłem zagrać z nim wczoraj w otwarte karty, ale jest za głupi i za uczciwy, aby można się było z nim dogadać. Jaki cel miała hrabianka Kira na widoku, wychodząc zań zamąż i zatajając swe prawdziwe pochodzenie, nie mam pojęcia i nie mogłem tego dotychczas rozgryźć. Ale, że miała jakiś ukryty cel, to więcej, niż pewne, bo nie wierzę, by mógł jej się podobać taki bałwan, jak Turski. Wszystko bardzo dziwne...
— Co to ma do naszych spraw! — niecierpliwie przerwał Lipko.
— Zaraz dowie się pan. Traub, który naprawdę kocha się w hrabiance, chodzi niczem oszalały, sądząc, że uciekła przed nim z Warszawy. Nie domyśla się, że ma ją tuż pod bokiem! Nie wie, co się z nią stało, a my, oczywiście nie mamy zamiaru go informować! Natomiast jeśli nie pomoże pierwsze ostrzeżenie, uczynimy lepiej...
— Co zamierzacie uczynić?
— Porwiemy pannę Kirę, nazywam ją tak, bo przecież małżeństwa z Turskim na serjo brać nie można i zawiadomimy drogiego barona, w czyich rękach jego najdroższa się znajduje.
— Ach! — zawołał „zegarmistrz“, poczynając pojmować. — Porwiecie hrabiankę Kirę?
— To dotknie go najboleśniej i sądzę uczyni miękkim, niczem wosk! — zasyczał Kowalec, poczem począł się śmiać, złym, jadowitym śmiechem. — Zrozumiał pan teraz?
— Zrozumiałem... Zrozumiałem... — mruknął tamten. — Rozumiem nawet jaka w tem będzie moja rola? — Ale — dorzucił po chwili z zawziętym błyskiem w oczach — czyż tu zatrzyma się nasza zemsta? I czy tego dożyję? Bo moje serce — tu schwycił się za bok. — Bardzo... bardzo jestem chory....
Kowalec wsadził ręce w kieszenie i jakoś ironicznie spojrzał na Lipkę.
— Uspokój się pan! — wycedził. — Mścić się należy powoli! Tak twierdzi nasz zwierzchnik! Wielkie jest pytanie, czy wogóle, szlachetny baron Traub ujrzy hrabiankę Kirę z powrotem!


ROZDZIAŁ IV.
Małżeńska rozmowa.

Turski, około trzeciej, ukończywszy wszystkie swe czynności u Trauba, powrócił do domu, nie domyślając się nawet, jak groźne chmury zawisły nad jego domowem ogniskiem.
Gdy wszedł, Krysia krzątała się po małym jadalnym pokoiku, ustawiając na stole talerze i wydawało się, że jest w znakomitym humorze.
— Cieszy mnie — wyrzekł na powitanie, całując rękę żony — że przestała cię dręczyć migrena!
— O, tak! — odparła z wesołym uśmiechem. — Znakomicie pomógł mi przyniesiony w nocy proszek! A za niepokój, jaki ci sprawiłam, postarałam się odwdzięczyć niezłym obiadem!
— Pocóż się tak trudzisz? — zauważył, zajmując miejsce za stołem.
— Głupstwo...
Turscy, na wyraźne żądanie Krysi, nie trzymali służącej. Był to również jeden z narzuconych przez nią warunków, musiał się na niego zgodzić, jak wogóle na wszystko, czego zażądała, zgadzał się. Twierdziła, że na to nie pozwala ich skromny budżet, aczkolwiek pensja Turskiego wytrzymałaby ten wydatek. To też Krysia gospodarowała sama, a że wszystko przyrządzała nader smacznie, nie mógł się uskarżać na to postanowienie.
Patrzył teraz z rozrzewnieniem, kiedy raz po raz wchodziła do kuchenki, przynosząc różne potrawy i myślał:
— Jakaś ty śliczna Krysiu! Ach, gdybyś zechciała być dla mnie, naprawdę żoną!
Wśród pogodnego nastroju i żartów, upłynął obiad. A gdy pojawiła się na stole tradycyjna herbata, Turski pod wpływem tego rodzinnego ciepła, uspokoił się całkowicie. Opadły z niego resztki wątpliwości, jakie jeszcze, mimo zapewnień barona Trauba, że Krysia nie jest hrabianką Kirą, posiadał. Więcej jeszcze, podejrzenie to wydało mu się tak śmieszne, że postanowił się podzielić niem z żoną.
— Krysiu! — rzekł, zapalając papierosa i z lubością zaciągając się dymem. — Otaczasz się taką tajemniczością, że wczoraj wydarzyło mi się zabawne nieporozumienie!
— Cóż takiego? — zapytała spojrzawszy nań bystro..
Nie zauważył tego wzroku i dalej opowiadał:
— Gdyś wyszła w nocy, po proszki, nie wytrzymałem i wbrew naszej umowie, że nigdy nie mam cię śledzić, wybiegłem za tobą z domu. Zresztą, wiesz o tem! Ale, na ulicy dojrzałem jakąś niewieścią postać, tak podobną do ciebie, iż będąc przekonany, że to ty, pojechałem taksówką wślad za nią!
— Pojechałeś — uśmiechnęła się lekko, choć jej palce, które teraz ustawiały talerze, zadrżały. — Dokąd zawiodła cię ta nieznajoma?
— Przed pałacyk księcia Ostrogskiego! Przyjął ją tam, pomimo późnej godziny, z wielkimi honorami lokaj i tytułował hrabianką Kirą!
Spojrzał na twarz żony, lecz ta nie poczerwieniała i nie drgnął na niej żaden muskuł. Zdawna przygotowana była na te słowa.
— Byłeś więc przekonany, — spokojnie odrzekła — że to ja jestem ową hrabianką? Niestety, nie pochodzę z tak wysokiego rodu i mimo, że dziś nie mogę ci jeszcze wytłumaczyć wszystkich moich postępków, nie poczuwam się do arystokratycznej paranteli!
— Przekonałem się o tem! — wymówił. — Bo, choć wczoraj, mimo, że zastałem cię w łóżku, trapiły mnie różne podejrzenia, przed kilku godzinami zostały one rozchwiane ostatecznie!
— Rozchwiane? — powtórzyła, rzucając nieokreślone spojrzenie na męża. — Któż ci to wytłumaczył?
— Mój zwierzchnik, baron Traub!
Krysia drgnęła niespodzianie i wydawało się, że po jej plecach przebiegł prąd elektryczny. Zmienionym głosem, który uszedł jednak uwagi Turskiego, rzuciła:
— Baron Traub! Ty rozmawiałeś z Traubem o mnie?
— Stało się to zupełnie przypadkowo — wesoło wyjaśniał. — Skoro dziś tylko przybyłem do niego, kazał mi odszukać akta, tyczące się sprawy księcia Ostrogskiego.
— Akta?
— Nie wytrzymałem, a domyślając się, że Traub musi dobrze znać stosunki rodzinne księcia, zebrałem się na odwagę i zacząłem go wypytywać...
— A on? — głos Krysi zabrzmiał ochryple, niby pod wpływem wielkiego podniecenia.
— Zapewnił mnie, że nie jesteś podobna do hrabianki Kiry!
— Jakto, zapewnił? — przemówiła z nieukrywanem rozdrażnieniem. — Więc musiałeś mu opisać, jak wyglądam?
— Tylko ogólnikowo! — odparł, nieco zażenowany, nie śmiejąc się przyznać, że pokazywał zwierzchnikowi fotografję, skradzioną z torebki żony. — Ogólnikowo... Lecz to wystarczyło, aby Traub stwierdził, że zachodzą zasadnicze różnice!
Pierś Krysi, rzekłbyś, poruszyła się z ulgą...
— Zasadnicze różnice! — wymówiła ni to z zadowoleniem, ni to z ironją. — Doskonale! Szkoda tylko, że tak mało masz do mnie zaufania, że mnie śledzisz i opowiadasz na prawo i lewo o naszym stosunku!
Powstała z miejsca i parokrotnie przeszła się po pokoju.
— Nie taka była nasza umowa! — dorzuciła oschle.
Turski żałował teraz swej niewczesnej spowiedzi. Czuł, że dotknął żonę.
— Krysiu! — zawołał, zrywając się również ze swego krzesła i podchodząc do niej. — Czyż ty nie pojmujesz, co się ze mną dzieje? Kocham cię ponad wszystko w życiu, a ty wciąż jesteś dla mnie nieodgadnionym, złotowłosym sfinksem, nierozwiązalną zagadką...
— Żeniąc się ze mną — twardo odparła — sam zgadzałeś się na to!
— Mówiłaś — wyrzucał z siebie gorąco — iż rychło prysną otaczające cię tajemnice i że krótki będzie czas próby! A jednak upłynęły trzy tygodnie, a ja nadal biję się po ciemku w niepewności! Jestem twym mężem i nie jestem. O tobie nie wiem nic. Czasem wydaje mi się, żeś aniołem, a czasem szatanem! Milczysz i zabraniasz mi się wtrącać do twoich postępków! Nie dziw się, że zrozpaczony, popełniam głupstwa i zwierzam się obcym ludziom, czego później bardzo żałuję! Krysiu, odpowiedz! Kiedyż, nareszcie, wszystko się skończy?
Akcenty tak prawdziwego bólu i tak niekłamanego uczucia, zabrzmiały w głosie Turskiego, że Krysia wydawała się niemi przez chwilę poruszona. Opanowała się jednak wkrótce.
— Cierpliwości! — wyrzekła.
— Cierpliwości? — powtórzył, załamując ręce. — Wciąż powtarzasz jedno i to samo słowo! Ale pokąd starczyć mi ma tej cierpliwości! Całe nasze dotychczasowe życie jest tylko jedną potworną komedją. Doznaję wrażenia, że jestem jakimś pajacem, który bezwolnie podryguje na sznurku! Powinienem zerwać tę sieć, jaka mnie oplata i odejść, a siły nie mam cię porzucić! Krysiu, czyż ty nie pojmujesz, że łamiesz mnie i prowadzisz do zguby?
Nie była przygotowana na podobny wybuch, stale opanowanego i zimnego Turskiego. Chcąc jakoś załagodzić sytuację, a sama nie wiedząc co począć, bo z każdą godziną grunt usuwał się z pod jej nóg, wybąkała:
— Może jeszcze dzień jeden... dwa...
— Dzień... dwa... — wykrzyknął z powątpiewaniem. — Obyż to było prawdą? Tyle razy już zwiodłaś mnie, Krysiu!
W rzeczy samej, nie po raz pierwszy słyszał te słowa z ust żony. Nie po raz pierwszy obiecywała mu, że lada moment zedrze zasłonę tajemnicy, otaczającej jej życie. Nie uwierzył jej, a chciał wierzyć, bo ją kochał i pożądał. To też, gdy stała blisko niego, zaczerwieniona i prześliczna, w swej kaskadzie złotych włosów, z oczami, rzekłbyś, spłoszonej gazeli, nie wytrzymał i ruchem nagłym porwał ją w objęcia.
— Ach, Krysiu! — wyszeptał. — Gdybyś zechciała!
Drgnęła od tej niespodziewanej pieszczoty i ruchem delikatnym, a jednak stanowczym, starała się wysunąć z jego objęć, podczas gdy on przyciskał ją coraz bliżej.
— Zostaw mnie... — padł z ust jej krótki rozkaz.
Nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się ta scena i czy Turski, mimo zakazu nie począłby żony obsypywać pocałunkami, gdyby wtem nie nastąpiła nieoczekiwana przeszkoda.
U wejścia rozległ się natarczywy dzwonek.
— Ktoś dzwoni! — wymówił ze zdziwieniem — wypuszczając ze swych objęć Krysię. — Któż to taki? Nie spodziewam się żadnej wizyty!
I ona nadsłuchiwała niecierpliwie. Nie przyjmowali nikogo i nie posiadali znajomych. A każdy dzwonek, w sytuacji w jakiej żyła, niczem na wulkanie, mógł dla niej oznaczać nowe niebezpieczeństwo.
— Pójdę otworzyć! — wymówił Turski i pospieszył do przedpokoju.
Szybko rozwarł drzwi i aż cofnął się ze zdziwienia. Przed nim stał jego zwierzchnik, baron Traub, z którym rozstał się ledwie parę godzin temu.
— Przepraszam bardzo, że pana niepokoję, — wymówił, uśmiechnąwszy się lekko na widok zdumionej twarzy swego sekretarza — i bardzo przepraszam, że mu zakłócam ciszę miodowych tygodni, dodał, jakby z lekką ironją — lecz sprowadzają mnie pilne sprawy...
— Ależ, panie baronie! — jął się krzątać Turski, chcąc jak najuprzejmiej przyjąć swego szefa. — Nic nie szkodzi... Właśnie wstaliśmy od obiadu. — Zaraz poproszę pana barona do jadalni i przedstawię żonie!
— Będzie mi bardzo miło! — odparł z jakimś nieuchwytnym błyskiem w oczach. — Z prawdziwą przyjemnością poznam pańską żonę!
Podczas, gdy Traub rozbierał się w przedpokoju Turski pośpieszył do jadalni, aby o tych niespodziewanych odwiedzinach uprzedzić Krysię. Ale już tam jej nie zastał. Wszedł do sąsiedniej sypialni, sądząc, że poszła się przebrać i zobaczył, że wbrew przewidywaniom, leży wyciągnięta na łóżku z głową odwróconą do ściany.
— Położyłaś się? — zapytał nie rozumiejąc zupełnie jej zachowania się. — Cóż ci się stało? Musisz się podnieść choć na chwilę! Przyszedł baron Traub i pragnie cię poznać!
— Nie wstanę! — odparła niecierpliwie. — Znów dostałam ataku migreny!
— Migrena? Przecież czułaś się jak najlepiej!
— Sam wiesz, że nagle to na mnie przychodzi i nie prędko mija!
— Ależ — począł tłumaczyć — Traub może poczuć się dotknięty twojem zachowaniem! Wie, że jesteś w domu, a twą nagłą chorobę przyjmie za wykręt! Pomyśli, że z jakichś względów nie chciałaś go poznać! Zależy mi bardzo na Traubie! Proszę cię bardzo, przezwycięż się i wyjdź do nas na kilka minut!
Krysia odwróciła nagle głowę od ściany, a oczy jej, zazwyczaj niebieskie i łagodne, były teraz prawie czarne z gniewu. Taką Turski jeszcze nigdy jej nie widział.
— Mówiłam ci już — ostro zasyczał jej przyciszony szept — że nie wyjdę i dla twego głupiego Trauba nie będę się narażała na nieznośne bóle. Bądź łaskaw więcej nie nudzić. A opuszczając sypialnię, zamknij dobrze drzwi za sobą, bo mnie rażą nawet odgłosy rozmowy!
Wzruszył ramionami i widząc, że więcej nic nie wskóra, pośpieszył z powrotem do swego zwierzchnika. Ten znajdował się jeszcze w przedpokoju.
— Moja żona! — mówił zmieszany Turski, prowadzając go do stołowego — bardzo przeprasza pana barona, lecz czuje się tak źle, że musiała się położyć i nie może go przyjąć osobiście... Żałuję wielce...
Po twarzy Trauba przebiegł znów nieokreślony uśmiech.
— Spodziewałem się tego! — pomyślał w duchu. — Chytry z tej Kiry ptaszek i nie łatwo daje się złapać. Wątpię, czy żałuje, że mnie nie widzi i niezbyt wierzę w tę chorobę... Ale nie wie, jaką ja na nią gotuję pułapkę, a z tej pułapki już mi się nie wyślizgnie...
Rozejrzał się po jadalni, w której wszystko świadczyło, że przed kilku minutami opuściła ją młoda kobieta i zajął miejsce w fotelu wskazanym mu przez Turskiego.
— Wielka szkoda — wyrzekł umyślnie głośno, patrząc na zamknięte drzwi sypialnego pokoju — że pani Krystyna jest chora i nie mogę jej być przedstawiony obecnie... Mam nadzieję, że to chwilowe niedomaganie i powetuję to sobie innym razem... Sprowadzają mnie do pana inne sprawy...
— Słucham, pana barona! — skinął lekko głową Turski, rad, że zwierzchnik zmienił temat rozmowy.
— Wyjeżdżam dzisiaj wieczorem i pragnąłem o tym wyjeździe pana uprzedzić...
— Pan baron wyjeżdża? — począł, myśląc o wizycie włamywacza, lecz zaraz ugryzł się w język.
Traub, który siedział teraz jak zwykle z dumnym i obojętnym wyrazem twarzy, niby odgadł jego myśli.
— Niechaj pan nie sądzi — wymówił drwiąco — że ten wyjazd następuje naskutek wizyty, jakąśmy dziś zrana otrzymali... Oddawna nosiłem się z zamiarem załatwienia paru interesów na prowincji, tylko nie wiedziałem, kiedy tam moja obecność będzie konieczna. Zaraz po pańskiem odejściu otrzymałem telegram — wyciągnął z kieszeni zmiętą depeszę, ale nie pokazał jej bliżej sekretarzowi. — Na skutek tego telegramu muszę natychmiast wyjechać i zapewne pojutrze wrócę...
— Rozumiem... — bąknął Turski.
— Dlatego też przybyłem osobiście do pana, aby mu doręczyć klucze od mieszkania i kasy, bo mój lokaj pojedzie ze mną. Gdybym tego nie uczynił, nie dostałby się pan jutro do mnie, nie wiedziałby co to znaczy i nie załatwiłby pilnej korespondencji...
Wszystko stało się obecnie jasne Turskiemu. Baron, opuszczając niespodziewanie stolicę pragnął, by sekretarz pracował w jego nieobecności. Mogły być pilne listy, telefony, zapytania. Pozostawiał klucze od kasy, dając tem duży dowód zaufania. Nagle, przyszło mu na myśl pewne zastrzeżenie.
— Panie baronie — oświadczył — wspomniał pan, że wyjeżdżając zabiera ze sobą lokaja i mieszkanie pozostawia całkowicie puste. Choć ta nieobecność pańska potrwa niedługo, może jeden dzień, czy jest to przezornie? Toż, po tych dziwnych odwiedzinach, powinien mieć się pan, na baczności!
Traub, w odpowiedzi, potrząsnął głową przecząco.
— Po głębszem zastanowieniu — wyrzekł — uważam tę podrzuconą mi kartkę za niedorzeczny żart! Głupi, smarkaczowski figiel! Zresztą, może pan być całkowicie spokojny! Nie pożywiliby się w mojem mieszkaniu włamywacze! Meble wynieść jest trudno, a gotówkę zabieram ze sobą. Pozostają tylko papiery, między innemi akta księcia Ostrogskiego, na które pan będzie łaskaw zwrócić uwagę. Nie przedstawiają one jednak dla złodzieja żadnej wartości...
Wymawiając wyrazy „akta księcia Ostrogskiego“, Traub nieco podniósł głos i położył na tych słowach szczególny akcent. Czyżby chciał by posłyszała je żona sekretarza, znajdująca się w sąsiednim pokoju.
Ale Turski nie zauważył w nich nic niezwykłego i poważnie przytwierdził.
— Zastosuję się do życzenia, pana barona i będę pracował, jak zwykle pracuję!
— O to mi właśnie chodziło! — rzekł Traub, powstając z miejsca i uważając, że jego misja została ukończona. — Oto klucze — sięgnął do kieszeni — Ten od drzwi frontowych... A ten od kasy... Umyślnie pozostawiam panu klucz od kasy, aby pan nie był w kłopocie, gdyby się zgłosił któryś z interesantów, po jakieś pokwitowanie. Dziś pan widział, jak tam mam ułożone papiery. Leżą wszystkie w alfabetycznym porządku.
Nie mógł tych słów posłyszeć Turski, słów, które napełniłyby go zdumieniem. Ale, skoro tylko znikł zwierzchnik, wszedł, po cichu na palcach, do sypialni żony.
— Krysiu! — wymówił cicho — czemuż mi sprawiłaś podobną przykrość?
Nie spała, widocznie, bo wnet odpowiedziała przyjaznym głosem, jakby uważając, że winna załagodzić sytuację.
— Przykrość? Taką przykrość? Że naprawdę jestem chora, kochanie i z trudem mogę powstać z łóżka? Zrozumiał to napewno Traub i nie żywi do mnie najmniejszego żalu! Chętnie poznam się z nim innym razem. I ty nie powinieneś się gniewać.
— Kiedy, doprawdy...
— Wiecznie posądzasz mnie, o Bóg wie co, głuptasku!
Jedno to słowo całkowicie rozbroiło Turskiego. Był już taki, że za czulsze odezwanie się żony, dałby się porąbać w kawałki.
To też teraz, pochylając się nad Krysią i całując ją w istotnie rozpalone czoło, serdecznie przemówił:
— Biedna Krysiuchno! Jestem tak zdenerwowany, że i często dla ciebie niesprawiedliwy! Nie obrażaj się maleństwo! Niesłuszne, robiłem ci wymówki! Ale jaką ty masz gorącą główkę! Musi cię boleć porządnie!
— Och, tak! — jęknęła. — Wczoraj... dzisiaj... Znów zażyłam proszek...
— Nie będę ci więc przeszkadzał — dalej szeptał serdecznie — zaśnij głęboko, to prędzej ci przejdzie! Ja teraz muszę wyjść z domu — przypomniał sobie nagle interes, jaki na mieście miał załatwić dla Trauba — nikt cię nie będzie niepokoić. Już szósta, — spojrzał na zegarek — o dziewiątej dopiero powrócę.
— Mam nadzieję, za parę godzin będę zdrowa! — posłyszał cichy głos w odpowiedzi.
Turski opuścił żonę i pokrzątawszy się czas jakiś po sąsiednim pokoju, rychło opuścił mieszkanko. Ale, gdy tylko drzwi zamknięty się za nim, rzekoma chora niespodziewanie ozdrowiała. Poderwawszy się raptem z łóżka z energją, jakiej nikt nie mógł się po niej spodziewać, przystanęła na środku sypialni i mocnym głosem, wyrzekła:
— Czyż naprawdę wybiła upragniona godzina? Godzina, na którą czekałam tyle tygodni? Traub dał memu pseudo-mężowi klucze od swej kasy! Przeczuwałam, że szczęśliwy zbieg okoliczności musi prędzej, czy później nastąpić! A już był najwyższy czas po temu. Traub, choć nie wiedział, gdzie jestem, poczynał mi następować na pięty, a mój małżonek powziął podejrzenia. Jeżeli dziś nie skorzystam z okazji, po raz drugi ona się nie powtórzy!


ROZDZIAŁ V.
Książę Ostrogski.

Szybko wybiegła z domu. Wszak mąż miał powrócić dopiero za trzy godziny. Pewna była, że swą wycieczkę odbędzie niespostrzeżenie.
Jednak i tym razem wsiadła do taksówki, rzucając adres pałacyku księcia Ostrogskiego.
Rychło zatrzymało się auto przed niewielką willą, a młoda kobieta zadzwoniła do drzwi, w umówiony sposób.
— Cóż, nowego Janie? — zapytała starego służącego, który jej otworzył, gdy znalazła się wewnątrz pałacyku.
— Sprzedałem kandelabry, tak jak mi rozkazała, jaśnie panienka!
— Ile dali?
— Trzysta złotych!
— Trzysta złotych! — z jej ust padł zadowolony okrzyk. — Na jakiś czas wystarczy! — poczem dodała w zamyśleniu — Da mi, z tego Jan, pięćdziesiąt złotych, a resztę zatrzyma na wydatki domowe!
Pospiesznie sięgnął do kieszeni i spełnił jej rozkaz.
— Służę, pannie hrabiance!
Wsunęła pieniądze do torebki i uśmiechnąwszy się przyjaźnie do siwego kamerdynera, pośpieszyła do dalszych pokojów.
Jednopiętrowy pałacyk księcia Ostrogskiego, składał się z szeregu komnat, napozór urządzonych dostatnio. Ale, ktoś, ktoby bliżej się przyjrzał tym resztkom dawnej świetności, zauważyłby wnet, że meble są poniszczone, portjery wypłowiałe, a co było tam cenniejszego zdołano już sprzedać, bo gablotki, dawniej zapełnione porcelaną, kryształami i srebrem, stały obecnie puste, a gdzie niegdzie jaśniejsza plama na tapecie znaczyła ślad po zawieszonym ongiś obrazie.
W ostatnim pokoju — gabinecie, najmniej może noszącym znaki tej ruiny, w dużym fotelu, przed kominkiem, zajmował miejsce siedemdziesięcioletni mężczyzna — książę Ostrogski. Siedział nieruchomo, wyciągnąwszy nogi, otulone ciepłym pledem, na sąsiednim taborecie.
Był to typowy wielki pan, starej daty, o arystokratycznej powierzchowności, w każdym calu. Wysoki, szczupły, nieco przygarbiony, miał suchą, rasową, wygoloną twarz, ozdobioną szpakowatym, krótko przystrzyżonym wąsem i niewielkiemi bokobrodami. Choć znać było, że jest cierpiący, był ubrany nienagannie, a przerzedzone włosy, dzielił po środku głowy przedział, biegnący aż do tyłu. Cała jego powierzchowność świadczyła, że musiał on całe swoje życie spędzić beztrosko i wesoło, zadawalniając wszystkie swe zachcianki i kaprysy. Na obliczu jego jednak osiadł obecnie jakiś apatyczny wyraz, a oczy patrzyły bezmyślnie, jak to u ludzi, strawionych licznemi hulankami bywa.
— A jesteś! — wyrzekł, podniósłszy głowę, dotychczas opuszczoną na piersi, na widok wchodzącej — Gdzież ty ciągle znikasz?
Krysia, a właściwie hrabianka Kira, podbiegła do księcia i na jego czole złożyła długi pocałunek.
— Drogi dziadku! — odparła — Wszak sam wiesz, ile mam spraw do załatwienia!
Cień niechęci przemknął po twarzy starszego pana.
— Wiecznie te interesy! — burknął z niezadowoleniem — Nie jest rzeczą właściwą, aby podobnemi sprawami, zajmowały się młode panny! Od tego, mamy wszak, naszych plenipotentów!
Siadając obok, na otomanie, postarała się ukryć lekki uśmiech. Książę Ostrogski, napół zdziecinniały, żył od kilku lat, w całkowitej nieświadomości zarówno czasów obecnych, jak i istotnego swego stanu majątkowego, który starannie przed nim zataiła.
Czyż, w podobnych warunkach miała mu rzucić w oczy brutalną prawdę, że dzięki jego poprzednim szaleństwom, z rozległych majątków, nie pozostało nic prócz długów, a plenipotentów dawno nie było? Że groziła im całkowita ruina, a utrzymywała dom od szeregu miesięcy, wyprzedając co kosztowniejsze obrazy i antyki. Książę nie uwierzyłby w straszliwą rzeczywistość, a gdyby nawet przekonała go niezbitemi danemi, mogłoby to przyprawić go o nowy atak i natychmiastową śmierć. A dziadka, mimo wszystkich wad i śmieszności, kochała, jak się kocha jedyną na świecie bliską istotę i gotowa dlań była do największych poświęceń.
— Plenipotentów należy dopilnować! — odparła, grając nadal komedję.
— Dopilnować, dopilnować... — mruknął, z coraz wzrastającem rozdrażnieniem — Ładnie ich pilnujesz, kiedy aż mnie o zobowiązania nudzą!
— Któż taki? — drgnęła.
— Ten baron Traub, wciąż mnie zasypuje listami! Tak wynikałoby z jego słów, bo nie wiem czemu tych listów Jan mi nie doręczał! Wreszcie, dzisiaj przyłapał mnie telefonicznie!
— Przyłapał telefonicznie? — niekłamany niepokój zabrzmiał w jej głosie. — Przecież, nie podchodzisz do telefonu, dziadku?
— Oczywiście, nie podchodzę, gdy Jan jest w domu! Ale, wybiegł coś załatwić na miasto i pozostałem całkowicie sam! Wogóle, nie pojmuję twego uporu trzymania tylko Jana ze służby! Stale mieliśmy po paru lokajów! Otóż, on wyszedł, a telefon bębnił, niczem oszalały! Zwlokłem się z trudem z fotela i podszedłem, mimo mej chorej nogi i dokuczliwych bólów...! Wtedy, zaczął mnie nudzić....
— Cóż mówił?
— Byłem zdumiony! Stale nadskakujący i uprzejmy Traub, zmienił zupełnie ton! Twierdził, że o ile nie otrzyma swoich głupich dwustu tysięcy będzie musiał przedsięwziąć decydujące kroki! Rozumiesz, decydujące kroki... Ot, co znaczy zadawać się z ludźmi nie ze swej sfery! A, jak dawniej płaszczył się przedemną i przed tobą! Co prawda, nigdy nie miałem zaufania do tego Trauba, o którego baronostwie nie wspomina żaden uczciwy herbarz!
— Odpowiedziałeś mu?.. — wpiła się wzrokiem w twarz księcia.
— Że ty, przecież, podjęłaś się przeprowadzenia tego interesu i lada dzień z nim wszystko zakończysz!
— A on?
— Że najdalej trzy dni zaczeka! Bo, nie tylko nie byłaś u niego, jak zostało umówione, ale ukrywasz się przed nim, pod pozorem wyjazdu z Warszawy! Prosił, z naciskiem, aby ci to powtórzyć...
— Trzy dni! — szepnęła, z radosnym błyskiem w oczach — Prędzej, bo dziś wieczór jeszcze nastąpi ocalenie!
Stary książę, nie zwrócił uwagi na ten cichy okrzyk.
— Oto, dlaczego twierdzę — mówił dalej z wymówką, że bierzesz się do rzeczy, o których nie masz najlżejszego pojęcia! Od trzech tygodni, pod pozorem załatwienia sprawy z Traubem, gdzieś znikasz, podobno wyjeżdżasz do naszych majątków, chcąc zebrać potrzebne pieniądze. Gdy jesteś w Warszawie, to w domu pojawiasz się najwyżej na godzinę, a tymczasem nic nie jest załatwione! Nie przywykłem, by pierwszy lepszy głupiec odzywał się podobnie! Czyż dwieście tysięcy, to poważna suma i zebrać ją tak ciężko?
Aż zagryzła wargi, aby nic nie dać poznać po sobie, jak horendalnie śmieszne zdania w ich dzisiejszej sytuacji, wygłasza książę.
— Przecież — tamten zakończył — nie tak dawno jeszcze, przegrałem w Wiedniu, w „Klubie Panów“ na jednem posiedzeniu do hrabiego Potockiego, blisko dwieście tysięcy i nazajutrz pieniądze leżały na stole! Wtedy jednak, sam zajmowałem się swojemi interesami.
Raptowna czerwień zalała policzki Krysi i nisko spuściła główkę. Owe „niedawne czasy“, to było akurat lat temu dwadzieścia i gdyby nie przegrane księcia i nie „osobiste“ zajmowanie się interesami, nie znaleźliby się w stanie, w jakim się znaleźli. Ale teraz Traub i jego olbrzymi, a z lichwiarskich procentów narosły dług, niczem miecz Damoklesa, zawisł nad niemi. Lecz jeszcze znalazłoby się wyjście! Sprzedać ten, niedający żadnych dochodów pałacyk, spieniężyć pozostałe cenniejsze meble i obrazy i przygotowawszy ostrożnie księcia do tej zmiany, przenieść się do skromnego mieszkanka, w którem, z renty od powstałego w ten sposób kapitaliku, możnaby spokojnie żyć wraz z kamerdynerem Janem, popłaciwszy drobniejsze długi. W razie potrzeby, byle niczego nie zabrakło dziadkowi, Kira chwyciłaby się pracy, bo wielu rzeczy nauczyła ją bieda.
Ale, tym wszystkim marzeniom stawał Traub na przeszkodzie. Niby, sęp zawisły nad zdobyczą, krążył nad niemi i coraz mocniej zaciskały się jego szpony. Ileż razy błagała go, aby zechciał ulitować się nad chorym i zdziecinniałym starcem i nie wyrzucał ich, bez grosza, na ulicę, bo dług Trauba przerastał posiadany przez nich majątek. Ileż razy tłumaczyła mu, że z tych dwustu tysięcy, otrzymał książę pięćdziesiąt, a reszta powstała z narastających od lat procentów. Lecz, Traub był nieubłagany, odrzucał wszelkie propozycje zaspokojenia się częścią długu, aż wreszcie wysunął bezczelne żądanie, które ją przejęło grozą. Albo, Kira zgodzi się zostać żoną Trauba, albo też nie podaruje ani grosza i zniszczy ich ostatecznie. Na samo to wspomnienie, łagodne zazwyczaj oczy hrabianki, poczynały ciskać gniewne i zawzięte błyski... Ona, żoną Trauba, tego znienawidzonego lichwiarza, o powierzchowności drapieżnego ptaka, którego tak nienawidziła i który tyle łez z jej oczów wycisnął. Przenigdy, raczej śmierć... Ale, pojmując, że musi z nim politykować, zwłóczyła z dnia na dzień z ostateczną odpowiedzią, nie wiedząc, co postanowić, póki w jej główce nie zrodził się pewien plan. Plan, może szaleńczy, lecz lepszy, niźli samobójstwo, bo i o dobrowolnem rozstaniu się z życiem myślała nieraz Kira.
A plan ten, plan, jaki z takim trudem przeprowadzała od kilku tygodni, bliskim był teraz urzeczywistnienia.
— Dziadku! — wyrzekła, myśląc o kluczach pozostawionych jej pseudo-mężowi przez Trauba — Mam nadzieję, dziś jeszcze, zakończę wszelkie rozrachunki z panem „baronem“!
Głos Kiry zadźwięczał pogróżką i ironicznemi akcentami. Ale, książę Ostrogski nie zwrócił na to uwagi.
— Bardzo cię proszę!... Bardzo... — odparł — Załatw to ostatecznie, żeby więcej nie dzwonił! Zechciej, nareszcie, być energiczną w interesach, skoro się do nich wzięłaś! Gdyż inaczej, sam będę musiał się niemi zająć, a wiem, jakie mi to ciężkie w obecnym moim stanie zdrowia...
Energicznie zająć się interesami! Ach, gdybyż wiedział dziadek, na co dla niego się ważyła! By nie pozostał na bruku, by życia nie zakończył, w jakimś przytułku dla starców.
Zerknęła, na znajdujący się na ręku, zegarek — bransoletę. Dochodziła siódma.
— Czas już na mnie! — wyrzekła, podnosząc się ze swego miejsca.
— Odchodzisz? — skrzywił się — Ledwie powróciłaś do domu?
— Jeżeli mam wszystko załatwić — skłamała, wspominając w duchu, że musi się znaleźć w domu przed Turskim — to nie wolno mi się spóźnić. Dziś, wieczór odwiedzę Trauba... — dziwny błysk przemknął w jej czach — i zapewne, długo będę zajęta.
— Więc, idź! — oświadczył z rezygnacją — Ale, szczerze byłbym rad, żeby się skończyły te twoje nieobecności. Smutno mi samemu, bez ciebie!
— I mnie, smutno bez ciebie, dziadku! — jęła gorącemi pocałunkami osypywać jego policzki — Sądzę jednak, że od jutra będziesz mnie miał stale i niepodzielnie!
Wybiegła z gabinetu, a stary pan odprowadził ją wzrokiem. We wzroku tym, zazwyczaj bezmyślnym i apatycznym świeciły się serdeczne ogniki. Wszystko, co w nim pozostało z dawnego człowieczeństwa, lgnęło do tej ślicznej dziewczyny, ukochanego dziecka jego jedynej córki. Myślał może, że choć opuszcza go na kilka godzin Kira, to dobrze jest, że zaprawia się do prowadzenia samodzielnego interesów, bo przecież zamierzał pozostawić jej w spadku nieistniejące miljony.
Tymczasem, Kira, na odchodnem, dawała kamerdynerowi szeptem zlecenia w przedpokoju.
— Gdyby książę później się zapytywał — mówiła, nasuwając na swe złote włosy mały berecik — czy mnie niema w domu, to powie Jan, że powróciłam, ale śpię w moim pokoju.
Służący skinął głową.
— Rozumiem! — rzekł — Odpowiem, starszemu panu, to co mu zwykle mówię w takich wypadkach. Hrabianka była wyjątkowo zmęczona i prosiła, żeby jej nie budzić.
— Złoty, kochany Jan! — szepnęła, ze swym czarującym uśmiechem.
Wszak dzięki jego współudziałowi, mogła pędzić od trzech tygodni to podwójne życie. Gdyby nie kłamstwa Jana, ani w jej „wyjazdy“, ani w nocowanie w domu, podczas gdy znajdowała się zupełnie gdzieindziej, w mieszkaniu Turskiego, nie uwierzyłby książę.
To też z rozczuleniem powtórzyła:
— Kochany, Jan! — poczem dodała, jakby na myśl jej przyszło nowe zastrzeżenie — Tylko musi Jan dobrze pilnować telefonu, bo podczas kiedy wychodził, zapewne do antykwarjusza z temi kandelabrami, dzwonił Traub i książę sam telefon odebrał! Na szczęście nie powiedział mu „baron“ nic takiego, czego dziadek nie powinien był usłyszeć.
— Może być spokojna, panienka! — wyrzekł poważnie.
— Tak! — przytwierdziła — Skoro Jan jest w domu, jestem spokojna!
Zapiąwszy rękawiczkę, położyła dłoń na klamce i już miała odejść, gdy wtem stary sługa nieśmiało dotknął jej ramienia. A w słowach, jakie wymówił, znać było ogrom wielkiego przywiązania do Kiry.
— Hrabianko! — wymamrotał z niepokojem, niby wtajemniczony w jej plany — Czy... czy... to wszystko się szczęśliwie skończy?
Po ładnej twarzyczce Kiry przebiegł nieokreślony uśmiech. Wnet, jednak, w jej wielkich niebieskich oczach, zajaśniał wyraz filuterny..
— Musi się dobrze skończyć! — wyrzekła stanowczo. — I to dziś jeszcze! Nie darmo przezwano mnie złotowłosym sfinksem!
W tej samej sekundzie, mimo tych słów, przepojonych pewnością siebie, jej serce ścisnęło się złem przeczuciem. Ale, wnet postarała się je odpędzić od siebie. Na jaką przeszkodę mógł natknąć się plan, tak dobrze przemyślany?



ROZDZIAŁ VI.
Butelka węgierskiego wina.

Zajęła miejsce w pierwszej, napotkanej taksówce, rzucając adres domu, w jakim zamieszkiwał Turski. Nie dojeżdżając jednak, poleciła zatrzymać się szoferowi i wysiadła z samochodu. Zdala widniała jasno oświetlona wystawa kolonjalnego sklepu.
Tam weszła pośpiesznie i jęła zakupywać różne smakołyki i zakąski. Wreszcie, podano jej butelkę mocnego węgierskiego wina.
— To będzie najlepsze! — pomyślała, płacąc za sprawunki przy kasie pięćdziesięciozłotówką, otrzymaną od Jana — Mój „małżonek“ jest nieprzyzwyczajony do picia!
Teraz, choć wiedziała, że Turski nadejdzie po niej, pośpieszyła do domu. Prędko jęła rozwijać zakupy i ustawiać je w jadalni na stole, zasłanym najparadniejszą, śnieżno-białą serwetą.
— Niechaj się ucieszy! — w jej duchu przebiegło złośliwe spostrzeżenie.
A gdy ukończyła, jęła liczyć minuty, by co rychlej się zjawił. Działo się to po raz pierwszy, by Kira, a właściwie w domu Turskiego — Krysia, z utęsknieniem oczekiwała na powrót męża.
— Byle prędzej! — nerwowo powtarzały jej usta.
Turski, jak zresztą to zapowiadał, przybył tuż przed dziewiątą. Spodziewał się, że zastanie Krysię w łóżku chorą i niezwykle dziwił się tą zmianą. Przed nim stała żona wesoła i uśmiechnięta, a zarówno sam pokój starannie uprzątnięty, jak i suto zastawiony stół nadawały mieszkanku jakiś odświętny charakter.
— Cóż to za ucztę przygotowałaś? — zapytał, wodząc dokoła zdziwionym wzrokiem po licznych zakąskach i butelce wina — Przecież nie spodziewamy się gości?
— Czyż z ciebie nie najdroższy gość! — zaśmiała się filuternie. — Nikogo się nie spodziewam! Ale, tyle masz kłopotu z mojemi migrenami i niedomaganiami, że pragnę czasem cię przyjąć inaczej!
Oświadczenie to nie przyprawiło Turskiego o wybuch radości. Nie dalej, niźli dziś, w czasie obiadu, powitała go Krysia taką samą przemową, była niezwykle uprzejma, a później rozpoczęły się niezrozumiałe dąsy i kaprysy. Co prawda, starała się potem załagodzić sytuację, a on wzruszony całował ją, lecz teraz właśnie, gdy powracał do domu, wszystkie te „zagadkowości“ postępowania żony jęły go dręczyć ze zdwojoną siłą. I te migreny zjawiające się nagle i raptem znikające bez śladu? Jak można było „rozgryźć“ tę istotę, pojąć pobudki, jakie nią kierowały? Toć stale przymilała się i przemawiała przez pół godziny nader uprzejmie, by w następnej pół godzinie stać się zimną i zagadkową osobą, a wszelkie próby zdarcia zasłony z jej tajemniczości, spełzały na niczem.
— Jak długo potrwa ten dobry humor — pomyślał, nadrabiając miną i siadając do stołu — i jaką nową burzę, czy też niespodzianą migrenę przyniesie?
Chwilowo, jednak, nic nie wróżyło tej burzy, a Turski, biedny, naiwny Turski, z powrotem odzyskiwał zaufanie.
Silnie tu była pomocna butelka starego węgierskiego wina, którą otworzyła Krysia. Gdy, po spożyciu znakomitych zakąsek, łyknął pierwszy kieliszek, wydało mu się, że krew krąży w żyłach ze zdwojoną szybkością i że dokądciś daleko odbiegają poprzednie podejrzenia.
— A jednak — w jego mózgu zaświdrowała raptownie poprzednia uporczywa myśl — czemu nie chciała wyjść do Trauba? I ten Traub też zachowuje się dziwnie? Et, głupstwo! Jakiż cel miałby kłamać i wprowadzać w błąd, że Krysia nie jest hrabianką Kirą?...
— Wciąż jeszcze dręczy cię hrabianka Kira — zawołała, niby odgadując jego myśli i pragnąc go wybadać. — Sądzisz, że umyślnie nie chciałam poznać się z Traubem?
— Ależ bynajmniej! — bąknął zażenowany.
— Więc, skoro mi wierzysz, to na naszą zgodę napijmy się wina! I proszę cię bardzo, byś nigdy mnie nie dręczył niedorzecznemi posądzeniami.
Znów napełniła kieliszki, wychylając swój równocześnie z mężem, do dna. Ale, choć stary węgierski trunek działał na Turskiego widocznie, nie okazywał on tego wpływu, na jaki liczyła Krysia. Oczy jego poczynały świecić i wiódł coraz bardziej rozmiłowanym wzrokiem za żoną.
Nagle, pochwycił za butelkę.
— Krysiu! — wyrzekł, nalewając — Zgoda! Przysięgam, że nigdy więcej cię nie będę podejrzewał! Ale zaproponuję nowy toast! Bądźmy, naprawdę, mężem i żoną!
— Oczywiście! — szepnęła, rumieniąc się i niby zgadzając się na tę prośbę, a w duchu pomyślała. — Zaraz stanie się natarczywy! Nie pozostaje nic innego, tylko... proszek.
Tak, nasenny proszek, który od tygodni oczekiwał na swe przeznaczenie, w głębi torebki.
— Zgadzasz się — zawołał w porywie radości — dasz mi nareszcie, zaraz ucałować twe usta?
— Owszem... — bąknęła, niby zażenowana — Tylko... tylko zaczekaj chwilę...
Wybiegła do sypialni.
Powiódł za nią rozkochanym wzrokiem. Czyżby zbliżał się moment wyśnionego szczęścia? Bo, nie tyle grała w nim pozioma żądza, co chęć utwierdzenia się w jej posiadaniu, pewności, iż jest naprawdę jego żoną. Widocznie i Krysia doszła do przekonania, że należy zerwać z dotychczasowem postępowaniem, pełnem kłamstwa i obłudnej komedji. Ale, jeśli cofnie się, jak tylekroć, to uczyniła, w ostatniej chwili?
Nie! Wnet zadźwięczały jej kroki z powrotem w jadalni. Szła zaczerwieniona, z opuszczonemi do dołu oczami i unikając jakby jego wzroku, lecz nic nie świadczyło, by w jej główce powstał nowy kaprys. Przeciwnie postarała się dać swej chwilowej nieobecności naturalne wytłumaczenie.
— Pragnę podobać się memu panu małżonkowi! — blisko pochyliła się nad nim i poczuł, że bije od niej woń mocnych perfum, któremi przed chwilą skropiła sukienkę. — Nie masz mi tego chyba za złe?...
— Ja miałbym ci mieć za złe? — wykrzyknął, a że stała tuż koło krzesła, na jakiem siedział, opierając się prawie o niego, otoczył ją ramieniem.
Tym razem nie wyrwała się z uścisku. Przeciwnie, osunęła się jakby na Turskiego, pierwsza do pocałunku, podając mu swe usta..
— Krysiu! — wybełkotał i wpił się w te czerwone, wilgotne nieco wargi, tak długo niedostępne jego pieszczocie.
Och, jakże prędko oderwałby się od tej, która uchodziła za jego żonę, gdyby mógł spostrzec, co obecnie czyni. Bo, ona, opadłszy nań całem ciałem i niby bezwolnie poddając się gorącym pocałunkom, w rzeczy samej, była zaprzątnięta zgoła inną myślą. Jej ręka, błądząca po stole, powoli, lecz pewnie zbliżała się do pełnego kieliszka Turskiego, a z dłoni wychylał się jakiś papierek. Z tego papieru nagle posypał się proszek, roztapiając się w trunku błyskawicznie i nie zmieniając koloru wina. A gdy poczuła, że ukończone zostało zadanie, wyrwała się raptem z uścisków męża.
— Ach! — szepnęła, zataczając się lekko, niby oszołomiona długim pocałunkiem. — Zakręciło mi się w głowie.
Turski był nieprzytomny — lecz nieprzytomny z nadmiaru szczęścia.
— Najdroższa! — zawołał, chwytając nieproszony, za swój kieliszek. — Ja teraz wypiję za naszą pomyślność!
Wychylił do dna, — a po jej twarzyczce przemknął cień zadowolenia, gdyż, jak najlepszy strategik wszystko to przewidziała z góry. Pewna była działania narkotyku i najwyżej parę minut jeszcze należało grać komedję.
— I ja piję! — pochwyciła za swój kieliszek w odpowiedzi, nie chcąc wzbudzać podejrzeń.
Rozpromieniony, zbliżył się do niej szybko i pochwycił ją za rękę.
— Złote maleństwo! — mówił serdecznie, do głębi poruszony. — Pocóż tyle czasu było mnie męczyć i dręczyć. Wiedziałem, że w gruncie masz złote serce i wreszcie zakończą się te wszystkie tajemnice i nieporozumienia. A może, to, com ci powiedział w czasie obiadu — przypomniał sobie swój niedawny wybuch — wpłynęło na tę zmianę? Pojęłaś, że nie godzi się w ten sposób ze mną postępować?
— Tak... pojęłam... — wyszeptała cicho nie śmiąc mu spojrzeć prosto w oczy, a w duchu pomyślała. — Czy... czy... prędko podziała?
Turski, całkowicie zaślepiony, nie spostrzegał tych dziwnych błysków, jakie padały z oczów rzekomej Krysi. Dalej, gorąco tłumaczył:
— Będziemy teraz, naprawdę, dobranem stadłem. Na rękach cię będę nosił i starał się zadowolnić twoją najmniejszą zachciankę! Czyż ty masz pojęcie, jak ja cię uwielbiam i jaki jestem szczęśliwy, że nie rozstaniemy się nigdy!
— Nie rozstaniemy się nigdy! — głucho powtórzyła z ukrytym odcieniem ironji.
— Przenigdy! — zawołał gwałtownie, lecz nagle zachwiał się i zbladł. — Co to? — wymówił — jakoś mi niedobrze. Kręci mi się w głowie!
Starała się odpowiedzieć, możliwie spokojnie:
— Piłeś zawiele!
— Nie... nie... — wymawiał teraz z trudem wyrazy. — Nie pojmuję sam?... Dziwne osłabienie...
— Nareszcie! — mało nie wykrzyknęła głośno, lecz opanowawszy się, odrzekła. — Widocznie jesteś zmęczony! Połóż się na chwilę!
— Tak... tak... położyć się — ledwie mamrotał, walcząc widocznie z opanowywującą go sennością.
Znów jęła grać, swą poprzednią rolę, czułej małżonki.
— Połóż się! — przemówiła, troskliwie, ujmując go pod ramię i prowadząc do sąsiedniej sypialni. — Za kwadrans ci to przejdzie!
Posłusznie dał się prowadzić, a gdy dotarli do znajdującej się tam otomany, runął na nią, niczem kłoda.
— Położyć się... — jeszcze wybiegły z gardła chrapliwe wyrazy.
Stała nad nim, wpijając się wzrokiem w szarą, z zamkniętemi oczami twarz „męża“.
— Śpi! — wymówiła po chwili z triumfem. — Nieprędko się zbudzi! Nic nie stanie na przeszkodzie mego planu! Zgóry, zresztą, wiedziałam, że tak będzie!
Dotknęła jego ramienia, później uszczypnęła go lekko... Nie poruszył się, ani drgnął. Teraz całkowicie pewna bezkarności, prędko jęła przetrząsać kieszenie nieprzytomnego. Wreszcie, natrafiła na upragniony pęk kluczy.
— Klucze od kasy Trauba.
Nie mogło być najlżejszej wątpliwości, gdyż inne klucze znała dobrze. Tu zaś jeden był płaski mniejszy, widocznie od zatrzasku frontowych drzwi, drugi zaś dziwnego kształtu, większy.
Odetchnęła z ulgą.
— Ten mi otworzy upragnioną drogę! — mimowolnie wyszeptały jej usta, gdy mocno ściskała metalowy przedmiot.
Tak, po tylu próżnych staraniach i wysiłkach była u kresu swych marzeń. Bo, czyż nie odegrała komedji „małżeństwa“, z tym skromnym urzędniczkiem, który teraz nieruchomo spoczywał na otomanie, byle dostać się do zaufanego człowieka Trauba? Czyż jej życie, odkąd tu się znalazła, w ciągu trzech ostatnich tygodni, nie było jednem pasmem męczarni, w ciągłej obawie skandalu i zdemaskowania, lęku, że śmiało zamierzony plan się nie powiedzie? Wiele razy już była zrozpaczona, poznawszy, że Turski mniej znaczy u Trauba, niźli sądziła poprzednio i że przez niego do tajemnic djabelskiego „barona“ się nie dobierze? Ale, wciąż podtrzymywała ją nadzieja. A nuż, przydarzy się szczęśliwy przypadek.
I ten przypadek nastąpił! A Traub, powodowany zaufaniem, pozostawił swemu sekretarzowi klucze, nadmieniwszy, że w szafie znajdują się akta księcia Ostrogskiego!
— Akta księcia Ostrogskiego!
Och, czuła się tak, jakgdyby w ręku już trzymała te akta. Klucze ma, należy tam się udać bezzwłocznie!
Rozejrzała się dokoła, namyślając się, co jeszcze należy uczynić. Bo, rzecz prosta, więcej do tego mieszkanka nie powróci.
Tę drugą sukienkę, trochę bielizny i drobiazgi, pozostawi na pamiątkę mężowi. Chodzi o to, by nie wymknął się jej jaki niepotrzebny papier, mogący naprowadzić na ślad. Starannie przejrzała torebkę, w której stale nosiła swe dokumenty.. Nic, nic nie brakuje.
— Więc w drogę!
Dochodziła jedenasta. Najlepiej wślizgnąć się teraz do domu Trauba, kiedy dozorca mniejszą zwraca na wchodzących uwagę.
Już miała nałożyć płaszczyk i odejść, gdy wzrok jej padł na leżącego bezwładnie Turskiego. Spojrzała nań i drgnęła. Drgnęła, nie dlatego, by ten się poruszył, lub zdradził czemkolwiek, że rychło się zbudzi, ale poczuła nagle jakieś dziwne ukłucie w serce.
— A jednak, postąpiłam nieładnie! — w jej duszy przykrem echem odbiła się myśl.
Przecież, ten biedak ją kochał naprawdę. Kochał, do tego stopnia, że ożenił się, nie wiedząc, ani kim jest, ani co właściwie robi. Zamykał oczy na dziwaczne postępowanie, na niezrozumiałe kaprysy, byle była przy nim, byle jej nie utracić. Pozwalał na to, na co nie zezwoliłby żaden mężczyzna. I jakżeż mu się odwdzięczyła za ten bezmiar miłości i poświęcenia?
— Nieładnie! — powtórzyło wewnętrzne echo.
Podeszła go podstępnie, udając, iż jej się podoba. Okłamywała, że w przyszłości może go pokochać, podczas gdy nie budził w niej żadnego głębszego uczucia. Użyła naiwnego biedaka, jako narzędzia, by po osiągnięciu celu odrzucić go precz. Co sobie pomyśli, co przecierpi, gdy się zbudzi i jej nie zastanie, a później z biegu wypadków, domyśli się, jaką odegrał rolę?
I nagle dziwnie ścisnęło się serce Krysi, a właściwie Kiry.
— Nie zasłużyłeś na to! — wyszeptała, patrząc na swego pseudo-męża, od którego nie doznała nic prócz dobra. — Nie zasłużyłeś! Ale, czy moja to wina, że muszę iść do celu po trupach?
Łzy zaszkliły się w jej oczach. Pochyliła się niespodzianie i na czole śpiącego złożyła długi pocałunek. A był to pierwszy, dobrowolny pocałunek, jaki składała na czole biedaka.
— Przebacz...
Nagle poczuła, że tak jej odejść nie wypada.
Szybko podbiegła do biurka, pochwyciła arkusz listowego papieru i jęła nerwowo kreślić:
Drogi przyjacielu!
Nazywam Cię tem mianem, gdyż skłamałabym, nazywając inaczej, bo Ciebie nie kocham. Może kiedyś się dowiesz, czemu wyszłam za Ciebie zamąż i czemu spędziłam pod Twoim dachem te kilka tygodni. Dziś, odejść muszę! Prawdopodobnie, na zawsze. Lepiej się tak stanie dla Ciebie, bo nigdy nie byłabym dobrą żoną. Ale, gdy później będziesz oceniał moje postępki, nie sądź, że byłam takim potworem, za jakiego poczytywać mnie można. Zrozum, byłam bardzo nieszczęśliwa i bardzo biedna. O Tobie stale zachowam jaknajlepsze wspomnienie i wiele zachowam prawdziwej wdzięczności. Nie szukaj mnie, sama się zwrócę do Ciebie, bo jakoś będziemy musieli rozwiązać nasz oficjalny stosunek. Nie szukaj i jeśli możesz... zapomnij...

Ta którą znałeś, jako Krysię..

Położyła kartkę na widocznem miejscu. Poczem postarała się rozproszyć, ogarniające ją rozczulenie.
— Muszę być silna! — wyrzekła mocnym głosem. — Ciężka walka jeszcze mnie czeka! Ale czemu tak mi głupio? Sama nie wiem! Toć go nie kocham!
Ogarnąwszy ostatniem spojrzeniem ściany skromnego mieszkanka, w którem w tak niezwykłych warunkach spędziła trzy tygodnie — Krysia nasunęła płaszczyk i wybiegła zeń, mocno ściskając w dłoni torebkę, a w niej ukryte klucze, otwierające dostęp do skarbca Trauba.


ROZDZIAŁ VII.
Kasa barona Trauba.

Rychło znalazła się przed kamienicą, w której zamieszkiwał Traub, a reszta zadania poszła łatwiej, niźli się tego spodziewała. Dozorca, któremu wetknęła w rękę złotówkę, może upewniony jej solidnym wyglądem, nie zapytał się nawet, dokąd dąży i ledwie obrzuciwszy ją spojrzeniem, poczłapał najspokojniej do swego mieszkania.
Kira — nazywajmy ją teraz jej prawdziwem imieniem — z początku, chcąc zmylić ślady prześlizgnęła się na podwórze. Dopiero, gdy ucichł odgłos kroków dozorcy, zpowrotem przebyła bramę, udając się na frontowe schody. Na parterze mieszkał Traub i łatwo było odnaleźć to jedyne tam mieszkanie, do którego znakomicie znała drogę. Starając się możliwie jaknajmniej czynić hałasu, wyciągnęła klucze i odnalazłszy właściwy, wsadziła go do zamku.
Obrócił się łatwo, drzwi skrzypnęły i bez przeszkód znalazła się wewnątrz.
Dokoła panowały nieprzeniknione ciemności. Nie docierał nawet promień księżyca. Nic dziwnego, okna parterowego mieszkania Trauba, zasłaniano na noc okiennicami i musiał on przed swym wyjazdem wydać odpowiednie zlecenia.
Nie zmartwiło to zbytnio Kiry, ucieszyło ją raczej.
Dzięki zamkniętym okiennicom, mogła swobodnie zaświecić w mieszkaniu elektryczne światło, bez obawy, iż ktoś na to zwróci uwagę i rozpocząć poszukiwania.
— Uf!...
Natrafiła dłonią na kontakt. Z przedpokoju prowadzą drzwi do gabinetu Trauba. Zna dobrze ten gabinet o ciężkich, rzeźbionych meblach, z porozwieszanemi na ścianach obrazami, w dużych złoconych ramach. Ile razy w tym gabinecie, błagała bezskutecznie Trauba o litość, proponując mu najprzeróżniejsze układy... W tym samym gabinecie, gdy siedziała w rogu na skórą okrytej otomanie, oświadczał jej swą miłość i usiłował pocałować. Grymas wstrętu przebiegł po twarzyczce Kiry.. Ale, gdzież znajduje się kasa, bo tu, w gabinecie jej niema? Przypomniała sobie nagle Kira, że Traub wychodził, gdy z nią konferował, do sąsiedniego pokoju i stamtąd przynosił różne papiery. Więc, w pokoju na lewo. Tak, niewątpliwie!...
Śmiało weszła do sąsiedniego pokoju, będącego jak wiemy jednocześnie sypialnią Trauba. Łatwo odnalazła kontakt. Nie ujrzała, coprawda, kasy, a dużą gdańską szafę.
— Tu! — wnet domyśliła się przeznaczenia tego sprzętu.
Zresztą klucz pasował doskonale. Klucz, staroświeckiego kształtu, sporych rozmiarów. Zgrzytnął nieco, gdy rozwierała improwizowany skarbiec Trauba — i drzwi stanęły przed nią otworem.
— Nareszcie... nareszcie..
Nareszcie, dotarła tam, dokąd tyle tygodni pragnęła się dostać. Do papierów tej pijawki, do jego tajemnic.
Zdziwiło tylko nieco Kirę, że niewiele w szafie znajdowało się tych papierów. Jakieś paczki starych nic nie znaczących kwitów, pożółkłe listy... lecz tam, tam... w samej głębi... szara teczka, a na niej napis:
„Akta księcia Ostrogskiego“.
Drżącemi z podniecenia palcami wyciągnęła tę teczkę, sama jeszcze nie wierząc sobie, że ją trzyma w ręce. Rozwarła ją pośpiesznie i wnet przekonała się, że zawiera ona dokumenty i weksle. Aż łzy radości zakręciły się w oczach Kiry. Zdobyła to, co tyle czasu spędzało sen z jej powiek. Zdobyła te przeklęte papiery i obligi, od których zależał ich byt, i zależało, niemal, ich życie.
— Świetnie! — mało nie wykrzyknęła głośno, przyciskając szarą kartonową oprawę teki do piersi, niczem skarb najdroższy — Znakomicie!
Teraz należało zamknąć szafę, pogasić światła i opuścić mieszkanie niespostrzeżenie, tak, jak tu przyszła.
Już zamierzała Kira przekręcić klucz w zamku szafy, gdy wtem, za nią rozległ się głośny skrzyp podłogi, a z jej piersi wydarł się okrzyk przerażenia:
— Kto tu?!
— Tylko, ja, pani! — zabrzmiał w pokoju ironiczny głos, a na progu ukazała się postać barona Trauba.
— Pan? Pan?...
— Nic tak dalece dziwnego w tem niema — mówił, uśmiechając się drwiąco — że znajduję się we własnym domu! To raczej, ja powinienem zapytać, co panią skłoniło do tak nieoczekiwanej wizyty.
— Ależ, pan... miał... wyjechać? — wybełkotała, nie mogąc w swem przerażeniu powstrzymać zapytania, cisnącego się na usta...
W jego szarych, zimnych oczach zamigotał wyraz nietajonego triumfu i okrucieństwa.
— Wyjechać? — powtórzył — No, oczywiście... Miałem wyjechać, ale tylko dla jej małżonka... A właściwie, dla pani, by tem łatwiej wpadła w zastawioną pułapkę! Tak jest, hrabianko Kiro...
— Ach! — jęknęła cicho — i, pojęła wszystko.
Pojęła, że Traub był chytrzejszy od niej — i zwyciężył. Podczas, kiedy sądziła, że udało się jej znakomicie ukryć przed nim i komedja z Turskim jest mu nieznana, on przeniknął tajemnicę i wnet domyślił się, co spowodowało dziwaczne „zamążpójście“. Więcej jeszcze. Udając, że nie wie o niczem, symulował wyjazd i pozostawił klucze, by pochwycić ją na tę przynętę i zręcznie wciągnąć w zasadzkę. Och, jakżeż szatańsko przebiegły był ten straszliwy człowiek!
— Tak, hrabianko Kiro! — powtórzył, jakby potwierdzając te przypuszczenia i pragnąc nasycić swą zemstę.
Tymczasem w jej biednej główce, niby błyskawice, krzyżowały się myśli. Co począć, by wydostać się ze straszliwej sytuacji? Zastał ją przy otwartej szafie, trzymającą w ręku, wyjęte i skradzione z tamtąd dokumenty. Tu niema tłumaczenia i sytuacja przedstawia się aż nadto jasno. Jeśli zechce ją oskarżyć, jako złodziejkę? Rozpacz targnęła jej sercem. Tyle wysiłków straconych, gdy papiery już trzymała w dłoni!
— Co pan zamierza? — wyrzekła, zduszonym głosem.
— Co zamierzam? — odparł po chwili milczenia, rozkoszując się jej lękiem i obawą — Przedewszystkiem, odebrać pani tę teczkę, bo choć zamiast prawdziwych weksli włożyłem tam, dla pewności zwykłe kopje, sądzę, że i te są pani zbyteczne.
Teczka wysunęła się z jej ręki.
— Wszystko przewidział! — pomyślała z rozpaczą — Igra ze mną, niczem kot z myszą!
— Pozatem — dokończył, podnosząc napełniony fikcyjnymi obligami karton i kładąc go niedbale na stole — porozmawiać z panią spokojnie! Reszta, będzie zależała od jej postępowania!
— Od mojego postępowania?
— Naturalnie! Przyłapałem panią w sytuacji, dość... że się tak wyrażę... niezwykłej... W mojem mieszkaniu o północy, przy otwartej kasie! Sama pani pojmuje, że w podobnych wypadkach władze nie żartują!
— Chce pan zawiadomić władze?
— Hm... hm... — zbliżył się do telefonicznego aparatu i dotknął go, jakby dając tem do zrozumienia, że w każdej chwili może się połączyć z policyjnym urzędem — Właściwie, powinienbym tak postąpić... Tembardziej — dodał, widząc, że czyni nieokreślony ruch, niby zamierzając rzucić się do ucieczki — Dozorca, został zgóry przezemnie powiadomiony, jaka w nocy mnie oczekuje wizyta i dlatego nie zwracał pozornie na panią uwagi, gdy do tego domu wchodziła... Mój lokaj zaś, znajduje się w sąsiednim pokoju i ma polecenie niewypuszczenia pani z mieszkania. Już od dziewiątej, tam siedzimy po ciemku! Oj dzieciak z pani, hrabianko Kiro!
— Łotrze! — nie mogła się powstrzymać od gniewnego okrzyku.
Udał, iż nie posłyszał go.
— Jak pani widzi — ciągnął dalej, z tą samą ironiczną uprzejmością — jej położenie nie należy do najmilszych. Jest pani otoczona ze wszystkich stron i nie pomoże żaden wykręt, ani ucieczka. A wiadomość, pomieszczona jutro w pismach, że hrabianka Kira, wnuczka księcia Ostrogskiego, przyłapana została na włamaniu w apartamencie nieszczęsnego Trauba, niezbyt ucieszy jej dziadka.
Mimo rozpaczliwej sytuacji, nie mogła nadal pohamować swego gniewu i oburzenia.
— Nie jestem zwykłą złodziejką! — wykrzyknęła z pasją, mierząc roziskrzonym z irytacji wzrokiem barona — Władze to zrozumieją! Przyszłam, aby przy pomocy, czynu, może niezbyt pięknego, bronić przed przestępstwem! W jaki sposób doszedł pan do posiadania tych weksli? Ile pieniędzy, naprawdę, winien jest panu dziadek? Korzystał pan ze stanu zdziecinnienia napółprzytomnego człowieka! Dawał mu pan do podpisu papiery, których treści dobrze nie rozumiał, by zagrabić resztkę majątku i schorowanego starca wyrzucić na bruk...
— Wszystko to bardzo piękne! — przerwał, bynajmniej nie poruszony jej tonem i obraźliwemi słowami — Zgadzam się, że postępowałem jaknajgorzej, lecz prawo mam po mojej stronie! I nic pani nie poradzi na to, hrabianko Kiro.
— Znajdzie się, na świecie, jeszcze sprawiedliwość!
— Sprawiedliwość? — zaśmiał się krótko — Sprawiedliwość, zwróci się w pierwszym rzędzie przeciw pani za obecną niepowołaną wizytę! O ile więc dąży pani do skandalu, bardzo proszę! Wypłyną wówczas i szczegóły jej małżeństwa z Turskim! A choć pani dziadek nie wiele pojmuje z tego, co się dzieje dokoła, na tyle mu starczy jeszcze rozumu, że to wszystko pojmie. I nie wiem, czy podobna wiadomość, przedłuży jego życie? A pani, przecież, głównie o dziadka chodziło?
Zagryzła wargi, w bezsilnej złości. Wiedział, jak celnie wymierzyć cios. Skandal... Nędza... Kompromitacja... Najchętniej rzuciłaby się teraz na bezczelnego łotra, lecz musiała się opanować. Tylko jej pantofelek niespokojnie uderzał o podłogę, a paznokcie wpijały się w dłonie do krwi. A była w tym gniewie, taka śliczna, że Traub nie wytrzymał dłużej.
— Kiro! — zawołał nagle, zbliżając się do niej i całkowicie zmieniając ton — Na co, ta cała próżna ze mną walka? Jakiż sens miało te błazeńskie małżeństwo z moim urzędnikiem, którego nie kochałaś i który przez sekundę, nie był, naprawdę twoim mężem? Bo wiem, jaki cię z Turskim łączy stosunek! Sam mi się wygadał!
— Wygadał się? — bąknęła, wściekła teraz na swego pseudo-małżonka za jego niedyskrecję i pojmując, w jaki sposób baron wyśledził jej tajemnicę — Błazen!
— Powtarzam, wszystko jeszcze ułożyć się może...
— Pod jakim warunkiem? — odparła niechętnie — Abym się stała pańską żoną?
— Tak, moją żoną! — wykrzyknął mocno i znać było, że poraz pierwszy w czasie ich dzisiejszej rozmowy namiętność przezwyciężyła jego dotychczasowy spokój i rozwagę — Moją żoną! Chcesz bogactwa, otoczę cię tem bogactwem, będę powolny każdemu twemu życzeniu. Staniesz się, naprawdę, wielką panią, jaką być powinnaś, a twój dziadek posiądzie rzeczywiste, a nie urojone miljony...
Milczała, pojmując, że jedynem zbawieniem obecnie, jest zwlekanie.
— Czyż nie pojmujesz — wołał w podnieceniu, że kocham, — że pragnę cię zdobyć i zdobyć muszę! Kiro opamiętaj się, co czynisz! Nie żądam, byś mnie pokochała, proszę tylko o odrobinę przyjaźni... Milczysz? Czyż nadal mamy być sobie wrogami? Nic mi nie odpowiadasz?
Kira z trudem starała się nadać swej twarzyczce obojętny wyraz, by ukryć to, co w jej duszy się działo. Podobne miłosne oświadczyny słyszała dzisiaj po raz drugi. Ale, jeśli wyznania Turskiego rozrzewniły ją trochę, budząc jednocześnie litość, te przejęły ją wstrętem. Och, jakżeż nienawidziła tego człowieka.
— Nic nie odpowiesz? — nalegał.
Postanowiła ratować się sprytnem kłamstwem.
— Panie Traub! — wyrzekła, możliwie najnaturalniej — Dochodzę do przekonania, że postępowałam wobec pana niewłaściwie! Postaram się zmienić! Ale, po tem wszystkiem, co dziś przeszłam, sam pan rozumie, że trudno mi dać teraz odpowiedź! Pozwól mi pan odejść, jutro szczerze porozmawiamy na ten temat!
Traub nagle począł się śmiać.
— Niepoprawna, Kiro! — zawołał. — Myślisz że cię tak wypuszczę?
— Czemu? — udała, że nie rozumie.
— Bo, jeśli nie wykorzystam obecnej mojej przewagi, odejdziesz spokojnie, by nazajutrz nową rozpocząć walkę! Czyż nie pamiętam, jak tu, w tem samem mieszkaniu, miesiąc temu obiecywałaś prawie, że zostaniesz moją żoną, by później odegrać komedję małżeństwa z moim sekretarzem i przy jego nieświadomej pomocy, usiłować mi zabrać jedyną broń, jaką przeciw tobie posiadam, zobowiązania i dokumenty? Sądzisz, że jestem, taki naiwny, Kiro?
— Czegóż pan chce? — zapytała, mimowolnie szorstko.
Popatrzył jej prosto w oczy, poczem twardo oświadczył:
— Chcę, abyś natychmiast wyraziła twą zgodę! Więcej jeszcze! Wyraziła ją, na piśmie! Ułożę odpowiednie oświadczenie! Wtedy, przestaniesz mnie zwodzić!
Nogi Kiry ugięły się pod nią. Aż oparła się o fatalną, gdańską szafę, koło której wciąż stała jeszcze.
— A jeśli się nie zgodzę? — z ust jej nagle padło nerwowe zapytanie.
Pożerał śliczną dziewczynę wzrokiem i poznał wnet, że miast spodziewanej uległości, w jej duszy rodzi się bunt.
— Takim ci wstrętny? — na zapytanie odparł zapytaniem.
Z jej piersi, nie wiadomo, kiedy wyrwał się okrzyk pełny nienawiści. Wprost nie mogła powstrzymać tego wybuchu.
— Wstrętny! Ohydny! — wykrzyknęła — Pastwi się pan nademną i wykorzystuje swoją przewagę! Lichwiarz przeklęty! Wolę wszystko, niźli podobne małżeństwo! Nienawidzę pana!
Drgnął i zbladł. Zrozumiał, że nadaremne będą dalsze przekonywania. Zagrała w nim obrażona miłość własna, chęć zemsty.
— Ach, tak... — mruknął i zbliżył się do telefonicznego aparatu — Więc, tak...
— Co ja narobiłam! — pomyślała Kira, raptem ochłonąwszy z gniewu. — On teraz, naprawdę, zawiadomi policję!
Ukradkiem zerknęła na Trauba. Jego twarz przybrała groźny wyraz, nie wróżący nic dobrego.
— Czemuż się nie pohamowałam? — przemknęło w duchu Kiry — Jestem zgubiona ostatecznie!
Traub powoli podnosił słuchawkę i już miał rzucić numer policyjnego urzędu...


ROZDZIAŁ VIII.
Przebudzenie się Turskiego.

Turski, z trudem otworzył oczy, w pierwszej chwili, nie pojmując, co się stało.
Leżał wyciągnięty na otomanie, w mieszkaniu paliło się światło. Z trudem zbierał myśli, a raptem na jego twarzy zajaśniał uśmiech zadowolenia. Kolacja... Wino... Te, oszałamiające pocałunki Krysi, lecz czemu, później zrobiło mu się tak słabo?
— Krysiu! — zawołał cicho, sądząc, że żona znajduje się w jadalni i wnet na jego wołanie pośpieszy, a może znów obdarzy nową pieszczotą. — Krysiu, przyjdź do mnie!
Ale, ze stołowego pokoju nie odpowiedział nikt i w mieszkaniu panowało głuche milczenie.
— Krysiu! — powtórzył głośniej, unosząc się nieco na łokciu — Gdzie jesteś? Czy, również, zasnęłaś?
Znów, ta sama cisza.
Zdziwiony, zerwał się ze swego posłania i rozejrzał się dokoła. Łóżko żony było puste. Choć kręciło mu się w głowie i chwiał się trochę na nogach, pośpieszył do stołowego pokoju.
Dojrzał tam ślady niedawnej uczty, opróżnioną butelkę wina, kieliszki i talerze, z resztkami zakąsek, niesprzątnięte i porozstawiane w nieładzie. Ale, Krysi nie było.
Nie było jej również w kuchence, a gdy powróciwszy do sypialni, rzucił okiem na wieszak, na którym zwykle znajdowało się jej palto — pojął wszystko. Musiała wyjść natychmiast potem, gdy tylko zasnął.
— Więc tyle są warte, twoje obietnice Krysiu? — pomyślał z goryczą — Kłamiesz, udajesz czułą, by skorzystawszy z mego uśpienia, wymknąć się na nocną, tajemniczą wycieczkę?
Spojrzał na zegarek. Minęła północ. O ile pamiętał, dziwna niemoc ogarnęła go około dziesiątej. Przed dwoma tedy godzinami, Krysia opuściła mieszkanie.
Aczkolwiek, niedomyślał się jeszcze Turski, iż „żona“ dała mu zażyć proszek nasenny, którego działanie minęło wcześniej, niźli się tego należało spodziewać, owładnęło nim silne rozdrażnienie. Mimo zaklęć i obietnic, te same zagadkowe postępki.
Przeszedł się kilka razy po pokoju i zapewne długo łamałby sobie głowę, co ten nowy wybryk oznaczał i niespokojnie oczekiwałby na powrót żony, gdyby jego wzrok nie padł nagle na kartkę, pozostawioną przez Krysię, a znajdującą się na widocznem miejscu, na biurku.
— Kartka? — bąknął, zdumiony, ujmując papier do ręki — Pismo Krysi? Cóż to być może?
Przeczytał i zbladł. A później przeczytał list powtórnie.
— Nie wróci! — wyszeptał z rozpaczą — Skończyła się ta zagadkowa komedja, która łatwo mogła zamienić się dla mnie w tragedję! Jeśli się nie przerodziła? Skończyła się! Może i lepiej się stało, choć... Czemuż ona pisze, tak niezrozumiale...
— Nie byłabym nigdy dla ciebie dobrą żoną — powtarzał zdławionym przez boleść głosem — więc odejdę! Zachowam... miłe wspomnienie i wiele zachowam wdzięczności... A ty... jeśli możesz... przebacz i zapomnij... Ta, którą znałeś, jako Krysię...
Pochwycił się oburącz za głowę.
— Przebaczyć to ci wszystko, przebaczę — wyszeptał, — lecz czy w stanie będę zapomnieć? Ale, kim ty byłaś w istocie, ty, która sama wyznajesz, że znałem cię tylko, jako Krysię?
Raptem, z niezwykłą wyrazistością, w jego wspomnieniu odbiły się wypadki ubiegłej nocy. Ta tajemnicza wycieczka Krysi, ten stary pałacyk i lokaj i to powitanie: „to pani, hrabianko Kiro?“ Byłabyż więc ta, która uchodziła za jego żonę, hrabianką Kirą, wnuczką księcia Ostrogskiego? Ale, przeczył temu przecież jego zwierzchnik, baron Traub i pocóż panna z tak arystokratycznego rodu, wychodziłaby za niego, skromnego urzędniczka, za mąż?
— Oszaleć można! — wymówił — Tak, można doprawdy oszaleć!
Siedział długo nieruchomo, wpatrzony bezmyślnie w jeden punkt, daremnie walcząc z rozpaczliwemi myślami i daremnie starając się rozwiązać straszliwą zagadkę. Sam nie wiedział teraz, ani co przedsięwziąć, ani co postanowić. Szukać Krysi? skoro odeszła, byłoby to bezcelowe. Zwrócić się do władz z zawiadomieniem, że zaginęła żona, również nie miało sensu. Starać się ją odnaleźć, nie zaraz, lecz jutro, lub za parę dni? W jaki sposób? Gdzie jest, czy wogóle nie wyjechała z Warszawy?
— Ach! — jęknął cicho i poczuł nagle osłabienie takie, iż wydało mu się, że za chwilę runie z krzesełka na podłogę.
Z trudem powstał i powoli zaczął się rozbierać, zamierzając położyć się do łóżka. Zdjął marynarkę i wyjmował, składając na nocnym stoliku, przedmioty z kieszeni. Jedynem jego marzeniem było teraz wyciągnąć się i zasnąć. Ale, choć wyjmował różne drobiazgi, napełniające kieszenie zupełnie machinalnie, myśląc o czem innem, raptem w świadomości Turskiego zadźwięczało przypomnienie:
— Klucze Trauba?
Kluczy nie było.
Powrócił do kanapy, na której poprzednio leżał i rozpoczął poszukiwania. Zapewne, wysunęły mu się z kieszeni, gdy spał, ogarnięty dziwną niemocą. Ale, wysiłki pozostały daremne. Choć szukał i śród poduszek i pod kanapą, zguby nie znalazł.
— Gdzież się podziały?
Pod wpływem przestrachu, że zaginął drogocenny depozyt, pozostawiony jego pieczy przez Trauba, minęło oszołomienie. Zapomniał nawet, na chwilę, o ucieczce żony. Wytężał myśli, aby sobie przypomnieć, co się stało z kluczami.
— Czyżbym je zgubił, kiedy wychodziłem za interesami na miasto?
Niemożliwe!
Pamiętał najdokładniej, że miał klucze w kieszeni, po powrocie do domu. Pamiętał, że dotykał ich parokrotnie, włożywszy tam przypadkowo rękę.
— Cóż się z niemi stało?
Nagle zbladł, zagryzł usta — a w głowie zrodziło się straszliwe podejrzenie.
— Ona?
Zamigotały w wyobraźni dziwne słowa listu, na jakie dotychczas nie zwrócił uwagi: „nie sądź, że jestem potworem... wybacz mi, gdy się dowiesz o prawdziwej mojej roli....“
— Ona? Po co? Na co? Sądziła, że w kasie Trauba znajdują się pieniądze?
— Krysia złodziejką?
Bo, o cóż innego mogło jej chodzić, gdy zabierała mu klucze z kieszeni, korzystając z jego uśpienia, niźli o pieniądze? Pragnęła uciec, a ucieczka bez pieniędzy jest niemożliwa. Wiedziała, że on znaczniejszej sumy nie posiada, więc postanowiła dobrać się do kasy Trauba, mniemając, że tam skarby odnajdzie.
Uderzył się ręką w czoło. Wszystko poczynał pojmować. I ta butelka wina i to nagłe oszołomienie.
— Co za perfidja! — wyszeptał — Uśpiła mnie umyślnie, by pochwycić klucze i ograbić cudzą kasę!
Nie, należy temu, za wszelką cenę przeszkodzić? Ale, czy zdąży? Bo, Krysia opuściła dom, najmniej dwie godziny temu.
Teraz gorączkowo ubierał się zpowrotem, zaczerwieniony z gniewu. Choć, zgóry domyślał się, że Traub nie pozostawił, zgodnie z zapowiedzią, znaczniejszej sumy w kasie, chciał przewrotną ukarać za tyle przykrości i cierpienia i przychwycić na gorącym uczynku przestępstwa.
Czy zdąży?
Po upływie zaledwie kilku minut, już był na ulicy i wskoczywszy do taksówki, pędził w stronę domu, w którym zamieszkiwał Traub.
Przed domem wyskoczył i spojrzał uważnie na okna mieszkania.
— Zgadza się, do licha! — wyszeptał z gniewem.
W rzeczy samej, choć okna parterowe apartamentu barona były zasłonięte okiennicami, przez szpary sączyło się światło.
Więc Krysia znajdowała się tam jeszcze? Widocznie, nie znalazłszy w szafie pieniędzy, czyniła dalsze poszukiwania.
Ale, prócz tej szpary, świadczącej o obecności Krysi, drugi szczegół uderzył Turskiego.
Nieco, opodal kamienicy, stał jakiś mężczyzna, jakby obserwując z wielką uwagą apartament Trauba i starając się przeniknąć, co wewnątrz się tam działo.
Stał — a dopiero widząc, że Turski zbliża się w jego stronę, drgnął i jął oddalać się prędko.
Turskiemu wydało się, że poznaje tajemniczego mężczyznę.
— Kowalec! — zawołał.
Nieznajomy nie zatrzymał się. Przeciwnie przyspieszył kroku.
— Kowalec! Co tu robisz? — powtórzył, lecz i ten okrzyk pozostał bez odpowiedzi, a sylwetka nieznajomego znikła w ciemnościach nocy.
Turski przypomniał sobie o dziwnej rozmowie, jaką z nim miał niedawno i pokiwał głową. Czyż i ten zamierzał się dobrać do skarbca Trauba? Ale, nie było teraz czasu na długie refleksje i zatrzymywanie Kowalca.
W mieszkaniu Trauba znajdowała się Krysia! Bo, któż inny mógł się tam dostać i zaświecić elektryczność, kiedy baron był nieobecny. Zadzwonił do bramy.
— Muszę koniecznie z mieszkania pana barona zabrać ważne papiery!... — jął pośpiesznie tłumaczyć dozorcy, gdy ten mu otworzył, zamierzając całą sprawę z Krysią załatwić bez skandalu — Są mi potrzebne.
Rad, iż w ten sposób usprawiedliwił swą niezwykłą nocną wizytę, minął dozorcę, nie zauważywszy dość niezwykłego spojrzenia, jakiem go ten obrzucił.
Zbliżywszy się do drzwi, poruszył klamką. Uczynił to prawie odruchowo i wnet się zastanowił. Co dalej robić? Przybiegł tu pod wpływem oburzenia, lecz jak dostać się do mieszkania Trauba? Toć drugich kluczy nie posiada, a Krysia nie otworzy dobrowolnie. Przecież nie może wyłamywać drzwi, ani wzywać policji, chcąc uniknąć rozgłosu. Beznadziejna sytuacja! Chyba...
— Krysiu! — wymówił i mocniej zastukał klamką.
Sądził, że nie otrzyma odpowiedzi. Tymczasem, ku jemu wielkiemu zdumieniu, z głębi mieszkania wnet rozległy się głośne kroki. Raczej męskie, nie kobiece — i drzwi rozwarły się szeroko.
— Pan baron? — wybełkotał zdziwiony.
Przed nim stał Traub, który sam drzwi otworzył.
— Ja — odrzekł tamten, nieco ironicznym wzrokiem mierząc swego sekretarza — Rozmyśliłem się i nie wyjechałem! A zbyt późno było, by zawiadamiać pana! Proszę, niech pan wejdzie...
Turski, niczem zahypnotyzowany wszedł do przedpokoju. Nic nie rozumiał.
— Cóż pana sprowadza o tak późnej porze? — zapytał baron, zamykając drzwi za nim.
— Bo... bo... — jął bąkać, nie wiedząc teraz ani co mówić, ani jak upozorować swą obecność.
— Zaszło coś niezwykłego?
— Właściwie...
— Co? Właściwie? — powtórzył Traub, niby bawiąc się zmieszaniem Turskiego.
Ten pojął, że musi dać jakieś logiczne wytłomaczenie swej niezwykłej wizyty.
— Byłem niespokojny, że jakiś złodziej zakradł się do mieszkania pana barona! Bo, przechodząc przypadkowo, przez szczeliny w okiennicach, spostrzegłem światło...
Uśmiech przebiegł po twarzy Trauba.
— Bardzo panu jestem wdzięczny — odrzekł — za tę gorliwość! Światło jest zapalone, gdyż jeszcze nie śpię. Tembardziej, że spotkały mnie nieoczekiwane, a miłe odwiedziny.
— Odwiedziny?
Traub nie spuszczał oczu ze swego sekretarza.
— Tak! — powtórzył — Odwiedziła mnie pańska żona! Była na tyle łaskawa, że odniosła klucze od kasy, które pozostawiłem u pana!
— Moja żona? Klucze?
Turski poczuł, niby silne ukłucie w serce, a jego twarz stała się kredowa. Czy Traub kpił, czy mówił serjo? Znęcał się, prawdopodobnie, nad nim w wyrafinowany sposób, bo przychwyciwszy Krysię na usiłowaniu kradzieży, zatrzymał ją w swem mieszkaniu.
— Zaraz, wyjaśnię... — począł powoli, nie wiedząc na co się zdecydować, czy na wyznanie szczerej prawdy zwierzchnikowi, poświęcając w ten sposób całkowicie Krysię, czy też na jakie kłamstwo, by ją wybawić z straszliwego położenia — Bo, to ja...
Twarz Trauba nie zdradzała oburzenia, ani gniewu.
— Nie wiem — wymówił — z czego chce pan się wytłomaczyć!... Przejdźmy raczej do gabinetu. Tam spędzałem czas na miłej pogawędce z pańską żoną.
Turski, całkowicie oszołomiony, zamilkł i podążył w ślad za swoim zwierzchnikiem. W rzeczy samej, w gabinecie znajdowała się Krysia. Uderzyło go odrazu, że nie siedziała, a stała wsparta o biurko i policzki miała silnie zaczerwienione, jak ktoś, kto niedawno wiódł podnieconą rozmowę.
Główkę opuściła nisko na piersi — i gdy Turski wszedł nie podniosła nań oczów.
— Widzi pani — z lekką ironją w głosie zwrócił się do niej baron — jak wszyscy się spotykamy! Pani mąż również raczył nieoczekiwanie do mnie zawitać!
Milczała.
Podczas kiedy Traub, przesadnie uprzejmym gestem zapraszał obecnych, aby zajęli miejsca, Turski nie wytrzymał. Zbliżył się do żony i gwałtownie zawołał:
— Krysiu! Co to wszystko znaczy? Skąd tu się wzięłaś?
Lekko poruszyły się jej wargi, lecz z za nich nie padła odpowiedź. Natomiast, Traub wyrzekł szybko:
— Wszak raz już powiedziałem, że pani była na tyle łaskawa, iż odniosła klucze!
— Odniosłaś klucze! — wykrzyknął — W jakim celu? Po tej scenie?... Tam... u nas... w domu?
Nareszcie, posłyszał jej głos. Nadal nie patrząc na męża, wybąknęła:
— Widocznie, było konieczne!
— Konieczne? — oburzył się — W nocy? Kto cię o to prosił? Krysiu, sama doskonale wiesz, co mam na myśli! I twój list...
Uczyniła nieokreślony ruch ręką.
Turski podniecony mówił:
— Nie będziemy przy panu baronie roztrząsali naszych osobistych spraw! Ale, sama chyba rozumiesz, że niezbędne jest wyjaśnienie! Skoro więc odniosłaś klucze, które... — nie chciał dodawać, że samowolnie wyjęła mu je z kieszeni — gdyż taka była twoja fantazja, pożegnaj pana barona i chodźmy...
Poruszyła się z miejsca, jakgdyby pragnąc zastosować się do życzenia męża.
— Chodźmy! — powtórzył, ucieszony tą niespodziewaną uległością.
Już mniemał, że wszystko zakończy się jaknajlepiej i że na ulicy wyjaśni ten nowy wybryk żony i zdoła ją nakłonić do powrotu do domu, gdy wtem przykuły go do miejsca, zimne słowa barona:
— Pani nie odejdzie!
— Nie odejdzie! — mało nie jęknął, przeczuwając, że dotychczasowe postępowanie Trauba było tylko komedją — Czemu?
— Przynajmniej nie odejdzie wraz z panem! — wycedził tamten — I nie powróci więcej do pana! Musi pan się z tem pogodzić!
— Jakto? Jakto?
— Bo jest moją narzeczoną.
Turskiemu wydało się, iż zawirował z nim gabinet. Był przygotowany na najgorsze. Nawet, na to, że Traub oświadczy mu, iż przyłapawszy Krysię na usiłowaniu okradzenia jego kasy, zamierza ją oddać w ręce władz. Ale, przenigdy, nie na podobne wyznanie.
— Narzeczoną? — wybełkotał — Moja żona pańską narzeczoną? Ależ, to szaleństwo!
— A jednak tak jest! — uciął krótko Traub — Zresztą sama to potwierdzi!
Teraz Turski wpił się z całej mocy wzrokiem w Krysię, Stała wciąż, nieruchomo, wsparta o biurko, a tylko jej rzęsy poruszały się gwałtownie, niczem spłoszone motyle. W piersi brakło mu tchu, kiedy wyrzucił z siebie zduszone zapytanie:
— Krysiu, powiedz? Prawdaż to, czy potworny żart?
Wydawało się, że toczy ciężką walkę ze sobą. Uczucia gniewu i przestrachu przebiegały na zmianę po jej twarzyczce, a złota główka pochylała się coraz niżej. Wreszcie, ledwie poruszyły się usta, a za nich wybiegł cichy, lecz stanowczy szept:
— Tak!
Turski pochwycił się za głowę i niby pijany, zatoczył o parę kroków do tyłu. W tymże samym czasie baron, który również nie spuszczał oczów z Krysi, odetchnął z ulgą.
— Słyszał, pan? — wymówił w stronę Turskiego triumfującym tonem.
— Słyszałem... — tamten powtórzył nieprzytomnie — Słyszałem...
Nagle w jego piersi wezbrał potężny gniew. Zasłona spadła z oczów. To mówił ten sam Traub, który zrana jeszcze się zapierał, że nie zna jego żony? Bezwzględnie, oddawna jakaś tajemnicza nić musiała łączyć tę parę. Przypomniał sobie nagle i prośbę zwierzchnika pokazania mu fotografji Krysi i jej zmieszanie, gdy Traub przybył do ich mieszkanka.
— Wy... wy... oboje — jął mówić z podnieceniem. Ale Traub ruchem dłoni, wzniesionej do góry, przerwał ten wybuch.
— W rzeczy samej — wyrzekł spokojnie — nie byłem z panem całkowicie szczery! Kiedy zapytywał mnie pan, czy pańska żona, a właściwie pseudo-żona jest hrabianką Kirą, odparłem przecząco! Tymczasem jest nią, naprawdę!
— Co?
— Tak! Wnuczką księcia Ostrogskiego!
Twarz Turskiego stawała się purpurowa.
— W takim razie ten cały nasz ślub... — to fałszerstwo!
— Niezupełnie! — odparł swobodnie Traub, zachowując się tak, jakgdyby prowadził zwykłą towarzyską pogawędkę — Niezupełnie! Bo hrabianka Kira, wyszła za pana zamąż, na zasadzie prawdziwych papierów i pod własnem imieniem i nazwiskiem....
— Jakto? Kira? Krysia?
— Hrabianka ma na imię Krystyna, dziadek zaś przezwał ją zdrobniale Kirą! Oto, wytłomaczenie! Co zaś nazwiska się tyczy, opuściła tylko swój tytuł! Żadnego w tem niema przestępstwa, gdyż tytuły są w Polsce zniesione. Pan zaś, nie znając dobrze rodów arystokratycznych, w tem się nie zorjentował! Pojmuje pan teraz, panie Turski?
— Pojmuję! — wykrzyknął — Ale również pojmuję, że Krysia, przepraszam Kira, jest moją legalną żoną!
Po kamiennej twarzy Trauba, przebiegł złośliwy uśmiech.
— O, pardon! — zaprotestował — Właśnie o to chodzi, że nie jest pańską żoną i żadnych właściwie praw rościć sobie pan nie może! Sam mi pan się przyznał, że wasze małżeństwo było tylko komedją i że byliście jeno z imienia mężem i żoną! A podobny związek rozerwać bardzo łatwo! Podejmie się to uczynić mój adwokat, w krótkim przeciągu czasu....
A gdy Turski uczynił ruch, aby zaprzeczyć, dobił go bezlitosnym frazesem.
— Zresztą, hrabianka Kira pana nie kocha i miała zamiar go opuścić! Trudno, by zatrzymywał ją pan siłą!
O ile przedtem w duszy Turskiego wrzał gniew przeciw przewrotnej dziewczynie i zwierzchnikowi, to gniew ten ustąpił pod wpływem posłyszanych słów. Zaiste, jakież prawa miał do tej Kiry? Czy nie pozostawiła listu, w którym oznajmiła, że odchodzi. Wezbrała w nim gorycz.
— Kiro! — zawołał, zwracając się do swej „żony“, która wciąż stała nieruchomo, ani razu nie podniósłszy oczów — Na co ci była ta cała komedja?
Silnie drgnęła i wydawało się, że chce coś odpowiedzieć, lecz Traub znów niedopuścił jej do słowa.
— Panie Turski! — rzekł — Próżne tu będą niektóre zapytania! Może kiedyś dowie się pan wszystkiego. Teraz niech panu wystarczy... takie wyjaśnienie... — uczynił pauzę, poczem mówił. — Hrabianka Kira, z którą dawniej byłem zaręczony, poróżniła się ze mną... Mniejsza, o co... A mając charakter, że się wyrażę, dość fantastyczny, mnie na złość, wyszła za mąż, właśnie za pana... Mego urzędnika, o czem wiedziała, by mi tem więcej dokuczyć. Ale wnet pojęła, jak postąpiła nierozsądnie.... Ma pan tajemnicę teraz jej postępowania — nadal kłamał. — Pogodziliśmy się, a reszty domyśli pan się łatwo! Naprawdę mi przykro, że padł pan ofiarą naszych nieporozumień...
Turski nie spuszczał wzroku z Kiry. Niby pragnął ją przeniknąć, wyczytać co w głębi jej duszy się działo.
Później, zbliżył się do niej powoli i głosem pełnym bólu, wyrzekł:
— Bawiłaś się mną! Byłem dla ciebie pionkiem w jakiejś niezrozumiałej grze! Powiedz, czy tak postępować wolno? Wszak wiedziałaś, że cię kocham naprawdę! Czy wolno, dla jakichś ukrytych celów łamać drugiemu życie?
Jeśli wymawiał te słowa, to tylko dlatego, że szczerze wyrwały się z głębi jego serca i nie mógł ich powstrzymać — lecz nie spodziewał się, że otrzyma na nie odpowiedź. Sądził, że Kira i nadal będzie milczała.
Ale, nagle stała się rzecz nieoczekiwana. Głowa Kiry się podniosła i wtedy dopiero zauważył, że ma oczy pełne łez. Prócz tego, na jej twarzyczce malował się wyraz takiego bezmiernego cierpienia, że nie mógł być udany.
— Nie czyń mi wyrzutów! — ledwie szeptała głosem przerywanym przez łkania — I tak nic nie zrozumiesz... A jam nieszczęśliwsza... od ciebie....
Turski, w swem podnieceniu, nie dosłyszał tego cichutkiego szeptu, lecz ujrzał łzy, świecące w jej oczach.
— Kiro! — powtórzył — Płaczesz? Więc żałujesz swego postępowania? Kiro! Tak piękna istota, jak ty, nie może być zepsuta do gruntu! Mów, co to wszystko znaczy?
Złotowłosa główka Kiry podniosła się znowu i wydawało się, że z jej ust wybiegną teraz głośniejsze słowa. Ale, nagle jej wzrok spotkał się ze wzrokiem barona i Turski posłyszał krótką odpowiedź:
— Nic...
— Nic, nie znaczy? — wykrzyknął, wiedziony jakąś dziwną intuicją. — A mnie się wydaje, że ten pan — tu wskazał na Trauba, nie tytułując go już baronem — posiadł jakąś dziwną władzę nad tobą! Czemu z takim lękiem nań się patrzysz? Może w podstępny sposób cię trzyma w swej mocy? Może...
Nie dokończył Turski następnego zdania, bo w gabinecie rozległo się uderzenie dłoni Trauba o biurko.
— Dość, panie! — zabrzmiał suchy ostry głos. — Nikogo nie trzymam w podstępny sposób, ani nikomu nie zadaję gwałtu! Hrabianka Kira działa dobrowolnie! A ponieważ aż nadto długo przeciąga się ta śmieszna scena, która hrabiankę zdenerwowała i doprowadziła do łez, aby to zakończyć, jeszcze raz panią proszę, by zechciała panu dać stanowczą odpowiedź!
Rzekłbyś, hypnotyzował wzrokiem swą ofiarę, niczem magnetyzer medjum. A pod wpływem tego wzroku twarz Kiry kamieniała, nabierając jakiegoś twardego wyrazu.
— Mów! — naglił Turski, coraz więcej zbliżając się do Kiry i nie zwracając uwagi na Trauba. Kira raptem wyprostowała się, a oczy, niedawno pełne łez, stały się, jak za najgorszych dni ich pożycia, zimne i bezlitosne.
— Panie! — rzekła do Turskiego, nie nazywając go już poufale, po imieniu — próżno pan nalega i męczy! Wszystko, co powiedział baron Traub jest prawdą! Wszak pozostawiłam w domu list, w którym zawiadamiam pana, że opuszczam go na zawsze.
Zbladł i pojął, że próżne będą dalsze nalegania. Tymczasem, Traub obawiając się, że Kira znów się załamie, jął szybko przemawiać:
— Dalsze wyjaśnienia są chyba zbyteczne! Rzecz oczywista, że po tem, co zaszło, pracować pan u mnie nie może! Byłoby to dla nas obu zbyt przykre! Ponieważ jednak, przyznaję, został pan mocno pokrzywdzony, jako odszkodowanie, dam panu znaczniejszą sumę! Czy dziesięć tysięcy wystarczy? Oczywiście, o ile nie będzie pan czynił żadnych przeszkód przy rozwodzie.
Turskiego, niby ktoś chlasnął biczem.
— Ach, odszkodowanie! Dziesięć tysięcy! — syknął. — Wcale ładny kawał grosza, panie baronie! Za to, żebym milczał, nie rościł sobie żadnych praw i nie skarżył się na wasze postępowanie? Niestety, pomylił się pan. Wolę nie przyjąć tych pieniędzy, a panu rzucić w twarz jedno słowo: „Łajdak!“
Odwrócił się gwałtownie i wypadł z pokoju, nie obdarzywszy Kiry nawet jednem spojrzeniem. Wkrótce dobiegł ich odgłos z siłą zatrzaśniętych wejściowych drzwi.
W gabinecie zaległa cisza.
Traub, pod wpływem obelżywego słowa, rzuconego na odchodnem, przez jego byłego sekretarza, w pierwszej chwili zbladł, uczynił ruch, jakgdyby chciał rzucić się za nim, lecz wnet się powstrzymał.
— Dureń! — mruknął, wzruszając ramionami. — Skoro nie chce, niech nie bierze pieniędzy!
Spojrzał na Kirę. Osunęła się na otomanę i siedziała, zakrywszy twarzyczkę rękami. Tylko jej piersi falowały silnie, jak u kogoś, kto jest poruszony do głębi, lub też z całej siły tłumi płacz.
— Cóż? — rzekł, zwracając się do niej. — Uczyniliśmy pierwszy krok.
Oderwała ręce, a na jej twarzyczce zarysował się gniew.
— Jest pan mocniejszy ode mnie, — zawołała — i musiałam się zgodzić na wszystkie pańskie warunki! Samochcąc wpadłam w zastawioną pułapkę! Zgadzam się w obawie skandalu i na to, że zostanę pańską żoną i na podpisanie, ułożonego przez pana oświadczenia! Ale, pocóż było tu wprowadzać tego biedaka? By dręczyć mnie i jego?
Skrzywił się ironicznie.
— Chciałem, aby sam się przekonał, jak rzeczy stoją, i że chce pani złączyć się ze mną dobrowolnie! — mocno podkreślił ten ostatni wyraz. — Ta bomba prędzej, czy później musiała wybuchnąć.
— Po tem wszystkiem?... Obecnie?... To była podłość, to było znęcanie się nade mną!
— Och! — zaprzeczył, napozór szczerze — Wcale nie miałem zamiaru się znęcać! Zresztą, pomówimy o tem kiedyindziej, obecnie jest pani zdenerwowana, zmęczona... Czas udać się na spoczynek! Odwiozę panią do dziadka, tylko przedtem zechce mi pani podpisać zobowiązanie...
Wskazał na leżący przed nim arkusz papieru na biurku, oraz na skreślone tam słowa, napisane widocznie, przed nadejściem Turskiego.
— Niech pan jeszcze raz przeczyta! — wyrzekła, zrezygnowana, starając się nie wybuchnąć powtórnie.
Ujął papier i powoli czytał:
— Ja niżej podpisana, oświadczam, że zgadzam się zostać żoną barona Trauba, gdy tylko rozwiązane zostanie moje fikcyjne małżeństwo. Mój pozorny związek z Turskim, był wielką pomyłką, gdyż stale pragnęłam należeć do Trauba. Aby to silniej podkreślić, zaznaczam, że niniejsze oświadczenie napisałam własnoręcznie w mieszkaniu barona Trauba o godzinie pierwszej w nocy...
— Zechce pani to przepisać i podpisać! — rzekł, posuwając w jej stronę arkusz papieru.
— Ależ panie! — zawołała oburzona. — Na cóż ten dodatek, że byłam u pana o pierwszej w nocy! Przecież to kompromitujące! Gdyby pan to komu pokazał, mógłby z tego wysnuć najfantastyczniejsze i najbardziej dwuznaczne wnioski!
W gabinecie rozległ się złośliwy chichot Trauba.
— Tak się pani tego boi? — wycedził — Właśnie o to chodziło! A może miałem napisać, że zastałem panią przy otwartej kasie?
Palce Kiry szarpały nerwowo chusteczkę. O, z jakąż rozkoszą zagłębiłaby paznokcie w bezczelnej twarzy Trauba. Ale, niestety, nie wolno jej było powtórnie dać folgi uniesieniu. Czuła się pokonana.
— Podpisze pani? — znów zapytał.
— Podpiszę! — odrzekła, powstając z otomany, podczas, gdy jej wargi żuły słowo „łotr“. — Podpiszę!
Ustąpił jej miejsca za biurkiem i uprzejmie podsunął kałamarz i pióro. A gdy pisała, uważnie patrzył przez jej ramię, jakby podejrzewając, czy w tej jej uległości, nie kryje się nowy podstęp. Lecz Kira nie myślała teraz o podstępie. Nie mogąc uczynić inaczej, przepisała żądane oświadczenie, a później skreśliła pod nim swe imię i nazwisko.
— Zadowolony pan? — wybiegło z jej ust, gdy ukończyła, zapytanie, w którem drżała tajona wściekłość. — Chyba pan teraz zadowolony?
Złożył arkusz we czworo i schował go do kieszeni.
— Najzupełniej! — rzekł.
— Więc mogę już odejść? — podniosła się ze swego miejsca.
Obecnie, gdy pewny już był zwycięstwa, spadła z niego maska. Znów w oczach zagrały ogniki opanowywanej dotychczas namiętności.
— Kiro! — wymówił zgoła innym tonem. — Wiem, że nie cierpisz mnie za moje postępowanie! Zrozum, że nie mogłem inaczej! Sam cię muszę bronić przed twemi kaprysami i w przyszłości będziesz mi za to wdzięczna!
Chciał ją ująć za rękę, lecz ona odsunęła się gwałtownie.
— Chodźmy już! — powtórzyła.
— Dobrze! — odparł, pojmując, że próżne będą teraz wysiłki nawiązania z nią serdecznej rozmowy. — Odwiozę cię autem! A jutro zjawię się u twego dziadka, by oficjalnie prosić o twoją rękę!... Oczywiście, nie wspomnę mu o „małżeństwie“ z Turskim...
Wyszedł do sąsiedniego pokoju, by ubrać się w palto.
Kira przeprowadziła go wzrokiem.
— Czyżbym była bezpowrotnie zgubiona? — przebiegła w jej główce rozpaczliwa myśl. — Och, jak ja nienawidzę tego łajdaka. Ale, jak się wydostać z matni? Ma w kieszeni fatalny papier, a jutro będzie u dziadka...



ROZDZIAŁ IX.
Tajemniczy staruszek.

Turski wypadł na ulicę, jak oszalały.
Nareszcie otrzymał wyjaśnienie zagadki, a przynajmniej wydawało mu się, że je otrzymał.
Całe małżeństwo z Kirą było tylko komedją.. Zwarjowana hrabianka, wyszła zamąż za sekretarza Trauba, by dokuczyć baronowi. A gdy osiągnęła swój cel, zagrawszy na podrażnionej miłości Trauba, odrzuciła Turskiego, przecz, niczem niepotrzebną zabawkę.
Oto była tajemnica złotowłosego sfinksa!
— Krysiu! — jęknął. — A właściwie Kiro! Ach, ty podła Kiro!
Ale mimo tego przekleństwa, które w nocnym mroku prawie głośno wypadło z jego ust, czuł, że nie może jej nienawidzieć. Pojmował całą perfidję, nieszlachetność jej postępowania, a jednak w głębi duszy tliło się wciąż dla przewrotnej kobiety jakieś żywsze uczucie. I nie wiedział, co bolało go więcej, czy to, że stał się igraszką w ręku narwanej, a kapryśnej dziewczyny, czy to, że ją nazawsze utracił?
Cała złość kierowała się natomiast przeciwko byłemu zwierzchnikowi. Gdyby nie ta zeschła, zimna mumja, Kira powróciłaby jeszcze do niego. Bo Traub oplątał ją niewątpliwie i trzymał w swej mocy. Czem? Nie wiedział, ale świadczyło o tem zmieszanie i łzy Kiry. Łączyła ich jakaś tajemnica? Czyż inaczej taka istota, jak Kira wyszłaby dobrowolnie zamąż za starego trupa? Dlaczegóż nie rzucił się na Trauba, nie spoliczkował go, nie zadusił na miejscu?!
Nie trapiła nawet myśl, że wskutek utraty posady został na bruku. Było mu wszystko jedno.
— Łotr... Łotr... — szeptał. — Należało zabić łajdaka...
Turski szedł wprost przed siebie, nie kierując się w stronę domu. Czuł, że w domu nie zaśnie, a męczyć się będzie gorzej w czterech ścianach, gdzie każdy drobiazg przypominał mu Kirę. Szedł, nie zważając na siekący deszcz i na chłodny wiatr, przejmujący prawie do kości. Mijał nielicznych przechodniów i nie zwracał uwagi na zaczepki umalowanych kobiet, tu i ówdzie czatujących w bramach.
Dopiero po długiej wędrówce, przystanął, zmęczony, obejrzał się dokoła. Sam nie wiedząc kiedy zabrnął na Stare Miasto.
Ponuro wychylały się z mroku małe, wąskie kamieniczki, w mdłem świetle latarni. Bez końca biegły, rzekłbyś, kręte ulice, tonące prawie całkowicie w ciemnościach. W zamarłych oknach nie połyskiwało żadne światełko. Wydawało się o tej porze, że to jakaś upiorna niesamowita dzielnica, w której nie znajdziesz żywego ducha.
Spojrzał na zegarek. Było po drugiej. Gdzie iść? Zawrócić, czy dalej brnąć przed siebie bez celu.
Nie wiadomo, na co zdecydowałby się, bynajmniej nie uspokojony dotychczasową wędrówką, gdyby niespodzianie dziwny, jakiś odgłos nie zwrócił jego uwagi. Wydało mu się, że zdala ktoś jęczy.
— Kto tu? — odezwał się głośno.
Nie otrzymał odpowiedzi. Ale z wnęki jednej z bram, tonących w ciemnościach, znów dobiegł go ten sam, dziwny odgłos.
— Kto tu? — powtórzył, zbliżając się w tym kierunku.
W pierwszej chwili nic nie dojrzał. Ale, gdy się zbliżył, zobaczył na ziemi jakąś nieruchomą postać.
— Co się panu stało? — zapytał, pochylając się nad leżącym.
Z ust tamtego wydobył się niezrozumiały początkowo bełkot. Był to mały, chudy staruszek, ubrany dostatnio, o wygolonej twarzy i siwych włosach, z których spadł miękki, czarny kapelusz, spoczywający o kilka kroków opodal.
— Co się panu stało? — zapytywał, dotykając jego ramienia. — Napadnięto pana?
Nieznajomy, podniósł nieco głowę.
— Nie! Nie napad! — zaprzeczył. — Pomóż mi pan wstać!
Turski dźwignął staruszka, niby piórko do góry, następnie ujął go silnie wpół, obawiając, że usunie się na chodnik, gdyż słaniał się na nogach.
— Serce... serce... nie w porządku... — mamrotał tymczasem stary. — Atak... Oj, dziś skończę... Jeśli Boga masz w duszy, odprowadź mnie do domu...
— Chętnie! — odparł Turski, przejęty przygodą i chcąc dopomóc choremu. — Gdzie mam odprowadzić pana? Może zawołam taksówkę?
— Nie potrzeba! — wyszeptał tamten. — Mieszkam stąd o kilka kroków... Tylko zabrakło mi sił, by się tam dowlec...
Wyciągał rękę w stronę jednej z kamienic, znajdujących się na wprost Fary. Jął go w tę stronę prowadzić Turski, a znalazłszy się przed bramą, zadzwonił.
— Teraz opuszczę pana! — rzekł, gdy rozległy się kroki dozorcy. — Moja pomoc staje się już zbyteczna!
— Nie, nie... — zawołał stary, widocznie powracając do sił i ściskając jego rękę. — Musisz mi oddać usługę. Pójdziesz ze mną... Mieszkam sam... Nie zniosę samotności... Jestem Lipko... Zegarmistrz Lipko. Ot — wskazywał na szyld — sklepik mam na dole, a mieszkam na górze... Nie odmówisz mi chyba tej drobnej przysługi, bo ze wszystkiego widać, żeś dobry i zacny człowiek!
W tejże chwili rozwarła się brama, a dozorca, nieco zdziwionym wzrokiem spojrzał na niezwykłą parę. Turski, w pierwszej chwili, zamierzał pod jakimkolwiek pozorem uchylić się od nieoczekiwanego zaproszenia, lecz stary patrzył nań z taką niemą prośbą w oczach, że żal mu się zrobiło chorego. Zresztą, czyż nie lepiej było wdać się nawet w tę przygodę, mogącą rozprószyć przykre myśli, niż powracać do smutnego i opuszczonego przez Kirę domu?
— Chętnie udam się z panem! — zgodził się, a dozorcy w formie wyjaśnienia dodał. — Panu Lipko zrobiło się niedobrze. Muszę go zaprowadzić na górę!
Dozorca mruknął coś niezrozumiałego, zatrzaskując bramę. Stary tymczasem wskazywał drogę.
— O... temi schodami... Mieszkam na pierwszem piętrze!...
Rychło tam dotarli. Turski otworzył drzwi kluczem, doręczonym mu przez Lipkę i namacał elektryczny kontakt. Zabłysło światło a w jego potokach ujrzał duży, niski pokój, urządzony prawie z przepychem. Pełno tam było kosztownych mebli, cennych obrazów, dywanów i różnych staroświeckich drobiazgów. Nie zdziwiło go to bynajmniej.
— Antykwarjusz! — pomyślał.
Stary tymczasem, wciąż przy pomocy Turskiego, zrzucił z siebie palto, dowlókł się do łóżka i runął na nie, jak długi.
— Pomóż mi się rozebrać! — jęknął, jakby znał swego opiekuna od lat wielu. Turski, zabawiony sytuacją, zastosował się do jego życzenia. Posłusznie ściągał z niego ubranie i kładł je obok na krzesełku, gdy nagle z kamizelki wypadł jakiś przedmiot. Spory emaljowany, złoty zegarek. Spojrzał nań machinalnie i przeczytał wyryty tam napis:
W samo południe i o każdej porze
Ręka braterska stale dopomoże.
— Koleżeńska pamiątka! — pomyślał i położył zegarek na nocnym stoliku.
Chory tymczasem, rozebrany, naciągnąwszy prawie pod brodę kołdrę, zdawało się odzyskiwał siły. Blada twarz nabierała kolorów, a oczy poczynały świecić żywiej.
— Widzisz, przechodzi... — szepnął do Turskiego. — Lżej mi oddychać... Trochę lepiej. Jeśliś taki łaskaw, podaj mi ze stołu lekarstwo.
Turski sięgnął po flaszeczkę.
— Może zawezwać doktora? — zapytał.
— Nie pomoże mi tu żaden doktór! — pokręcił głową stary, uśmiechając się z goryczą! — Dawno machnęli na mnie ręką i dziwią się nawet, że z wadą serca tak długo żyję! Śmierć krąży nademną... Teraz lepiej, — wypił łyżkę lekarstwa — lecz jeśli ono nie pomoże, będzie koniec... Czuję, że nie przetrzymam dzisiejszej nocy...
Turski pojął te słowa. Nie uśmiechała mu się wcale myśl pozostania przy chorym. A nuż naprawdę umrze? Choć obcy to mu był zupełnie człowiek, podobny widok nie należał do przyjemnych.
— Pójdę już, panie Lipko! — rzekł, czyniąc ruch, jakby zamierzał się oddalić. — Jestem panu nie potrzebny, a lepiej się stanie, gdy pan zaśnie!
— Nie... nie — stary uniósł się na łóżku. — Musisz pozostać! Dziwne przeczucie mi mówi, że nie przeżyję tej nocy i dziwnie się boję! Jeśli masz choć odrobinę serca, pozostań... Przepraszam — dodał nagle, jakby spostrzegłszy się teraz dopiero, iż zwraca się do nieznajomego mu człowieka w poufałej formie — przepraszam, że ci mówię „ty“... Ale zachodzi pomiędzy nami taka różnica wieku, że mógłbyś być moim synem... I przez dzisiejszą noc, za to, coś dla mnie uczynił, niechaj za syna cię uważam! Potrafi ci się odwdzięczyć stary Lipko, o ile tylko dzisiejszą noc przetrzyma...
— Ależ panie! — zaprotestował. — Jeśli to czynię, nie pragnę wdzięczności. Wprost z obowiązku....
Zdjął palto, przysunął fotel do łóżka i zajął w nim miejsce.
Stary tymczasem tłumaczył.
— Paskudna choroba! Masz wrażenie, że serce krąży w kółko, niczem mechanizm zegarka i nagle w pewnym momencie zatrzymuje się, robi pstryk... jakby chcąc przeskoczyć przeszkodę. Jeśli ją przeskoczy... Żyjesz... jeśli nie.. po wszystkiem... pękła sprężyna... Wciąż mi się wydaje, że pęknie.... O... i teraz....
Zamknął oczy i zamilkł. Dłuższa cisza zaległa pokój. Turski siedział, nie odzywając się ani słówkiem i licząc na to, że gdy stary zaśnie, chyłkiem wymknie się do domu. Rozglądał się dokoła, podziwiając urządzenie pokoju, które samo stanowiło mały mająteczek. Antyki, porcelana, srebro, bronzy. Myślał, jak dziwnie igra z nim los, każąc mu po przeżyciu osobistej tragedji, być świadkiem rozpaczliwej walki starego człowieka o życie.
Tak upłynęło może pół godziny. Już sądził, że gospodarz śpi i zamierzał pocichu podnieść się z fotelu, gdy Lipko otworzył niespodzianie oczy.
— Znów te ukłucia! — szepnął. — Umrę! — A co najgorzej mnie dręczy, że umrę nie pomszczony! Nie mam nawet komu przekazać mej zemsty!
— Nie pomszczony? Zemsty! — pomyślał Turski. — Najwidoczniej dostał gorączki i bredzi!
Ale dalsze słowa chorego nie świadczyły bynajmniej, że przemawia w malignie.
— Ty... ty... żebyś chciał, bo uczciwość ci patrzy z oczu! Nie zechcesz jednak przejmować się sprawami obcego człowieka? Swoich masz dość! Ty, też — wpił się w niego wzrokiem — przeżywasz wielką jakąś tragedję!
— Skąd pan wie? — zawołał uderzony niezwykłą intuicją chorego.
— Wiem... wiem... Obserwowałem cię z pod opuszczonych powiek, kiedyś myślał, że zasnąłem! I w twojej duszy wre burza! I ty chciałbyś się zemścić...
— O tak! — szepnął Turski.
— To może mnie pojmiesz? Ale cóż cię w gruncie obchodzić może! Co cię obchodzi... Traub?
Turski zbladł i zerwał się z fotela.
— Jakie nazwisko pan wymienił? — wybełkotał.
— Traub! — powtórzył z kolei zdziwiony stary. — Czyż ty znasz Trauba, barona Trauba?
— Och, za dobrze go znam!
Oczy starego zabłysły. Wpijał się wzrokiem w twarz gościa.
— Zrobił ci jakąś krzywdę? — krótko rzucił.
Turski skrzywił się boleśnie.
— Krzywdę! — powtórzył. — Więcej jeszcze! Rozbił mi życie. Zabrał żonę!
Chichot wyrwał się z piersi umierającego.
— Zabrał ci żonę? Och, on to potrafi. Samo niebo, czy też piekło mi ciebie zsyła! Chciałbyś się zemścić na Traubie?
Skinął głową.
— Tak! — rzucił mocno.
Stary zastanawiał się przez chwilę.
— Więc słuchaj, co ci powiem — wyrzekł stanowczym głosem. — Uchylę ci rąbka pewnej tajemnicy... Jeśli przeżyję, zdemaskujemy wspólnie Trauba, jeśli umrę, ty uczynisz to sam...
Turski nie żałował już teraz swej niezwykłej wizyty. Prawie uszom nie wierzył. Niespodziewanie dostał broń do ręki przeciw temu, kogo uważał za swego najgorszego wroga. Więc, w życiu Trauba były plamy? Można było na ich zasadzie go skompromitować i wyrwać z jego łap Kirę? Łowił uważnie szept starego.
— Posłuchaj — wyjaśniał Lipko — ten Traub, to łotr nad łotrami. Wiele ma zbrodni na sumieniu! Kiedyś... było nas trzech... postanowiliśmy utworzyć nierozerwalny związek, a na pamiątkę tej przyjaźni wykonałem trzy zegarki z odpowiednim napisem — wskazał na leżący na nocnym stoliku złoty, emaljowany zegarek, z wyrytym na kopercie dziwnym wierszem, który przedtem już uderzył Turskiego... — Rozumiesz?
Smutny był koniec tego związku. Dzięki Traubowi... ja... i ten trzeci... o mało nie przypłaciliśmy spółki życiem.
— O co właściwie chodziło? — zagadnął Turski pochylając się blisko nad starym, bo z jego słów nie wiele jeszcze wywnioskował.
— Zbyt mało czasu — posłyszał odpowiedź — bym miał rzecz całą opowiadać szczegółowo! Coraz mi gorzej... Życie ze mnie ucieka! Zaraz dam ci papiery, to z nich się dowiesz! Tylko... Czy przysięgasz pomścić siebie i mnie na Traubie?
— Przysięgam! — wyrzekł Turski tak mocnym głosem, że chory, który śledził go bacznie, nie powziął najmniejszej wątpliwości, co do prawdziwych jego zamiarów.
— Więc słuchaj dalej — mówił — istnieje fakt z przeszłości Trauba, mogący go zgubić ostatecznie! Sam nie mogłem podawać do wiadomości publicznej tego faktu... bo częściowo... — tu się zawahał — zależę od tej trzeciej osoby... Zresztą i ja narażałem się na niebezpieczeństwo. Ty zaś, o ile umrę, będziesz nieskrępowany... Swobodnie dokonasz zemsty, której ja nie mogłem uskutecznić. Kim jest ta trzecia osoba, poznasz z dokumentów. Nie zwracaj się jednak lepiej do niej i nie wierz jej, gdybyś ją poznał, bo i ja nigdy jej nie wierzyłem! Chcę tylko zemsty na Traubie, ona zaś jego pieniędzy... Pojmujesz?
Turski skinął głową.
— Obiecują — szeptał stary teraz sam do siebie — że w tych dniach rozpoczną z nim walkę! Ale, czemu zwlekali tak długo? Bo nie było ich w Warszawie? A czyż przeprowadzić tego nie można było z zagranicy?
— Nie wierz im — zawołał, zwracając się znów do Turskiego — to ludzie ohydni, może gorsi od Trauba, nie cofają się przed żadną podłością, przed niczem! O, rad jestem, że nie przyszło mi z nimi się związać!
Turski znów nic nie rozumiał, ale inne zapytanie paliło mu wargi.
— Gdzież są te papiery, kompromitujące Trauba? — prędko zapytał.
Stary z trudem zdjął z szyi jedwabny sznureczek. Na nim znajdował się przywiązany mały kluczyk.
— Podejdziesz do tego obrazu — wskazał jakiś portret, wiszący na przeciwległej ścianie — i zdejmiesz go! Za nim, znajduje się skrytka! Otworzysz...
Podał kluczyk — a Turki błyskawicznie spełnił zlecenie. Odnalazł ukryty otwór w tapecie, wsadził klucz, przekręcił. Odskoczyły drzwiczki tajemniczego schowka.
— Znajduje się tam paczka pieniędzy — wyjaśniał stary — kilkanaście tysięcy. Weźmiesz je sobie.
— Ależ panie! — zaprotestował.
— Weźmiesz! — powtórzył Lipko z naciskiem. — Nie sprzeciwiaj się, bo mi coraz gorzej, atak się zbliża i wiem, co robię! Na walkę z Traubem potrzebne są pieniądze... A po mojej śmierci, choć, ani bliższych, ani dalszych krewnych niema, wnet ktoś się zgłosi i na wszystkiem, co pozostało, położy łapę! Bierz!
— A papiery? — zadał Turski powtórne zapytanie.
— Nie drażnij mnie i kładź w tej chwili pieniądze do kieszeni! — krzyknął stary, a gdy Turski wykonał to, nie chcąc mu się sprzeciwić, dodał — w skrytce, leży spora paczka. Pod nią czarny zeszyt! Tam wszystko odnajdziesz...
— Ten? — zapytał, wyciągając drżącemi z podniecenia palcami mały, zniszczony kajecik.
— Ten... ten... — Lipko urwał nagle i począł się krztusić. — Och, jak mi nie dobrze....
Turski pospiesznie schował zeszycik do kieszeni, niczem skarb najcenniejszy, i podbiegł do chorego. Widać było, że podniecenie, z jakiem od paru minut przemawiał, przyspieszyło sercowy atak i że w piersiach brakuje mu tchu. Otwierał jeszcze usta, jakby coś chciał powiedzieć, lecz słowa nie przechodziły przez wargi.
— Biegnę po doktora! — zawołał Turski i spiesznie jął naciągać palto.
Było jednak już zapóźno i Lipce nie pomógłby żaden doktór. Nagle osunął się na poduszki, kilka razy konwulsyjnie drgnął, poczem pozostał w bezwładzie.
— Umarł! — szepnął Turski. — Słusznie przewidział swoją śmierć!
Pochylił się nad nim. Ciało sztywniało.
Co dalej robić? Czy zabrać kajet i pieniądze? Czemuż miał się wahać, jeśli sam Lipko chciał tego i nadmieniał, że kosztowna może być walka.
Toć spełnia wolę nieboszczyka...
Zamknął skrytkę i powiesił obraz na miejscu. Poczem podszedł do tego, który mu tak niespodziewanie pospieszył z ratunkiem i na zimnem już czole złożył pełen wdzięczności pocałunek.
Później na palcach opuścił mieszkanie.
— Zbyteczna moja opieka panu Lipce! — oświadczył dozorcy, którego spotkał w bramie. — Przed chwilą umarł. I nikt na świecie mu już nie pomoże! Zawiadomcie kogo należy! A ja, gdybym był potrzebny dla jakiejś formalności, pozostawię wizytówkę.
Wyciągnął z kieszeni bilet.
Och, gdybyż wiedział, na jakie nowe naraża się niebezpieczeństwa i przykrości, pozostawiając w domu, w którym zamieszkiwał zegarmistrz Lipko, swój adres!


ROZDZIAŁ X.
ZARĘCZYNY.

Nazajutrz po opisanych wypadkach, Kira krążyła niespokojnie po pokojach. Poprzeczna zmarszczka przecinała jej czoło, a wyraz twarzyczki taki był zasępiony, iż stary kamerdyner, obserwujący ją z niepokojem, domyślił się łatwo, że sprawy przyjęły niepomyślny obrót.
Już wczoraj chciał zapytać — gdy o trzeciej nad ranem powróciła samochodem do domu — bo rad był, iż wogóle powróciła, lecz nie śmiał. Teraz nie wytrzymał.
— Panienko! — szepnął nieśmiało, mnąc niemiłosiernie ściereczkę, którą przed chwilą wycierał jakiś stary obraz w salonie. — Jak poszło? Czy jest nadzieja ratunku?
Spojrzała nań, wytrącona ze swych myśli i niechętnie mruknęła:
— Och, tak...
— Przecież odwoził panienkę ten Traub? — dalej nalegał. — Wszystko idzie dobrze?
Znakomicie! Sam Jan się nie spodziewa, jak mi dobrze poszło!
I nie zwracając uwagi na osłupiałą minę służącego, skierowała się w stronę gabinetu, w którym znajdował się dziadek.
Idąc, patrzyła machinalnie na opadnięte tapety, na meble, w których przeświecały dziury i na poszczerbione, a niegdyś tak piękne wazy. Lecz, nie zajmowały jej teraz te resztki dostatku, znajdującego się w ruinie. Co innego zaprzątało myśli Kiry.
Za pół godziny miał przybyć Traub. Aby „prosić“ o jej rękę. A ona nie uprzedziła jeszcze dziadka.
Nic dziwnego.
Mimo wczorajszej porażki, klęski raczej, nie zrezygnowała z dalszej walki. Bodaj, jeszcze więcej nienawidziła Trauba. Ale, choć całkowicie czuła się w jego mocy, choć pojmowała, że na nic się zda teraz ucieczka, uporczywie szukała jakiegoś wykrętu, sposobu ratunku.
Niestety, żadna zbawienna myśl nie przychodziła do jej główki, a czas naglił. Należało przed starym księciem Ostrogskim jako tako upozorować wypadki. Usiłując przybrać możliwie pogodny wyraz twarzy zastukała do gabinetu, poczem weszła.
Książę siedział, jak zwykle, w fotelu przy kominku, mając wyciągniętą na taburecie chorą nogę.
— A... to ty Kiro! — ucieszył się szczerze na widok wnuczki. — Mówił mi Jan, że śpisz, nie chciałem cię budzić. Cóż, czy nareszcie załatwiłaś wszystko?
Kira zmieszała się nieco.
— Oczywiście! — wyrzekła, usiłując nadrabiać miną — Wszystkie interesy zostały jak najpomyślniej załatwione... Ale prócz tego przynoszę ci jeszcze jedną wiadomość! Tylko nie dziw się bardzo...
Stary pan uniósł się na swym fotelu.
— Przemawiasz, niczem wyrocznia delficka!
— Zaręczyłam się! — wyrwało się raptem tragiczne wyznanie i zaczerwieniła się aż po białka.
— Ty... z kim?
— Z Traubem!
Książę Ostrowski był nawpół zdziecinniałym i nie wiele rozumiał z tego, co się dokoła działo. Czasami jednak miewał przebłyski świadomości, a wiadomość jaką posłyszał, przywróciła mu jakby trzeźwość umysłu.
— Ty z Traubem! Z tym... źle wychowanym jegomościem, co się tak natarczywie upominał o swoje dwieście tysięcy? Ja się na to nigdy nie zgodzę! — energicznie potrząsnął głową.
— Kiedy dziadku...
— Z tym... z tym gburem... — dalej prawił z wzrastającem podnieceniem. — Baronem, nie figurującym w żadnym uczciwym herbarzu? Przecież to stary już dziad!
Kira, wprost nie wiedziała, jak ma usprawiedliwić swe niezwykłe postanowienie. Najwięcej ją złościło, że to ona właśnie musi przekonywać księcia o „pożytku“ swego małżeństwa ze znienawidzonym Traubem. Och, czyż dziadek kiedy się dowie, jak wielkie czyniła dla niego poświęcenie? Wstrzymując siłą łzy cisnące się do oczu i spozierając na portret swej matki, zawieszony w wielkich złocistych ramach, na przeciwległej ścianie, poczęła tłumaczyć:
— Zarząd naszemi interesami wymaga koniecznie męskiej ręki... Ja sama, nie dam sobie rady. Oczywiście, nie kocham Trauba, uważam to za małżeństwo z rozsądku... Jest on... — omal że nie wyrwały się jej słowa „ostatnim szubrawcem“, lecz głośno wyrzekła — „solidnym człowiekiem“... Nie sprzeciwiaj się, dziadku... doprawdy...
Urwała, próżno szukając słów. Tylko wzrok jej biegł nadal w kierunku portretu młodej kobiety, w balowej sukni, uśmiechającej się do niej, rzekłbyś smutnie.
— Jakam ja mamo biedna... — cicho poruszyły się wargi Kiry. — Ratuj... Poradź co robić? Och, nie ma wyjścia!...
Na szczęście przebłyski trzeźwości umysłu, równie niespodzianie nawiedzały starego księcia, jak i szybko mijały.
Opuścił głowę, blask oczu zgasł i protestował słabiej.
— Powiadasz: potrzebna męska ręka! hm... Przecież już powiedziałem, że jesteśmy na tyle bogaci, że stać nas na płatnego administratora! Gwałtem upierasz się wyjść za mąż za Trauba? Nie, nie rozumiem... Ale...
— Dla naszego dobra, dziadku! Muszę...
— Dla naszego dobra! W dalszym ciągu powtarzam, nie rozumiem! Bardzo ciężko mi będzie przyzwyczaić się do podobnego zięcia! Hm, ale jesteś samodzielna...
Choć skrzywił się z niesmakiem, Kira pojęła, że batalja chwilowo została wygrana.
A jej chodziło o zwłokę.
— Dziadku... Dziadku.. — zapewniała go, całując serdecznie — wiem co robię! Więc gdy Traub przyjdzie, a ma tu przybyć lada chwila, przyjmiesz go uprzejmie?
Ostrogski skinął głową.
Całkowicie teraz uspokojona, wybiegła z pokoju. „Tego łajdaka“ w rzeczy samej należało się spodziewać z minuty na minutę. Wybiła pierwsza. Ze strony dziadka mogła być spokojna. Chodziło o uśpienie czujności Trauba, aby sądził, że znękana, całkowicie zaniecha dalszej walki. Toć przeprowadzenie rozwodu z Turskim z konieczności potrwa pewien czas, a wtedy... Na wspomnienie o biednym „byłym“ małżonku, serce Kiry ścisnęło się boleśnie... Czyżby... Teraz ma za to znosić codziennie zalecanki Trauba.
— Brrr... — wzdrygnęła się i nagle w jej główce zrodziła się nowa myśl. A nuż oswobodzenie jest bliższe, niż się to wydaje?
Nagle rozległ się w przedpokoju dźwięk dzwonka. W rzeczy samej przybywał Traub, odświeżony i wyelegantowany. Choć, modą staroświeckich narzeczonych nie przyniósł ze sobą bukietu, cała jego powierzchowność nosiła jakiś odświętny charakter, jakby zapomniał całkowicie o wczorajszych wypadkach, a zaręczyny odbywały się normalnie, a nie w „przymusowy“ sposób.
— Jestem! — rzekł, całując Kirę w rękę i śledząc z pod oka wyraz jej twarzyczki, z której daremnie starał się przeczytać miotające nią uczucia. — Stawiłem się punktualnie! Mam nadzieję, że w naszych projektach nie nastąpiła żadna zmiana?
— Najmniejsza! — odparła, uśmiechając się słodko, a w myślach dodała. — Nie mogło cię łotrze przejechać po drodze gdzie auto? Tylu ludzi codziennie wpada pod samochody!
Traub, który oczywiście nie mógł odgadnąć myśli Kiry, był niezwykle ucieszony jej pozornie uprzejmem przyjęciem.
— Zastanowiła się pani od wczoraj — wymówił, wciąż nie wypuszczając ze swej dłoni o zakrzywionych, jak szpony drapieżnego ptaka, palcach, drobnej rączki — że to wszystko, co uczyniłem, to wyłącznie dla jej dobra?
— Może...
— I nie ma pani do mnie żalu?
— Nie... — bąknęła i delikatnie wysunęła swą rączkę z jego dłoni. — Zresztą sam pan się przekona. Uprzedziłam dziadka!
— Książę wie o mojej wizycie?
— Zaraz pójdziemy do niego! — rzekła.
Należało ten akt komedji, a właściwie straszliwej tragedji, odegrać do końca. Wprost przewidzieć nie mogła, na jak długo potrafi utrzymać swe nerwy na wodzy.
Zazwyczaj zimna i surowa twarz Trauba rozpromieniała się coraz więcej. Szczególniej, gdy Kira jęła kierować się w stronę gabinetu księcia. Więc, prawdę mówiła, zaniechawszy poprzednich podstępów?
Zastukała.
— Czy można, dziadku? — Jest tu pan Traub! Wszak uprzedziłam cię...
Rychło znaleźli się w gabinecie. Stary książę, na widok przybyłych lekko uniósł się w fotelu i skinął, głową, w odpowiedzi na głęboki ukłon Trauba. Nie można jednak było powiedzieć, aby jego twarz miała zbyt zadowolony wyraz.
W pokoju panowało przez kilka sekund milczenie. Traub stał nieco onieśmielony, jak każdy parwenjusz, który się zetknął z prawdziwym, choć zbankrutowanym, wielkim panem. Wodził wzrokiem po antykach i obrazach, zebranych w gabinecie. Dzięki staraniom Kiry, przeniesiono tu wszystko, co było jeszcze cenniejszego w domu i nic w tym pokoju nie znamionowało całkowitego upadku i biedy nie dającego się ukryć w innych salonach. Meble były trochę wypłowiałe, lecz prawdziwie stylowe, a z zczerniałych ram widniały płótna pierwszorzędnych malarzy. Szereg portretów w zbrojach i kontuszach, gdzie nierzadko połyskiwała hetmańska buława, przywodził na pamięć długie pokolenia karmazynów i dygnitarzy, którzy wyszli z rodu Ostrogskich.
Krępującą ciszę, pierwszy przerwał książę.
— Wspominała mi wnuczka — rzekł, niby z przymusem, nie patrząc na Trauba — w jakim celu pragnął pan mnie odwiedzić...
Tamten powtórnie złożył niski ukłon.
— Cóż — mówił dalej, z prawdziwą nonszalancją wielkiego pana, który musi się zniżać do plebsu. — Nie chcę się sprzeciwiać, skoro taka jej wola: Bo, wprost męczyła mnie o ten wasz związek! Ale szczerze zaznaczę, że nie jestem zachwycony podobnem małżeństwem!
Twarz Trauba przeciągnęła się.
— Czemu książę pan tak mniema?
— Bo nie znam pana prawie wcale, panie baronie! — podkreślił ten tytuł. — A dotychczas mieliśmy ze sobą do czynienia tylko w kwestjach pieniężnych. A w tych postępował pan bardzo ostro, niezbyt po dżentelmeńsku... Jeszcze przedwczoraj dopominał się pan o te dwieście tysięcy.
Traub zmieszał się.
— Ach, cała rzecz polegała na nieporozumieniu.
— Przypuszczam — bąknął Ostrogski — bo trudno jednocześnie się kochać, a chyba pan jest zakochany w Kirze i dusić o pieniądze... Zresztą, taka suma dla nas, to głupstwo...
Traub postarał się ukryć uśmiech, a Kira postanowiła zakończyć tę scenę. Nie przewidywała, że natknie się znów na „trzeźwy“ moment dziadka i że ten, nie znając istotnego stanu rzeczy, aż nadto logicznie będzie rozumował.
— Ależ kochany dziadku! — zawołała. — Wytłumaczyłam ci już, że dałam słowo panu Traubowi i że jest przyzwoitym człowiekiem! I ty przekonasz się do niego! — dodała wymuszony frazes.
Książę odparł znużonym, jakby apatycznym głosem:
— Raz już powiedziałem — że skoro tego tak pragniesz, to zgodzić się muszę! Zresztą, jesteś taka samodzielna, że czy zezwolę, czy nie zezwolę, na jedno wyjdzie! A z panem — zwrócił się w stronę Trauba, wyciągając doń rękę — może się i zaprzyjaźnimy!
Jednak wzrok księcia, błądzący po postaci „narzeczonego“ nie świadczył, że zamierzał rychło się z nim zaprzyjaźnić. Ale pozornie uprzejmie wypowiedziane słowa, wystarczyły Traubowi. Uścisnął z przesadnym szacunkiem wyciągniętą rękę i rzekł:
— Sądzę, że zasłużę na szacunek księcia i stanę się godny panny Kiry.
Ostrogski zamknął oczy. Audjencja była skończona.
Traub wyszedł rozpromieniony do sąsiedniego saloniku. Nareszcie osiągnął szczyt swych marzeń. Bo nie szło mu tylko o Kirę, której pożądał naprawdę całą siłą namiętności starszego mężczyzny. Szło o rzecz jeszcze donioślejszej wagi. On awanturnik, zdobywający od lat wielu majątek najróżniejszemi drogami, do których w większości wypadków głośno przyznać się nie było można, stawał się zięciem Ostrogskiego, pana z panów, mężem hrabianki Kiry. Ta legitymacja dawała wstęp wszędzie, otwierała drzwi dotychczas dlań zamknięte, zatykała usta niechętnym i złośliwym.
— Kiro! — począł rozczulony.
Na to właśnie liczyła.
— Widzi pan — odparła — że dotrzymałam obietnicy.
Stała blisko Trauba, prawie ocierając się o niego. Czuł aromat jej włosów i młodego ciała. Brzydziła się teraz sobą i myślała, do czego dojść może z gruntu uczciwa dziewczyna, jak ona, gdy nie cofając się przed niczem, dąży do określonego celu. I te trzy tygodnie, spędzone pod jednym dachem z Turskim, obcym mężczyzną i to poniżające kokietowanie znienawidzonego wroga.
Lecz cofać się było zapóźno.
— Zmieniłam się? — powtórzyła, zaglądając mu w oczy filuternie.
Traub topniał, niby śnieg w promieniach słońca.
— Nie wiem, jak ci dziękować — mówił, składając długi pocałunek na jej rączce — i nie pożałujesz tego. Nie gniewasz się chyba, Kiro, że ci mówię ty, ale mam do tego prawo, jako narzeczony. Otóż — powiódł ręką dokoła po pustych niemal ścianach, gdzie jaśniejsze plamy znaczyły ślad zawieszonych ongiś obrazów — dam ci należytą oprawę, otoczę cię takim dostatkiem, o jakim nawet nie marzyłaś. Sądzisz może, żem skąpy i oschły... O, pod wpływem twej miłości i dla ciebie, stanę się największym rozrzutnikiem.
Niby od niechcenia szepnęła frazes, od którego zależały dalsze jej plany.
— Narzeczonej, przy zaręczynach, stale składa się prezent!
— Jaknajchętniej! — zawołał, prawie teraz przytulony do Kiry i nie domyślając się o co chodzi.
— Widzisz — mówiła, wstrzymując się ostatnim wysiłkiem woli, by nie odskoczyć od wstrętnego dziada, — widzisz... Przekonałeś się chyba, że nie gram komedji i nadal będę postępowała z tobą szczerze... Ale ty odpłać się również zaufaniem.
Nic nie pojmował.
— Jakto?
— Złóż do mojej dyspozycji, jako prezent ślubny, weksle, o które się tak namęczyłam! — wypaliła.
Drgnął.
— Poco? Przecież i tak wszystko będzie twoje!
— No... tak... — jęła tłumaczyć wykrętnie. — Rozumiem... Lecz w razie jakiegoś nieszczęścia... nie chciałabym, aby dostały się w obce ręce...
Odsunął ją od siebie.
— Kiro! — wyrzekł twardo, patrząc na nią podejrzliwie. — Mogę cię zapewnić, że dziś jeszcze wydam w banku zlecenie, że w razie jakiegokolwiek nieszczęścia, jakieby mnie spotkało, tobie te weksle zostaną wydane. Mam jednak zamiar dożyć do dnia naszego ślubu! W przeciwnym razie... Uczynię dla ciebie wszystko, co zechcesz, spełnię każdy inny rozkaz, lecz te weksle wraz z wiadomą ci karteczką, zwrócę ci dopiero nazajutrz, po naszem małżeństwie...
Uśmiechem pokryła zmieszanie, starając się nie dać poznać po sobie, jakie ją spotkało rozczarowanie. Traub był graczem pierwszorzędnym, a walka z nim beznadziejna.
— Cóż! — rzekła. — Trudno! Trochę długo tylko, poczekam!
— Długo?
— Nie tak szybko da się przeprowadzić sprawa rozwodowa!
Uśmiech przebiegł po twarzy Trauba.
— Prędzej, niż się spodziewasz, Kiro!
Rychło opuścił ją szczęśliwy „narzeczony“, zapowiadając, rzecz prosta, swą wizytę na najbliższą przyszłość. A gdy wyszedł, Kira została sama ze swoją rozpaczą. Sytuacja bez wyjścia... bez wyjścia. Przystanęła przed oknem i patrząc bezmyślnie na strugi deszczu, siekące bez przerwy od wczoraj rozmiękłe trawniki, zastanawiała się, co czynić dalej.
Co prawda, do dnia ślubu, z konieczności upłynie parę, lub kilka miesięcy. Może się coś zmieni, może nastąpi jakiś cud, jakieś niezwykłe wydarzenie.
Ale, znosić co dnia obecność Trauba, słuchać jego skrzeczącego głosu, uśmiechać się, gdy miała ochotę go wypoliczkować i prawić czułe słówka, tłumiąc równocześnie przekleństwa na ustach, to przechodziło jej siły.
Co robić? Powiedzieć szczerze o wszystkiem dziadkowi?
Może pojąłby, lecz, jak zniesie ten cios? Dla ludzi starszych, czasem przywiązanie do rzeczy i dostatku jest silniejsze, od przywiązania do najbliższych.
Czy nie umrze pod wpływem nagłej wiadomości o całkowitem ubóstwie, przesadzony w inne warunki, jak umiera stary dąb, gdy go z ziemi wyrwą z korzeniem?
Tysiączne myśli wirowały w głowie Kiry. Miała się poświęcić do ostatka, milczeć i nie zaznać osobistego szczęścia? I nagle w duszy załkała cichutko bolesna nuta wspomnienia...
Turski... Och, jakże mogła być z nim szczęśliwa! O ileż wołałaby skromne życie, w maleńkiem mieszkanku, gdzie spełniałaby rolę prawie służącej, od tego dostatku, który Traub rysował w przyszłości, pałaców i lokai, za jakąż okupionych cenę... Tak Turski... Co też robi ten biedak? Myśli jeszcze o niej, cierpi, czy też całkowicie znienawidził?
Wtem rozległ się odgłos dzwonka telefonicznego aparatu. Zdziwiona ujęła za słuchawkę. Znajomych w Warszawie prawie nie mieli. Czyżby, która kuzynka, bawiąca w stolicy przejazdem?
— Hallo! — odezwała się, ale wnet zaczerwieniwszy się, opuściła tubę.
— Tu mówi Turski! Mogę prosić do telefonu hrabiankę Kirę?
Dała nerwowo znak służącemu, który właśnie zajrzał do pokoju.
— Janie... Janie.. — szepnęła, wciskając mu słuchawkę do ręki. — Proszę powiedzieć temu panu, że mnie niema, że wyjechałam...
Gdyby ktoś jej położył górę złota, nie rozmawiałaby z Turskim. Czego mógł chcieć od niej? Napewno pragnie czynić słuszne wyrzuty. Och, jakże się czuła winna wobec niego. I czem mogła się usprawiedliwić, czem wytłumaczyć? Tymczasem Jan, swym powolnym basem od początku zaczynał rozmowę.
— Kto mówi?
— Tu mówi Turski! Czy mogę poprosić do telefonu hrabiankę Kirę?
— Hrabianki niema!
— Jakto, niema! — zdziwił się. — Wydawało mi się, że przed chwilą odebrała telefon sama i poznałem jej głos.
— Powtarzam, niema! — zaprzeczył kamerdyner. — To była pokojówka.
— A kiedy mogę zastać hrabiankę w domu?
— Hrabianka — kłamał, jak z nut Jan — dziś rano wyjechała z Warszawy i nie wiadomo kiedy powróci.
— Boże! — wykrzyknął Turski. — Spóźniłem się! Co za nieszczęście! Proszę... Proszę... — dodał — powiedzieć jej koniecznie, gdyby jutro, pojutrze, powróciła, że musi się ze mną zobaczyć... W bardzo ważnej sprawie, która jej samej dotyczy!
— Dobrze!
Połączenie zostało przerwane. Och, gdyby wiedziała Kira, jak postąpiła niemądrze, uciekając od osobistej rozmowy. Iluż oszczędziłoby to jej utrapień. Bo po drugiej stronie drutu telefonicznego stał Turski, z pasją wymachując jakimś czarnym notesikiem. Kajetem zegarmistrza Lipki.
— Wyjechała! — powtarzał. — Więc nic nie mogę pomóc! A jeśli jest, jak myślę, to łatwo wyciągnąłbym ją z tych przeklętych szponów Trauba! A przynajmniej, wykazałbym jej, jeśli tego nie wie, kim jest w istocie ten pan baron, mój dawny zwierzchnik. Gdyż notesik powiedział mi wiele...

Tymczasem Traub w znakomitym humorze powracał do domu.
Upór Kiry został przełamany — i mniemał, że nic nie stanie na przeszkodzie jego planom.
Gdy znalazł się w swym apartamencie, służący doręczył mu list. W zwyczajnej kopercie, zaadresowany dość niekształtnem pismem.
Otworzył i czytał:
„Zlekceważyłeś pierwsze ostrzeżenie! — brzmiały słowa listu. — Nie sądź, jednak, że nam ujdziesz! O ile nie złożysz w wiadomem miejscu pół miljona — a właściwie nie zwrócisz, boś je nam zagrabił, dotkniemy Cię tak boleśnie, jak się nie spodziewasz tego! Masz dwadzieścia cztery godziny do namysłu. Jest to naprawdę nasze ostatnie ostrzeżenie“.
Podpisu brakło.
— Kto przyniósł ten list? — zapytał służącego.
— Jakiś chłopak — odparł lokaj. — Wręczył mi go szybko i jeszcze prędzej uciekł, nie czekając na odpowiedź!
— Acha!
Traub uśmiechnął się lekko, pozostawszy sam w gabinecie. O ile pogróżka, otrzymana przed kilku dniami przejęła go lękiem, o tyle ta nie wywarła na nim żadnego wrażenia. Zdążył już ochłonąć i namyślić się.
Cóż właściwie uczynić mu mogli ci ludzie? Nic! Skompromitować faktami tyczącemi się jego przeszłości. Ale demaskując Trauba, jednocześnie i siebie narażali na poważne niebezpieczeństwo. Zabić? Niewieleby im to pomogło, gdyż tej bandzie szło przedewszystkiem o pieniądze, a on tych pieniędzy sobie wyrwać nie pozwoli.
Z pośród nich, jeden tylko był niebezpieczny: Lipko. Bo, wyłącznie miał zemstę na celu. Lecz, dziś właśnie przeczytał w pismach z wielką ulgą wiadomość o śmierci Lipki.
Tedy...
— Dotkniemy cię tak boleśnie, jak się tego nawet nie spodziewasz! — powtórzył lekceważąco. — No... no... Ciekawym? Nie jestem małem dzieckiem, by łatwo było mnie przestraszyć.
I powoli zapalił papierosa.



ROZDZIAŁ XI.
NOTES ZEGARMISTRZA LIPKI.

Była już szósta nad ranem, gdy Turski powrócił do domu. Ale mimo dramatycznych przejść, jakie przeżył tej nocy — nie zamierzał zasnąć. I straszliwa scena z Kirą i Traubem i niezwykła przygoda ze starym zegarmistrzem oraz jego nagła śmierć, nie zmogły go na tyle, by nie miał natychmiast zadowolnić swej ciekawości.
Toć w bocznej kieszeni, prócz kilkunastu tysięcy, wetkniętych prawie siłą przez Lipkę, znajdował się kajecik, w czarnej tekturowej oprawie, odsłaniający tajemnice Trauba.
Tak Trauba!
To też ledwie się znalazł w swem smutnem i opuszczonem mieszkaniu i rzucił palto na jakieś krzesło — podsunąwszy duży fotel do okna — przez szyby sączyło się mdłe światło mokrego i szarego poranka — począł oglądać kajecik. Kajecik musiał liczyć lat sporo. Świadczyły o tem kartki pożółkłe i daty. Składał się z kilkunastu stron i stanowił niby rodzaj pamiętnika. Gdzieniegdzie pozacierano oddzielne słowa i zdania — może nazwiska — ale całość dawała się łatwo odczytać.
Powoli zapoznawał się z treścią.
Stało tam:
Sierpień 1894 r.
Wrzesień 1896 — tu nakreślony był duży krzyż.
Październik 1900 — uwaga: rozbite zostało moje życie.
Styczeń 1918 — Powrót do kraju. Szukam go daremnie i myślę, jak zemścić się. Wiem, że obecnie przybrał nazwisko Trauba.
Dalej szła spowiedź i objaśnienie tych dat.
„Jeśli to piszę — rozpoczynały się wyznania — to dlatego, żeby, ten, który te notatki po mnie odziedziczy, wiedział, jak ma postąpić. Sądzę jednak, że poprzednio dam mu należyte ustne wyjaśnienia, a człowiekiem, który znajdzie się w posiadaniu tego notesiku, może być tylko wróg Trauba.
Więc czytaj uważnie. Zacznę wszystko od początku, aby cała rzecz stała się jasna.
W 1894 wyruszyliśmy we trzech — Antek Góral, Józef Karolak i ja, Lipko — na poszukiwanie majątku do Ameryki. Zaznaczam, że Antkiem Góralem, nie był nikt inny, tylko obecny „baron“ Traub.
Ale...
Zgrana to była ta nasza trójka i przyjaźniliśmy się od dzieci. Byłem najstarszy. Miałem lat blisko trzydzieści. Antek i Józek po dwadzieścia kilka. Wszystkim się wtedy w Polsce wydawało, że wystarczy pojechać na kilka lat do Ameryki, a powróci człowiek z nabitemi złotem kieszeniami do kraju. Trochę mieliśmy swojej gotówki — no i wiele wiary w siebie, wiele zapału. A taka, zdawało się wiązała nas nić nierozerwalna, że dla tem silniejszego jej podkreślenia, przed samym wyjazdem, pod moim kierownictwem, bo byłem zegarmistrzem, wykonano trzy zegarki, z któremi nigdy nie mieliśmy się rozstać. Na tych zegarkach, złotych, emaljowanych, kosztownych, znajdował się napis:
W samo południe i o każdej porze
Ręka braterska stale dopomoże.
— Ach, więc to oznaczał napis — przypomniał sobie Turski zegarek, leżący na nocnym stoliku chorego. — Rozumiem! Czytajmy dalej...
— Pojechaliśmy — brzmiało opowiadanie — ale rychło rzeczywistość zadała kłam naszym marzeniom. W Ameryce złoto nie leżało na ulicy, a najskromniejsze choćby utrzymanie trzeba było zdobywać bardzo ciężką pracą. O ile wogóle, pracę dostać można było.
Z początku nie przejmowaliśmy się tem zbytnio. Kapitaliki przywiezione przez każdego z nas, odganiały chwilowo niedostatek. Lecz miesiące szły za miesiącami, a fundusze topniały. Próbowaliśmy się chwycić jakichś drobniejszych interesów handlowych, ale jak to z cudzoziemcami bywa, zostaliśmy przez miejscowych wydrwigroszów oszukani haniebnie. Bieda zajrzała w oczy. Czegośmy nie robili, byle przetrzymać i nie umrzeć z głodu. Ja pracowałem jako pucybut, Góral zmywał talerze, Karolak najsilniejszy zarabiał, jako tragarz. Wreszcie po walnej naradzie doszliśmy do przekonania, że nic nie zbudujemy w Nowym Jorku. Pozostała jeszcze jedna szansa. Dostać się do kopalni złota w Alasce i tam raz jeszcze spróbować szczęścia. Zdecydowaliśmy się na to. Na pół piechotą, na pół pociągami, dotarliśmy do Alaski, ówczesnego Eldorado, gdzie przy szczęściu, w ciągu paru miesięcy, zdobywało się miljony. — Ponieważ nie mieliśmy dość pieniędzy, aby kupić własną działkę, zgodziliśmy się za zwykłych robotników.
O tam, to była praca, ale zarabiało się dobrze. Pracowało się w zimie podczas takich mrozów, że skóra pękała z zimna, a w lecie żar spalał na popiół człowieka.
Wreszcie nazbieraliśmy tyle, że starczyło po dwóch latach na własną parcelę. Kupiliśmy ją i zdawało się, że już szczęście pochwyciliśmy za skrzydła. Toć nie było trapera, nie było awanturnika, któryby dochrapawszy się do parceli, stamtąd nie wyciągnął tysięcy.
Ale, prześladował nas pech. Czy umyślnie taką działkę nam dano, czy też był to zbieg okoliczności, lecz po kilku miesiącach wytężonych wysiłków, wydobyliśmy złotego piasku, zaledwie... za kilkadziesiąt dolarów... A potem poszło jeszcze gorzej... Nic...
Byliśmy zrozpaczeni, chodziliśmy jak błędni... A w tej biedzie i w tym głodzie zmieniały się nasze charaktery. O, bo bieda i głód nie uszlachetnia nikogo. Te bzdury o szlachetnych ludziach, stających się wśród nędzy i cierpień jeszcze lepszymi, są dobre tylko w powieści. Bieda i niepowodzenia robią ludzi rozgoryczonymi, nienawidzącymi wszystkich, gotowymi do każdego czynu.
Chodziliśmy niczem wynędzniałe wilki, z pasją spoglądając jeden na drugiego, o byle co gotowi skoczyć sobie do gardła i jak to bywa w takich wypadkach, gotowi obwiniać się wzajemnie.
Co dalej? Nasuwało się groźne pytanie, na które brakło odpowiedzi.
Raptem uśmiechnął się los. Stało się to w następujący sposób:
W pobliżu nas miał parcelę wysoki, tęgi, dobroduszny Niemiec, któremu znacznie lepiej powiodło się od nas. Wydobył on sporo złota w ciągu ostatnich dwóch lat i w pasie, który stale nosił na sobie, miał odłożone kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Nazywał się Oskar von Traub...
— Oskar von Traub? — powtórzył głośno zdziwiony Turski, odrywając wzrok od kajetu. — Przecież...
— Nazywał się Oskar von Traub — czytał podwójnie zaintrygowany — i pochodził z bardzo dobrej, ale zubożałej rodziny. Na świecie był, jak palec sam i przyjechał szukać fortuny do Alaski. Gdy złapał te kilkadziesiąt tysięcy, miał zupełnie dość i uważał że zamieniwszy to na marki, posiądzie w Niemczech wcale niezły mająteczek. To też marzenie jego stanowił powrót do kraju. Ale zima panowała w pełni, a żaden większy transport nie zamierzał wyruszyć z kopalń w więcej cywilizowane strony.
— Chłopcy! — rzekł pewnego razu do nas. — Tak przypatruję się waszym wysiłkom i myślę, że nic z nich nie wyjdzie. Tu zmarniejecie! A szkoda was! Bo na ludziach się znam i mam wrażenie, żeście porządni i pracowici! Jabym wam coś zaproponował.
Milczeliśmy zaciekawieni.
— Ja tu — ciągnął dalej — trochę zarobiłem i tego piekła mam dość! Chcę wracać! Ale przez te pustkowia samemu wędrować nie sposób! Rozedrą wilki, lub ludzie, gdy poczują, że trochę złota trzęsie się w pasie, bandyci, postokroć gorsi od wilków. Otóż, jak myślicie?... Gdybyśmy tak razem wyruszyli do najbliższego portowego miasta? Za tę eskortę wam zapłacę, albo jeśli wolicie, na mój koszt odwiozę do kraju!
Spojrzeliśmy po sobie — tu, naprawdę nie mieliśmy nic do roboty — i zgodziliśmy się chętnie.
Do najbliższego miasta, — Ameryka nie była wtedy tak rozbudowana, jak obecnie — było najmniej tydzień drogi. To też, załadowawszy nasz bagaż na sanki, ciągnione przez psy i zaopatrzeni w dobre karabiny, rychło ruszyliśmy naprzód.
Nigdy nie zapomnę tych olbrzymich, śniegiem zasypanych przestrzeni, przez które przychodziło nam brnąć. Wydawało się, że jesteśmy całkowicie zagubieni na świecie. Nie docierał tam żaden odgłos, prócz złowróżbnego wycia wilków. Parę razy musieliśmy nawet staczać z niemi całe bitwy. A jeszcze gorzej było wśród lasów. Bo wciąż wydawało nam się, że wśród gęstych drzew kryje się jakaś zasadzka i zbóje, polujący na podróżnych, powracających ze złotem, wyskoczą stamtąd znienacka.
To też, przeważnie nocowaliśmy w otwartem polu, a nocleg odbywał się w następujący sposób: przy ognisku rozbijaliśmy dwa namioty. W jednym z nich spał Traub wraz ze swojemi bagażami, w drugim my kolejno, gdyż stale jeden z nas pełnił wartę, na zmianę.
Niby, szło wszystko jak najlepiej. Tymczasem pewne rzeczy poczęły mnie zastanawiać. Zarówno Antek Góral, jak i Józek Karolak, jakby odsuwali się odemnie. Na mój widok przerywali prowadzoną rozmowę, zamieniając jakieś porozumiewawcze spojrzenia i często rozmawiali szeptem, jakby mając przedemną tajemnicę. Nie pojmowałem, skąd nastąpiła ta zmiana postępowania. Starałem się wypytać parokrotnie, zbywali mnie, jak się zbywa niepotrzebnego i natrętnego intruza. O, czemużem wcześniej nie pojął co się święci i nie przeszkodził temu!
Wtem bomba pękła! Stało się najstraszniejsze. Działo się to akurat w nocy piątego dnia podróży. Ja pierwszy pełniłem wartę, po mnie miał objąć „służbę“ Antek, a później Józek. Przyznaję się, że byłem tego dnia dziwnie znużony, a gdy skończyłem swój dwugodzinny obchód dokoła namiotu, runąłem na skórę niedźwiedzią, jak długi, zakrywszy głowę kożuchem, spokojny, że straż nad wszystkiem oddałem pieczy towarzyszów.
Jak długo spałem, nie wiem. Zapewne 2 do 3 godzin, gdy w tem obudził mnie jakiś krzyk i potrząsanie za ramię. Stali nademną pochyleni Antek i Józek.
— Co się stało? — zapytałem, zdziwiony.
Byli wyraźnie zmieszani i nie patrzyli mi prosto w oczy.
— Niemiec nagle umarł! — wymówił Józek zduszonym głosem. — Chodź! Pomożesz nam pochować go!
— Umarł? — zawołałem. — Przecież przed kilku godzinami czuł się jak najzdrowszy.
Pobiegłem do sąsiedniego namiotu. Na posłaniu ze skór nieruchomo leżał Traub, z zastygłym wyrazem przerażenia w oczach. W kącie namiotu psy wyły cicho. Pochwyciłem go za rękę. Była zimna i sztywna. Ale, uderzyła mnie dziwna, sina pręga, otaczająca szyję.
— Udusiliście go! — wykrzyknąłem, tknięty potwornem przeczuciem. — Udusiliście, aby zawładnąć przeklętem złotem!
Traub nie miał już na sobie drogocennego pasa. Spostrzegłem, iż pas ten otacza biodra Józka.
— Cóż — odparł mrukliwie — Niema potrzeby się zapierać! Dopomagaliśmy mu nieco do przeniesienia się na tamten świat. Po raz drugi dziesiątki tysięcy dolarów nie tak łatwo wpadną nam w ręce.
Zbrodniarze! — wyrwał się z mej piersi okrzyk oburzenia.
Tymczasem Antek powoli przemawiał:
— Nie bądź głupi i nie obrzucaj wymysłami! Co się stało, nie odstanie się! Wiedzieliśmy, żeś baba i dlatego nie wtajemniczaliśmy cię w nasz plan! Dość mamy tej biedy i głodu... Znów pracować, jak niewolnicy, by ledwie starczyło na obiad? Dziękuję... Zresztą i ty nie masz teraz wyboru...
— Jakto! — zaprotestowałem. — Ja mam być wspólnikiem tego morderstwa?
— Albo będziesz milczał, albo kula w łeb! — zabrzmiała twarda odpowiedź.
W ich wzroku przeczytałem, że nie była to czcza pogróżka. I ku hańbie mojej, stchórzyłem. Stchórzyłem przed lufą karabinu... Ciężko mi było rozstać się z życiem...
I odtąd rozpoczęła się katorga. Musiałem im pomóc w pochowaniu ofiary — sądzili, że w ten sposób mnie do siebie przywiążą. A później kazali pójść za sobą. O, bo jeśli mniemałem, że pozwolą mi odejść nawet bez grosza — części łupu nie przyjąłbym w żadnym wypadku — zawiodłem się srodze.
— Będziesz z nami póty, póki znajdujemy się w Ameryce! — oświadczył Józek. — A sam wiesz najlepiej, jaki los oczekuje zdrajców!
Pilnowali mnie poprostu, a ja znając Józka i Antka od dzieci, choć czułem do nich wstręt najgłębszy, wprost nie miałem siły, by łotrów oskarżyć na pierwszym napotkanym policyjnym posterunku.
Liczyli na to, pewni bezkarności. Bo, żeby ktoś zechciał dopytywać się lub badać, co się stało z zamordowanym Traubem, było wykluczone. W śniegach Alaski ginie tyle ludzi i nie zapyta o nich nikt, jeśli nie mają krewnych, lub znajomych. A Traub był samotny, niczem palec.
— Wiemy, co robimy! — zdawały się mówić ich twarze. — Jeśli przebędziesz z nami pewien czas, żaden sędzia nie uwierzy, żeś nie był uczestnikiem zbrodni!
Za zrabowane pieniądze wydzierżawili fermę, daleko od Alaski, na południu, na drugim końcu Ameryki i rozpoczęli handel bydłem. Szło im świetnie, a pieniądze zdawało się same płynęły do kieszeni. Ja, nie wtrącałem się do ich interesów. Zapowiedziałem odrazu, że nie przyjmę ani grosza z łupu splamionego życiem ludzkiem i że choć siły nie mam ich zdradzić, raz na zawsze zerwane pomiędzy nami zostały jakiekolwiek serdeczniejsze stosunki.
Pracowałem w fermie, nie widując ich prawie i odkładałem mały kapitalik, który pozwoliłby mi powrócić do kraju. Dawno byłbym może od moich towarzyszy uciekł, gdyby nie zaszła nowa przeszkoda.
Tu następuje najboleśniejszy moment moich wspomnień i wnet ten, który ten pamiętnik czyta, zrozumie dlaczego tak nienawidzę Antka...
W sąsiedniej fermie zamieszkiwała cudna dziewczyna, córka polskiego wychodźcy. Była piękna, jak marzenie, a dobra, niczem anioł. Jej ojciec, który zawędrował tu z Litwy, dorobił się małego majątku i marzył, żeby zlikwidować wszystko i powrócić do kraju.
Tam, często zacząłem bywać, a co dalej nastąpiło łatwo domyśleć się można. Zakochałem się niby smarkacz, była to moja pierwsza i gorąca miłość. Wprost oczu nie spuszczałem ze ślicznej dziewczyny, łaziłem za nią, niczem pokorny pies, zaniedbywałem nawet gospodarstwo w naszej fermie.
I ona zdawało się patrzyła na mnie łaskawie. Choć nie śmiałem jej wyznać mojej miłości, moje zachowanie było tak bijące w oczy, że każdy mógł pojąć, jakie mną kierowały względy. Zwrócił na to uwagę jej ojciec i kiedyś po wieczerzy, wśród gorącej i pełnej woni kwiatów egzotycznych nocy, gdy niebo iskrzyło się miljardami gwiazd, a cała ziemia, rzekłbyś śpiewała hymn weselny, pierwszy rozpoczął rozmowę. Jął mnie wypytywać, kim jestem, czemu zawędrowałem do Ameryki, co dalej zamierzam.
Odparłem mu w miarę możności szczerze, że największem mojem marzeniem jest powrócić do kraju. Że zależę od moich przyjaciół, lecz jeśli uzbieram odpowiedni kapitalik, natychmiast pojadę do Polski i tam założę zegarmistrzowski sklep, bo w Ameryce czuję się nieswojo.
— Cieszy mnie to bardzo — odrzekł, dając dość wyraźnie do zrozumienia, że nic nie stoi na przeszkodzie konkurom — bo i ja pragnąłbym wraz z córką powrócić do kraju! Wcale nie mam ochoty, by pozostała tu nawet, gdyby miała wyjść zamąż za Polaka!
Ośmielony, począłem jeszcze częściej bywać, uważając się prawie za narzeczonego. Byłbym napewno nim został i wszystko przemawiało za tem, gdyby czart, a właściwie Antek, nie stanął na mej drodze.
Pewnego razu, gdy powracaliśmy z długiego spaceru, on konno przejeżdżał tą drogą. Zobaczywszy nas, skierował się w tę stronę, a ujrzawszy kobietę, zeskoczył z konia i prędko się przedstawił. Nie zapomnę nigdy uczucia bólu, jakiego doznałem, widząc, jak skrzyżowały się ich spojrzenia. Oczy Antka zaświeciły jak oczy drapieżnego ptaka. Policzki panny stały się purpurowe. O! przyznać należy, przystojnym chłopakiem był Antek... Daleko przystojniejszy odemnie, prosty jak świeca, a nie pochylony, niski i nieśmiały...
Pożegnaliśmy się szybko, a wieczorem, kiedy powróciłem do naszej fermy, Antek zaczepił mnie niespodziewanie. Bodaj, poraz pierwszy, gadaliśmy szczerzej od śmierci Trauba.
— Śliczna dziewczyna! — rzekł. — Emigrantka! Polka! Gdzieś ty ją wykopał? W sąsiedniej fermie? Powinszować! Tylko...
— Tylko?... — powtórzyłem mimowoli.
— Czyś ty dla niej nie za wielki fajtłapa? Bo dziewczyna wygląda na bardzo samodzielną i energiczną?
W rzeczy samej, panna jeździła konno, jak cowboy, strzelała jak traper, a gospodarstwo prowadziła po męsku. To podobało mi się w niej najwięcej.
— Fajtłapa? — powtórzyłem gniewnie. — Czy dlatego, że nie oskarżyłem was dotychczas przed władzami o zbrodnię? Masz rację! Za słabą mam wolę! Lituję się nad towarzyszami lat dziecinnych i nie mam ochoty, aby zapoznali się z katem!
Zaczerwienił się, zagryzł wargi i zamilkł.
Odtąd, zdawało się, że nic się nie zmieniło. Góral, przy mnie raz tylko był z wizytą w sąsiedniej fermie i niby zapomniał o pannie. Chociaż po wzroku, jakim się wówczas pożerali, powinienem był się domyśleć wszystkiego. Tylko panna, jakby ochłodła względem mnie. Zauważyłem, że ile razy spodziewała się, że mogą mi się wymknąć na jakieś wyznania, unikała ich starannie. Tak upłynęło kilka miesięcy — i nareszcie mniemałem, nastąpiła chwila wybawienia. Bo Góral z Karolakiem oznajmili mi, że dzierżawa naszej fermy się kończy i że oni nie zamierzają jej nadal odnawiać. Przeciwnie, zarobili tyle pieniędzy, że powrócą do kraju. Ja zaś, jeśli chcę, mogę z nimi wracać, a w przeciwnym razie wypłacą mi pewną sumę pieniężną.
Za pieniądze podziękowałem stanowczo. Natomiast rozwiązanie tej przymusowej „spółki“ napełniło mnie radością. Miałem odłożonych kilka tysięcy dolarów, uczciwie zarobionych w fermie i to wystarczało mi najzupełniej. Gdyby zaś wyjechali, mógłbym swoje projekty małżeńskie doprowadzić do skutku i stać się nowym człowiekiem.
Góral i Karolak, napotkawszy się na mój upór, nie nalegali więcej. W przeciągu kilku dni zlikwidowaliśmy interesy fermy i rozstaliśmy się, po dość zimnem pożegnaniu. Och! pamiętam, jak czułem się szczęśliwy, w tej nocy — gdy pozostałem sam, sądząc, że żaden z towarzyszy nie stanie na mej drodze.
Nazajutrz z samego rana pospieszyłem do sąsiadów. Chciałem sytuację wyjaśnić ostatecznie. Niestety...
Moja ukochana uciekła!
Tak! Uciekła z Antkiem Góralem, uciekła, pokryjomu przed ojcem, zakochawszy się w Antku na życie i śmierć.
Uciekła na poniżenie własne i pohańbienie. Nigdy jej nie poślubił, a gdy urodziło się dziecko, porzucił. Nazwisko jej brzmiało Marja Pawlikówna, a w kieszonce, w tym notesie, odnajdziesz fotografję.
— Boże! — krzyknął Turski nieswoim głosem i gorączkowo jął badać notatnik. W końcu ceratowego kajeciku znajdowała się spora kieszonka, zapinana na zatrzask. Szybko otworzył. Wypadło z kieszonki kilka pożółkłych fotografij oraz jakieś złożone we czworo papiery. Pochwycił do ręki wyblakły wizerunek przedstawiający młodą, przystojną kobietę. Wpatrywał się weń rozszerzonemi z podniecenia oczami.
— Mamo... mamo — wybełkotał. — Czyż to możliwe... Marja Pawlikówna...
Teraz poczynały mu się stawać jasne rozmaite wypadki z jego lat dziecinnych, które dotychczas wydawały mu się niezrozumiałe. Pojął istotę nieporozumień pomiędzy rodzicami i stałe przygnębienie matki oraz wykrzykniki, które często dochodziły z ich sypialni.
— Chyba dozgonną winnaś mi wdzięczność, że poślubiłem cię z bękartem i dałem mu nazwisko!
Rodzice zmarli młodo i nigdy ich tajemnicy nie zgłębił. Ten notesik, dopiero, otrzymany przypadkowo, odsłaniał nieznane strony życia! Jest więc synem Trauba, a raczej Górala? A ten, którego dotychczas uważał za ojca, i który dał mu nazwisko, ratował matkę jeno od hańby?
Wydało mu się przez chwilę, że pokój wiruje wraz z nim dokoła.
Gorączkowo pochwycił notes z powrotem.
— Co dalej z nieszczęsną Marją się stało — pisał Lipko — nie wiem! W Polsce porzucił ją Góral, a jej ojciec nic słyszeć o niej nie chciał. Podobno, w kilka lat później wyszła zamąż za jakiegoś urzędnika, który się w niej zakochał. Nie mogłem jednak ustalić jego nazwiska — i poszukiwałem jej daremnie... Oto dlaczego nienawidzę Górala... Złamał mi życie... Zbrukał to, co miałem najdroższego i najświętszego na świecie.
Reszta moich dziejów jest krótka.
Jak oszalały chodziłem po stracie Marji blisko miesiąc, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Pocieszałem, jak mogłem biedaka ojca, sam potrzebując największej pociechy. Osiwiał w przeciągu jednej nocy — i przeklął córkę. A gdy doszła do niego wieść, że ten łotr ją porzucił — nawet pomóc jej nie mógł, — gdyż zmarł na udar serca.
Ja w Ameryce solidną pracą dorobiłem się majątku. Chciałem wrócić wcześniej do kraju, ale przeszkodziła temu wielka wojna. Dopiero, gdy powrót stał się możliwy, przybyłem. W jakim celu? Powodowała mną jedna myśl — zemsta nad Góralem.
Za krzywdy Marji i moje...
Zdołałem ustalić, że przebywa on w Polsce, a swoją bezczelność posunął do tego stopnia, że podaje się za Trauba. Barona Trauba — tego samego, którego ongiś zamordował. Oczywiście, brzmiało to lepiej, z dodatkiem baronowskiego tytułu, niż demokratyczne nazwisko Górala. Dowiedziałem się również, iż wielokrotnie pomnożył wywiezione z Ameryki pieniądze, oczywiście w swoisty sposób.
Kto raz pójdzie nieuczciwą drogą, nie tak prędko z niej zejdzie. Powiększył więc swój majątek nieczystemi interesami w czasie wojny, bodaj nawet zajmował się szmuglem i szpiegostwem, a obecnie nie pogardza i lichwą. Daremnie starałem się odszukać Marję. Trafiłem tylko na jej ślad w jakimś hoteliku, w którym zamieszkiwała. Podobno wyszła zamąż, za urzędnika na prowincji i dawno umarła.
A dziecko?...
Żyłem więc zemstą i dla zemsty jedynie. Nie cieszył mnie nawet wzrastający mój majątek — bo jak zwykle bywa, gdy ktoś nie dba o pieniądze, same przychodzą do niego.
Zemścić się, lecz jak?
Zadenuncjować rzekomego Trauba, a właściwie Górala? Donieść władzom, że korzysta z papierów zamordowanego przez siebie człowieka? Donieść o innych jego nieczystych sprawkach?
Bezwątpienia, wywarłoby to natychmiastowy skutek i fałszywy „baron“ osiadłby w więzieniu. Cóż z tego? Wraz z nim i jabym tam się znalazł. Któżby wierzył, że nie brałem udziału w zbrodni, skoro tyle lat milczałem? Żyłem z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc, trawiony myślą o zemście. Tak płynęły lata, a ja nie robiłem nic. Przeklinałem własne tchórzostwo, przeklęty brak woli, słabość charakteru. Ileż razy szedłem z nieodwołalnem postanowieniem do najbliższego komisarjatu, by dotarłszy tam, co rychlej, zlany potem, powrócić. A moja choroba serca posuwała się wciąż nieubłaganie naprzód...
Czy zdążę się zemścić? Sam tego już nie wiem! Wcześniej, zapewne, umrę! Ten, dopiero, kto po mnie odziedziczy te papiery, na większą może zdobędzie się odwagę... Czy będzie, jednak, jak ja, nienawidził Trauba?
Teraz znów błysnęła mi iskierka nadziei. Słaba, gdyż tym ludziom nie wierzę. A nuż łudzą, lub pragną mnie użyć za narzędzie, chcąc wycisnąć z fałszywego Trauba, znaczniejszą pieniężną sumę? Bo, właściwie o to tylko im chodzi, ja nie pragnę jego pieniędzy...
Bowiem, niedawno, zgłosił się ktoś do mnie w imieniu Karolaka, tego trzeciego mojego towarzysza. Oberwus, o niepewnym wyglądzie. Czemu nie on sam, nie wiem.
Opowiadał, że rzekomy Traub — naprawdę Antek Góral — oszukał podle Karolaka, okradł i bez grosza pozostawił na bruku. Stało się to jeszcze w Ameryce.
Góral, który przechowywał ich wspólne pieniądze, uciekł z niemi pewnego dnia, nie troszcząc się zupełnie o przyjaciela. Było tego, na obecne czasy około pół miljona... Nie osiągnął tedy, Karolak żadnego pożytku ze swej zbrodni, i nie zdobył nic, prócz obciążonego morderstwem sumienia. Długo, tłukł się w ostatniej nędzy, po różnych miastach, nie śmiąc nawet, ze względu na ostatnie nasze przejścia zwrócić się do mnie.
Jak sobie radę dawał, nie opowiedział wysłannik, lecz po różnych przygodach znalazł się w Warszawie. I on pragnie się mścić...
Tylko? Nie mam pojęcia! Toć, demaskując fałszywego Trauba, oskarży i siebie?
Choć wszystko to wydawało mi się podejrzane i odrazu przyszło mi na myśl, że może mu jeno idzie o wyszantażowanie znacznego okupu z rzekomego Trauba, odparłem, że chętnie będę z nim współdziałał.
Ale... Poco tajemniczość, to nasyłanie nieznajomych mi ludzi?
Powtórnie przysyłał do mnie Karolak swojego człowieka, a na znak dał mu nawet ów pamiętny zegarek, widocznie w tym celu, bym nabrał zaufania. Ten twierdził, że czas kary Trauba jest bliski i że postanowili działać. Że Traub kocha się beznadziejnie w jakiejś hrabiance i że przez nią najboleśniej go uderzą. Powiedział, wreszcie, bym się trzymał w pogotowiu, bo będę potrzebny. Znów nic nie rozumiem a działo to się trzy dni temu.
Czy dożyję zemsty, wątpię w dalszym ciągu. Z sercem coraz gorzej... Dlatego postanowiłem opisać tę historję w starym notesie, który kupiłem jeszcze w Ameryce i w którym przechowuję różne dokumenty. W kieszonce, prócz fotografji Marji, znajduje się fotografja Górala, oraz fotografja Trauba. Prócz tego, jego metryka urodzenia. Wykradłem je pocichu Góralowi, aby się przed nim zabezpieczyć. Ty, który będziesz tę spowiedź czytał, wiesz teraz wszystko...
Tu urywał się rękopis...
Turski pochwycił gorączkowo, dwie wspomniane fotografje. Jedna z nich przedstawiała tęgiego mężczyznę, w stroju myśliwskim — prawdziwego Oskara von Trauba, druga zaś wysokiego, szczupłego, młodego człowieka. Jakkolwiek, zachodziła, oczywiście olbrzymia różnica lat, łatwo rozpoznał swego dawnego zwierzchnika. Obie fotografje nosiły ślady urzędowych pieczęci i wyrwane zostały z oficjalnych dokumentów. Na pierwszej widniał w języku niemieckim podpis, że przedstawia ona barona Oskara von Trauba, na drugiej rosyjski napis, stwierdzał, że jest to podobizna Antoniego Górala.
Dowody te były wprost druzgocące. Aby zaś nie zachodziła najlżejsza wątpliwość, dołączony do nich akt urodzenia prawdziwego Trauba stwierdzał, że ten przyszedł na świat w Monachjum w 1856 roku, czyli był o lat 28 starszy od fałszywego Trauba.
Turski włożył z powrotem fotografje i dokumenty do kieszonki notesika i zamyślił się głęboko.
Dowiedział się o straszliwej tragedji Lipki, która tak blisko stykała się z jego tragedją. Dowiedział się, kim był rzekomy Traub i jakie go z nim łączyły więzy. Ojciec? O, jak wstrętnie i ohydnie brzmiało w tym wypadku to miano! Nie ojciec, a zbrodniarz, który złamawszy życie jego matki, teraz sięgnął po to, co miał najdroższego — po Kirę!
Och, jak ucieszyłby się stary zegarmistrz! Jeśli chciał wynaleźć człowieka gotowego do zemsty, nie mógł uczynić lepszego wyboru. A swą spuściznę, dokumenty i notatnik, powierzył w ręce syna właśnie swej ukochanej Marji!
Odpłaci się teraz fałszywemu Traubowi i za siebie i za matkę. Za łzy jej przelane, gdy w małej zapadłej dziurze, przy boku nudnego, małego urzędniczka, ledwie śmiała pieścić swego synka, wciąż słysząc, że jest on owocem grzechu... Za przedwczesną śmierć, spowodowaną ciągłemi awanturami i przypomnieniami, że jej dziecko, z łaski, nosi obce nazwisko...
Za matkę, za siebie... Za Kirę...
Tylko Kira? Jaką Kira odgrywa w tem rolę? Mimo jej oschłego tonu, mimo ostrej i niegrzecznej odpowiedzi na jego zapytanie, czy Traub niewymusił na niej zgody — zrodziło się w jego duszy przekonanie, że poprzednie podejrzenia są słuszne. Traub trzyma ją czemś w swych szponach, a jego obowiązkiem jest Kirę ocalić!
Och, gdybyż zechciała być z nim szczera! O ile łatwiej poszłaby walka. Ale, on i tak da sobie radę!
Spojrzał na ścienny zegar. Minęła ósma. Dwie godziny blisko upłynęły na odcyfrowaniu notatek.
Do Kiry chyba telefonować za wcześnie? A przecież, musi ją zawiadomić o wszystkiem!
Należy poczekać parę godzin.
Teraz dopiero poczuł, że jest znużony i że wyczerpały go wypadki ubiegłej nocy. Na jednego człowieka tyle przeżyć, było za wiele. Scena z Kirą, śmierć Lipki, niezwykły notatnik.
W ubraniu rzucił się na łóżko i zasnął kamiennym snem. Gdy się obudził już było po pierwszej.
Zbiegł na dół i wszedł do pierwszego po drodze sklepu. Pochwycił telefon i wymienił numer Ostrogskich. Niestety, rychło posłyszał odpowiedź:
— Panna hrabianka wyjechała z Warszawy i nie wiadomo kiedy powróci!
— Wyjechała? — powtórzył z rozczarowaniem — Więc nie zdołam cię ocalić! O czemuś ty zawsze takim sfinksem, ty niedobra, zagadkowa Kiro! Krysiu raczej, bo dla mnie pozostaniesz Krysią!


ROZDZIAŁ XII.
Co postanowił Turski.

Nazajutrz wyszedł Turski rano z domu i skierował się w stronę kamienicy, w której zamieszkiwał Lipko.
Coś ciągnęło go tam. Chciał raz jeszcze ujrzeć siedzibę tego nieznanego mu prawie człowieka, z którym go obecnie łączyło tyle nici.
Gdy znalazł się na Starem Mieście, wnet spostrzegł zdala klepsydrę. W bramie stało paru ludzi, rozmawiających cicho, jak to zwykle bywa w domach, jakie nawiedziła śmierć.
Zbliżył się i przeczytał:

EDMUND LIPKO,
zegarmistrz,
zmarł w wieku 64 lat,
o czem zawiadamia Rodzina.

Eksportacja miała się odbyć o 6-ej wieczorem, a pogrzeb nazajutrz. Stał tak Turski zastanawiając się, czy mu wypada iść, na obie te ceremonie, czy też pokazywanie się wśród „krewnych“ mogło zwrócić powszechną uwagę, co nie było zbyt bezpieczne — gdy wtem zauważył ku swojemu zdumieniu, że z bramy kamienicy wychodzi Kowalec. Mógł to być zwykły zbieg okoliczności. Lecz, cóż ten tu robił?
Nie mając żadnej chęci wdawania się z nim w pogawędkę, gdyż stale czuł do niego odrazę, która się jeszcze spotęgowała po niezrozumiałej rozmowie o Krysi, Turski udał, że czyta klepsydrę i Kowalca nie widzi.
Tamten jednak, zdołał go spostrzec.
— Jak się masz — klepnął Turskiego w ramię poufale, jak gdyby pomiędzy nimi nic nie zaszło. — Cóż tak studjujesz klepsydrę? Znałeś Lipkę?
— O tyle, o ile! — mruknął zimno i nie podając ręki Kowalcowi odwrócił się, zamierzając odejść.
— Poczekaj! — zawołał tamten, obrzucając go ironicznym wzrokiem.
Turski przystanął.
Nie uszło jego uwagi, że Kowalec wygląda dzisiaj inaczej i jest bardzo porządnie ubrany. Miał na sobie ciemny nowy garnitur, z żałobną przepaską na ramieniu, nowiutkie buty, a na palcu połyskiwał kosztowny sygnet. Był ogolony i trudno w nim było obecnie rozpoznać niedawnego wiecznie zapijaczonego oberwusa.
— Czemu mnie zatrzymujesz? — zapytał.
Kowalec przymrużył oko.
— Lipko był moim krewnym!
— Twoim krewnym? — powtórzył tknięty złem przeczuciem.
— Dziedziczę częściowo po nim! — dalej brzmiały słowa wyjaśnienia. — Zajmuję się pogrzebem!
— Powinszować! — wybąkał Turski. — Lipko uchodził za zamożnego człowieka.
— No, zaraz tam zamożnego... Ale, zawsze coś nie coś po nim zostało. Tylko...
— Tylko? — powtórzył, domyślając się, że Kowalec zaczepił go nie bez ukrytej myśli i zadrżało w nim wszystko z niepokoju. — Tylko?
Kowalec nie spuszczał obecnie z niego wzroku. A wzrok ten był zjadliwy, niczem bazyliszka. Wydawało się, że chce przeniknąć do głębi Turskiego.
— Tylko — wycedził powoli — mam wrażenie, że czegoś ze spadku brak! Ktoś tam przed mojem przybyciem gospodarował!
Turski milczał, starając się zachować spokój i nie dać nic poznać po sobie.
Oczy Kowalca stawały się coraz więcej świdrujące.
— I to tem ciekawsze — mówił przyciszonym szeptem dalej, — że mam wrażenie, iż zginęły ważne papiery. Może i pieniądze. Ale tego ustalić nie mogę, bo ze swego majątku stary przed nikim się nie zwierzał! Lecz papiery tam były napewno.
Błyskawiczne myśli skrzyżowały się w głowie Turskiego. Skąd wiedział Kowalec o papierach, skoro zmarły twierdził, że jego notatki nie są znane nikomu? Czemu nie przekazał ich Kowalcowi? Zresztą, ciężko było temu się dziwić.
Nie jemu pragnął przekazać swą zemstę. Widocznie wywąchał Kowalec, swym podłym, szpiegowskim zwyczajem sekret zegarmistrza. A może o coś więcej chodziło? Te insynuacje o Kirze i niedawna obserwacja domu Trauba.
Nic jeszcze nie rozumiał, ale przeczuwał, że coś złego się święci. Nagle przypomniała mu się pozostawiona przedwczoraj przez nadmiar sumienności wizytówka.
— Ach, pojmuję! — wyrwało mu się niechcący.
— Co pojmujesz? — tamten pochwycił cichy wykrzyknik — Czyżbyś wiedział, co się stało z papierami?
Ale Turski już powziął postanowienie. Zbyt miał wyrobione zdanie o Kowalcu, by dzielić się z nim przekazaną tajemnicą.
— Pojmuję — rzekł, chcąc odparować gotujący się cios — czemu o to wszystko tak natarczywie mnie zapytujesz. To ja wczoraj odniosłem do domu twego krewnego, gdy leżał zemdlony na ulicy i na moich rękach prawie skonał. Umyślnie pozostawiłem mój bilet u dozorcy, gdyby tego wymagały jakie formalności, a tyś się od niego dowiedział, kim był ten, kto był obecny przy zgonie twego krewniaka.
Kowalec skinął głową.
— I dlatego mnie badasz, czy przypadkiem nie zabrałem papierów?
Nowe skinienie głową.
— Mogę cię zapewnić — tu w głosie Turskiego zabrzmiała twarda nuta i sam sobie się dziwił, że tak gładko skłamał — że nie zabierałem, ani nie otrzymałem żadnych papierów. Zresztą, pan Lipko znał mnie zbyt mało, by wtajemniczyć w jakieś poufniejsze sprawy.
— No tak! Ale w chwili śmierci różnie bywa!
— Niestety, tak nie było! I nie rozumiem, czemu nadal przyglądasz mi się podejrzliwie?
Kowalec mierzył go istotnie drwiącym wzrokiem, jakby chciał rzec: „Łżyj dalej, bratku“. Nie śmiał jednak swych przypuszczeń wypowiedzieć głośno. Natomiast oświadczył:
— Chciałem tylko zaznaczyć, że o ile w ten, czy w inny sposób znalazłeś się w posiadaniu papierów, jeśli to zatajasz, robisz wielkie głupstwo!
Turski wzruszył ramionami.
— Powtarzam, nie wiem nic! A czyż przedstawiają one taką wartość?
— Jak dla kogo — mówił ze znaczącym śmiechem, niby nie posłyszał zaprzeczenia. — Jak dla kogo! Jeden nie da za nie grosza, inny zapłaci tysiące.
Turski aż w duchu drgnął z radości. Rola Kowalca poczynała mu się wyjaśniać coraz lepiej. Czy nie należał on do tej drugiej szajki, o której wspominał Lipko. Chciał za przekazaną tajemnicę grubą sumę wydrzeć od Trauba!
— Szkoda, w takim razie, że ich nie mam — odparł — i powtórnie uczynił ruch chcąc żegnać Kowalca.
Ale ten znów ścisnął go mocno za ramię i pociągnął nieco na stronę, tak, żeby nikt nie mógł ich posłyszeć.
— Zarobić można pieniądze! — warknął, a twarz jego przybrała wyraz groźny. — Ale działając na własną rękę, można stracić życie! Zawsześ był frajerem, ale to ostrzeżenie zrozumiesz...
Pojął, że nie żartuje.
— Poco tak mówisz? — zapytał.
— Ot tak, na wszelki wypadek! Nie lubię jak moi przyjaciele włażą w moje historje. A gdybyś się namyślił, zastaniesz mnie w mieszkaniu Lipki!
— Słuchaj — szepnął z gniewem, oswobadzając się z uścisku Kowalca. — Bądź łaskaw natychmiast mi wytłumaczyć, co to wszystko znaczy? Teraz wpierasz we mnie, że wziąłem jakieś papiery, przed kilku dniami wrzucałeś dwuznaczniki o mojej żonie! Przedwczoraj w nocy, przysiągłbym, że krążyłeś pod oknami mieszkania Trauba?
Kowalec nie zmieszał się bynajmniej. Wzruszył ramionami.
— Nie dopytuj się o to, co cię nic nie obchodzi — odparł arogancko. — Za głupiś, żeby zrozumieć te sprawy!
— Nic nie obchodzi! — Turski był silnie podniecony. — A może żona? Skąd ty coś wiesz o mojej żonie?
Kowalec odskoczył o parę kroków i wykrzywił się po łobuzersku.
— Moja żona! — przedrzeźnił. — Mam wrażenie, że jest raczej narzeczoną pana barona Trauba...
— Co?
— Co? Co...
— Widzisz, że jestem trochę lepiej poinformowany, niż się tego spodziewasz. A teraz... pa! Żegnaj! Do niczego mądrego z tobą się nie dogadam, a przecież muszę się zająć pogrzebem najdroższego krewniaka...
Tu zrobił cynicznie smutną minę i począł się powoli oddalać. Raptem odwrócił się i zawołał:
— A pamiętaj o papierach! Bo zacząć ze mną, nie jest czasem zbyt bezpiecznie!
— Kanalja! — warknął Turski i zawrócił na pięcie.
Drżał cały. Czuł, że nie oszukał Kowalca i że zawisło nad nim nieuchwytne niebezpieczeństwo. Ale, cóż miał robić. Przyznać się Kowalcowi do posiadania papierów? Aby się pozbyć jedynej broni, jaką zdobył przeciw Traubowi, a jemu ułatwić szantaż? Bo, że Kowalec oddawna zaciągał wokół osoby „barona“ jakieś tajemnicze sieci nie ulegało wątpliwości.
Napewno, nie taki był zamiar Lipki.
Lecz, co robić dalej? Jak rozegrać walkę z Traubem, gdy Kira była nieobecna w Warszawie.
— Ach Kira? Czy naprawdę była nieobecna?
Nie wiedzieć jakie uczucie mówiło mu, że schowała się umyślnie, gdy telefonował, każąc powiedzieć służącemu, że wyjechała. Mówiło mu dalej to przeczucie zakochanego, że znajduje się w szponach Trauba i nie wie, jak z nich się wydostać. Znów dzwonić? Posłyszy tę samą odpowiedź. Nagle powziął postanowienie. Pospieszy do domu i obszerny list napisze. To przekona ją może, że jedynie ocalenie jej ma na względzie.
Wskoczył do najbliższej taksówki, polecając się odwieść do swego mieszkania. Dzięki hojności Lipki, mógł sobie na to pozwolić nie był zmuszony do liczenia się z każdym groszem. Ale, wśród trosk i przeżywanych wypadków, nawet kwestja pieniężna zeszła na drugi plan i chwilowo obchodziła go mało.
Gdy tylko znalazł się w swojem mieszkaniu, pochwycił arkusz listowego papieru i począł kreślić:

— „Droga Krysiu! — pisał. — Nazywam cię tem imieniem, bo na zawsze pozostałaś dla mnie Krysią! Właściwie zaś, po tem co zaszło powinienem napisać — Szanowna hrabianko Kiro! Ale, pozostawmy puste słowa na później! Nie ośmieliłbym się nigdy zwracać do Ciebie, ani narzucać się moją osobą, gdyby ne zaszły niezwykle ważne wypadki, które mnie skłoniły do tego! Telefonowałem wczoraj, ale służący odpowiedział, że jesteś nieobecna w Warszawie. Może wyjechałaś naprawdę, a może... przykro Ci rozmawiać ze mną. Wiesz, że nie postąpiłaś zbyt ładnie i nie masz ochoty słuchać moich wymówek... i kazałaś tak powiedzieć! Bądź spokojna Krysiu! Choć, naprawdę, wyrządziłaś mi wielką krzywdę, kto wie, może złamałaś mi życie, nie zamierzam zasypywać Cię wymówkami. O co innego mi chodzi. O twoje dobro, bo na nieszczęście kocham Cię wciąż jeszcze. Jakie były Twoje względem mnie prawdziwe uczucia i co skłoniło Cię do zawarcia naszego zaiste „humorystycznego“ małżeństwa — w dalszym ciągu, nie mam pojęcia. Traub twierdził, że chciałaś mu zrobić na złość. Ja, jednak, podczas owej, pamiętnej, tragicznej rozmowy, odniosłem inne wrażenie. Wydawało mi się, mimo Twoich zaprzeczeń, że przeklęty Traub posiadł jakąś niezwykłą władzę nad Tobą, że trzyma Cię jakąś tajemnicą i że nienawidząc go, musisz mu być posłuszna. Że jeśli nasze małżeństwo było tylko komedją, wasze „narzeczeństwo“ jest jakąś straszliwą tragedją.

Otóż, posłuchaj Krysiu! Dziwnym zbiegiem okoliczności udało mi się zdobyć niezwykle cenne papiery, kompromitujące niebywale Trauba. Jest to łotr nad łotrami, który dawno powinienby zawisnąć na szubienicy, jeśli nie osiąść w kryminale. Niema nawet prawa ani do nazwiska, ani do tytułu, który nosi. Wystarczy pokazanie mu niektórych dokumentów, by zgodził się na wszystko i na zawsze znikł z Warszawy. O ile więc jest tak, jak sądzę i znajdujesz się w jakiejś zależności od Trauba, porozumiej się ze mną co rychlej, a ja potrafię Cię od niego uwolnić! Sam zamierzam rozmówić się z nim dziś jeszcze, aby unieszkodliwić go na zawsze. Oto, jedyny powód, dlaczego zwracam się do Ciebie, Krysiu! Wiesz, o co chodzi i jeśli znajdujesz się, jak przypuszczam, w Warszawie i mogę Ci być pożyteczny — zawiadom mnie! Zapewniam, nie będę Cię nudził moją miłością i po załatwieniu sprawy, znów rozejdziemy się, jak najlepsi przyjaciele“.
Zawsze Ci szczerze oddany.

Stefan Turski.

Raz jeszcze list przeczytał i pomyślał.
— Jeśli jest w Warszawie, to napewno odpowie!
Wybiegł z mieszkania, pragnąc list odnieść osobiście. Może liczył, że Kira sama drzwi otworzy, że ją zobaczy, że w jakikolwiek sposób się do niej dostanie. Dobrze zapamiętał pałacyk księcia Ostrogskiego z owej nocnej przygody. Rychło przed nim się znalazł, lecz jeśli sądził, że ujrzy swą byłą żonę, to zawiódł się srodze. Znów otworzył mu ten sam stary lokaj, a zmierzywszy go nieufnie, oświadczył, że „jaśnie hrabianki niema, bo wyjechała na czas nieograniczony z Warszawy“.
Turski załamał ręce.
— Panie — zawołał błagalnie do kamerdynera, wsuwając mu jednocześnie 5-ciozłotówkę do ręki — proszę oddać koniecznie jaknajprędzej pannie hrabiance ten list! Tu o niezwykle ważne sprawy chodzi! Przedewszystkiem, jej sprawy! Jeśli pan wie, gdzie się znajduje, niech pan bezzwłocznie go odeśle!
— Dobrze — burknął stary, nieco uprzejmiej, udobruchany pięciozłotowym datkiem, co mu się przytrafiało nieczęsto. — Postaram się, aby ten list doszedł jaknajprędzej do rąk hrabianki.
Nie dodał jednak żadnego bliższego wyjaśnienia — zatrzasnął drzwi.
Turski pozostał jeszcze chwilę — poczem nieco uspokojony, jął się oddalać w stronę miasta.
Poczułby się napewno jeszcze spokojniejszy, gdyby wiedział, że tam za drzwiami, prawie za plecami lokaja Jana, stała Kira i że to, „jak najprędsze“ doręczenie listu już się odbyło.
Kira, długo trzymała kopertę w rączce, zanim ją otworzyła.
Co mógł pisać Turski? Zapewne obsypywał wymówkami, żądał by powróciła do niego, groził trudnościami przy rozwodzie.
— Może wcale go nie otwierać? Pocóż do tylu przykrości dodawać jeszcze jedną.
Jednak kobieca ciekawość przemogła.
— Skoro tak nalega! — szepnęła i odeszła z listem do dalszych pokojów.
Rozerwała kopertę.
W miarę czytania, jej twarzyczka to czerwieniała, to bladła. Czyż to było możliwe? Gdy zdawało się, że wszystko stracone, że w żaden sposób nie wydostanie się z łap Trauba, nagle ze strony, z której najmniej mogła się tego spodziewać, przychodziło ocalenie.
Turski wyraźnie pisał „udało mi się dziwnym zbiegiem okoliczności, zdobyć dokumenty, kompromitujące Trauba ostatecznie. Jest to łotr nad łotrami... nie ma prawa ani do tytułu, ani do nazwiska, które nosi... Wystarczy pokazanie choć jednego dokumentu, by stał się powolny wszelkim żądaniom i sam uciekł z Warszawy“...
Byłaż to prawda, czy śniła? I to właśnie w chwili, gdy wydawało się, że nad jej główką zawisła nieuchronna katastrofa.
— Janie! — zawołała w pierwszym porywie radości. — Biegnijcie za tym panem! Może nie odszedł daleko! Może zdążycie go dogonić!
Ale Turski na najbliższym przystanku wsiadł do taksówki i stary Jan nie zdążył go dopędzić. Wiadomość ta jednak nie zmartwiła zbytnio Kiry. Cóż znaczyła w obecnej sytuacji parogodzinna zwłoka...
— Tra... la... la... — wyrwał się z jej piersi nagle wesoły okrzyk, bodaj pierwszy od szeregu miesięcy i porwawszy, całkowicie ogłupiałego Jana, zakręciła nim kilkakrotnie w tempie tanecznem po pokoju.
— Co się stało, panienko? — wykrztusił stary, ledwie łapiąc oddech w piersiach.
— Janie! — zawołała. — Czyż ty rozumiesz! Jestem ocalona! Jesteśmy naprawdę ocaleni! I to właśnie przez człowieka, któremu uczyniłam najcięższą krzywdę!
Kira nie mogąc pohamować swej radości, pozostawiła w pokoju zasapanego Jana i pobiegła do dziadka. — Dziadku! — zawołała — wpadając do niego, jak bomba. — Powiem ci wielką nowinę!
Książę wyjątkowo od paru dni był trzeźwiejszy. Ze zdziwieniem spojrzał na wnuczkę.
— Co się stało?
— Nie wychodzę za mąż za Trauba!
Wzruszył ramionami.
— A wczoraj tak napierałaś na to!
— Ale od wczoraj dużo się zmieniło!
— Mianowicie?
— Nie wychodzę i basta!
Cierpliwość starego księcia mimo, że był nawpół zdziecinniały, też miała swoje granice. Wyprostował się w fotelu, poprawił pled i jął przemawiać tonem uroczystym, jak to dawniej, w podniosłych momentach życia mu się zdarzało:
— Droga Kiro! Naprawdę, twoje postępowanie napawa mnie smutkiem i moja to wielka wina, że nie mogłem cię należycie wychować. Że nigdy nie mogłaś zapamiętać, że twoja prababka z domu Herburtówna, była kasztelanową sandomierską, a nie krakowską, jak to uporczywie twierdziłaś, nad tem przechodziłem do porządku dziennego. Przechodziłem również nad tem do porządku dziennego, że nie wiedziałaś, jakie przywileje przysługują wicehrabiemu we Francji... Ale, żeby mi siłą sprowadzać jakieś podejrzane typy, jako swoich narzeczonych, wprost zmuszać mnie do zgody, grożąc katastrofami rodzinnemi, a nazajutrz zrywać z niemi, nie mogąc podać ku temu żadnych godziwych powodów, to przechodzi wszelkie granice? Choć, w gruncie cieszę się z tego... ale... Dziś zastanawiałem się całą noc, czy w linji twojego ojca, bo matka twoja Ostrogska, była zawsze normalna, nie zachodziły jakie wypadki szaleństwa...
— Nie... nie... — zaprzeczyła Kira, dusząc się od tłumionego śmiechu.
— Ale, jeśli nie zachodziły, to ty jesteś bezwzględnie obłąkana! I martwi mnie to bardzo. Postanowiłem na twoje postępowanie zwrócić baczniejszą uwagę. Straciłem do ciebie zaufanie. Gdy tylko mi się polepszy, odbiorę ci plenipotencję i zajmę się sam zarządem naszych majątków!
Kira uczyniła smutną minkę.
— Dobrze, dziadku!
Starszy pan wykonał nieokreślony ruch ręką, jak gdyby zaznaczał, że audjencja została skończona.
— A teraz już idź, bo przerwałaś mi drzemkę. I przed upływem godziny, bądź łaskawa tu nie wpadać, żeby mi oświadczyć, że znów postanowiłaś wyjść zamąż za Trauba, bo u ciebie wszystko jest możebne.
— Rozkaz dziadku! — zasalutowała Kira po wojskowemu i wcale nie przerażona groźbą odebrania jej, plenipotencji, wybiegła z gabinetu.
— Kochany dziadek! Teraz będzie miał spokój!
Była tak szczęśliwa, że całowałaby wszystkich i wszystko. A najgorętsze zagrało uczucie wdzięczności dla tego, który był jej prawdziwym przyjacielem. Turski... Stefek...
Bodaj po raz pierwszy nazwała go nawet w myślach zdrobniałe, po imieniu. O, bo jakżeż inaczej zarysował się on obecnie w jej oczach. Nie był to już ten drobny, śmieszny urzędniczek, za którego wyszła zamąż, by tem bliżej się znaleźć kasy Trauba. Nie był to pokrzywdzony przez nią człowiek, nad którym się litowała i którego się trochę wstydziła.
Turski w jej oczach wyrósł prawie na bohatera.
Nie każdy zdobyłby się na podobną szlachetność postępowania. Odpłacał dobrem za zło, nie zrażał się pozorami, wytrwale mimo wszystko chciał ją ratować.
— Czuję — szepnęła — że mogłabym go pokochać! Jego wielka miłość dla mnie warta jest naprawdę nagrody.
W tej chwili wyobraziła sobie twarz dziadka, co powie, gdy dowie się o „prawdziwem“ małżeństwie Kiry. Bez wahania zechce ją oddać do domu obłąkanych! Teraz należało co rychlej porozumieć się z Turskim.
Kira lubiła działać szybko. Przypuszczała, że o piątej zastanie go w domu. Wobec tego wybierze się tam sama, a na wszelki wypadek weźmie ze sobą list. Usiadła za biureczkiem i szybko jęła kreślić słowa listu.
Z konieczności musiała nakłamać. Pisała więc, że powróciwszy tylko co do Warszawy, otrzymała bilet Turskiego i spieszy nań z odpowiedzią. Że gdyby nie zastała go w domu, bo ten list odnosi osobiście, będzie go oczekiwać cały wieczór, nawet o późniejszej godzinie. Następnie dodała kilka cieplejszych słów, a chcąc zrobić mu przyjemność, położyła podpis — „Twoja Krysia“.
Zakleiła kopertę i nie zawiadamiając nawet zdumionego Jana, o której godzinie do domu powróci, pospieszyła na Wspólną.
Turski jednak był nieobecny.
— Jak zrana pan wyszedł, tak dotychczas go niema! — brzmiał meldunek dozorcy, który ze zdziwieniem spoglądał na Kirę, swą niezwykłą „lokatorkę“ — po kamienicy bowiem zdążyła już gruchnąć wieść, że pani „uciekła“ od pana.
— Proszę więc — mówiła, doręczając mu list — koniecznie powiedzieć panu, żeby do mnie zadzwonił, albo przyszedł, niezależnie od godziny, o której powróci!
Kira odeszła — sądząc, że najdalej za kilka godzin cała sytuacja się wyjaśni. Niestety... List jej nie doszedł nigdy do rąk Turskiego.



Rozdział XIII.
ROZMOWA SYNA Z OJCEM, CZYLI TRAUB I TURSKI.

Turski, po swej niefortunnej wizycie w pałacyku Ostrogskich powziął nieoczekiwaną decyzję. Postanowił zobaczyć się z Traubem. Jeśli dotychczas odkładał to widzenie, to tylko przez wzgląd na Kirę. Ale obecnie, gdy sądził, że Kiry niema w Warszawie, należało postąpić inaczej. A nuż właśnie ten wyjazd stał w związku z szantażami Trauba i trzeba było rzecz samą w zarodku stłumić.
Dochodziła czwarta. Wiedział, że o tej godzinie zastanie w domu swego byłego zwierzchnika.
Podążył na ulicę Szopena — i zadzwonił do drzwi parterowego mieszkania.
— Proszę zameldować panu baronowi — rzekł służącemu, który wtajemniczony w niedawną scenę mierzył go nieufnym wzrokiem — że przyszedłem w bardzo pilnej sprawie!
Lokaj spełnił zlecenie, a nieoczekiwana wizyta bynajmniej nie zdziwiła Trauba. Tak przywykł on oceniać wszystkich z najbardziej niskiej i poziomej ich strony, że był przekonany, iż Turski odegrawszy wówczas scenę „bezinteresowności“, obecnie zgłasza się po odrzucone w przystępie „oburzenia“ odszkodowanie. Uśmiechnął się lekko, obiecując sobie w duchu, że obetnie je porządnie. Rzucił lokajowi:
— Proś!
Z miną pełną godności, zasiadł za biurkiem w oczekiwaniu dawnego sekretarza, a gdy ten się zjawił, rzekł doń tonem wyniosłym:
— Proszę, niech pan siada! Domyślam się, co sprowadziło go! Czyż nie należało odrazu załatwić wszystkiego polubownie, miast wszczynać awanturę?
Turski, udając, że nie widzi wyciągniętej ręki „barona“, zajął naprzeciw niego miejsce. Umyślnie przybrał minę pokorną, by tem lepiej później zaskoczyć wroga.
— Rozumiem — ciągnął Traub dalej — że nie może pan pozostać bez grosza na bruku! Dam też panu pewną sumkę, ale podpisze pan formalne zrzeczenie wszelkich pretensji. Tylko bardzo proszę, bez tych obrażonych min — przyciął jako rewanż za niepodanie ręki — bo wogóle okazuję dużo dobrej woli, że z nim rozmawiam!
— Pieniądze nie są mi potrzebne! — sucho odparł Turski.
— Niepotrzebne! — zerknął nań ze zdziwieniem Traub. — No... no... Cóż pana w takim razie sprowadza?
Wyprostował się.
— Przybyłem, aby zażądać od pana pewnych wyjaśnień!
— Mianowicie?
— Doszedłem do przekonania, że nie wolno mi tak łatwo wyrzekać się Kiry! — mówił grzecznie, lecz stanowczo. — Coś kryje się w tej sprawie, a pańska rola, panie baronie, jest więcej niż dwuznaczna...
Traub poczerwieniał.
— Tylko proszę, nie tym tonem! — wykrzyknął ostro, rozgniewany, że były sekretarz ośmiela się rozmawiać z nim, jak równy z równym. — O ile chodzi o pewne odszkodowanie, służę... Pozatem, nie zamierzam udzielać żadnych wyjaśnień!
— A gdybym nalegał?
— Nie wiele pomoże!
— Hm... A gdybym nie ustąpił łatwo?
Traub położył palec na dzwonku, znajdującym się na biurku.
— Czy mam wezwać lokaja?
Turski powstał z miejsca i powoli wycedził:
— Niech pan to uczyni, panie Góral!
Rzucił ostro nazwisko. Gdyby piorun uderzył u stóp rzekomego Trauba, nie uczyniłoby to na nim większego wrażenia.
Zkolei porwał się z miejsca. Twarz miał kredową, drżał mu podbródek, a ręce trzęsły się, niby w febrze. Uderzenie zostało wymierzone celnie.
— Co?... co pan powiedział?
— Wymieniłem tylko pańskie prawdziwe nazwisko, panie Antoni Góral, morderco prawdziwego Oskara von Trauba!
Podskoczył do góry, niczem zranione dzikie zwierzę. Potem szybko podbiegł do drzwi i zamknął je starannie, niby obawiając się, że znajdujący się w dalszych pokojach lokaj, może podsłuchać rozmowę.
Poczem, zdoławszy się nieco opanować, zbliżył się do Turskiego.
— Jakie to kłamstwa pan plecie? — wyszeptał. — Co to wszystko znaczy?
— Mówię tylko prawdę! Najlepszym tego dowodem, że pan drzwi zamyka!
— Nieprawda! To są bajki! Ciekaw jestem, kto panu podobnych głupstw naznosił! Gorzko pan pożałuje, że lekkomyślnie i bezkrytycznie je powtarza!
Turski zmierzył swego byłego szefa ironicznym wzrokiem.
— Panie Góral! — Aby przeciąć dalsze nieporozumienia, oświadczę panu wprost, że nigdy nie ośmieliłbym się tu przybyć, gdybym przeciw panu nie posiadał niezbitych dowodów. Dowodów, które się znajdowały w rękach niejakiego pana Lipki... Zegarmistrza Edmunda Lipki, pańskiego dawnego towarzysza...
Traub był coraz bledszy. Poczynał pojmować, że tu nie o wiadomości wyssane z palca chodziło i że jego sytuacja naprawdę poczyna się stawać groźna.
Jeszcze jednak nadrabiał miną.
— No... i cóż z tego?
— To — bił Turski każdem słowem, niczem taranem — że posiadam pewną fotografję — nie przy sobie, bo po panu wszystkiego można się spodziewać — przedstawiającą pewnego młodzieńca, niezwykle podobnego do pana, z urzędowym podpisem, stwierdzającym, że jest to pan Antoni Góral, oraz drugą podobiznę, również oficjalnie poświadczoną, wyobrażającą prawdziwego barona Trauba, który został pogrzebany pod śniegami dalekiej Alaski. Był on o lat osiem starszy od pana, jak stwierdza metryka.
Traub teraz już tylko bełkotał.
— Jakiś... zbieg... niezrozumiały okoliczności... Nieporozumienie...
— Hm... zbieg okoliczności? — ciągnął nieubłaganie Turski dalej. — A notatki Lipki? Zdołał własnoręcznie spisać wszystko z najdrobniejszemi szczegółami i ręczę, że każdy sąd bardzo łatwo tej spowiedzi uwierzy... A historja z Marją Pawlikówną? — z boleścią wyrzucił tak drogie mu nazwisko.
— Marją? — powtórzył Traub. — Ach rozumiem... To wszystko zemsta tego starego warjata za Marję! Ależ przecież jam tu nie winien....
— Nie winien pan? — z ogniem zawołał Turski. — A kto uwiódł i oszukał nieszczęsną kobietę? Kto ją niecnie okłamał, by następnie porzucić na bruku, okrytą hańbą? Czy pan się kiedy zainteresował, co się stało z nią i z jej dzieckiem?
— Sama później nie chciała mnie widywać! — mruknął. — Odmawiała przyjęcia pieniężnej pomocy.
— Bo za zbezczeszczenie jej ofiarowywał pan jałmużnę...
— Bo ja wiem... Chciałem... — Ale gdzieś wyjechała... Podobno wyszła zamąż... Nawet bardzo żałowałem, że nie zaopiekowałem się dzieckiem...
— Żałował pan? — ironja zabrzmiała w głosie Turskiego.
Tymczasem Trauba — będziemy go nazywali do końca tem nazwiskiem — uderzył pewien szczegół. Jeśli nawet Lipko przekazał Turskiemu w swych papierach te informacje, czemuż tak gorąco występował on w obronie nieznanej mu całkowicie kobiety.
— Czy wolno wiedzieć — zapytał — dlaczego tak namiętnie ujmuje się pan za ową panią Marją Pawlikówną?
Turski podszedł blisko do niego. Tak blisko, że wyczuwał prawie jego oddech.
— Bo jestem jej synem!
Wszystkiego spodziewał się Traub, prócz tego wyjaśnienia.
— Pan jej synem?!
— Tak! — wyjaśnił. — Nie wiedziałem o tem nic, przez szereg miesięcy, pracując u pana! Dowiedziałem się dopiero wczoraj, ze spowiedzi Lipki. Sprawa przedstawia się nader prosto. Moja matka — Marja Pawlikówna — gdy niecnie pan ją porzucił napotkała drobnego urzędniczka, Turskiego, zacnego człowieka, który ją poślubił. Był na tyle przyzwoity, że uznał mnie za swoje dziecko.
Traub mierzył go teraz zaciekawionym wzrokiem, niby widział go poraz pierwszy. Może doszukiwał się jakichś podobieństw, może dopiero pojmował, co tak dziwnie znajomego spostrzegł dawniej w twarzy swego sekretarza, który był bardzo do matki podobny.
Więc... w takim razie... — wyszeptał.
— Jestem pańskim synem.
— Moim synem! — powtórzył — Moim synem!
Był tak zaskoczony wypadkami, że nie wiedział, jakie wobec tego „nowo odnalezionego“ syna zająć stanowisko. Co prawda, o tym synie, wbrew poprzedniemu oświadczeniu, nie myślał prawie nigdy i po obecnych „wyznaniach“ nie drgnęło w nim żywiej serce. Co miał jeszcze cieplejszego, umieścił w uczuciu dla Kiry, a w tem uczuciu, ten syn stawał na jego drodze. To też, gdyby Turski nie posiadał w ręku przeciw niemu potężnych atutów, prawdopodobnie odprawiłby go z kwitkiem. W obecnych warunkach jednak, opłacało się odegrać rolę rozrzewnionego i szlachetnego ojca.
— Ty... — począł poufale, wykonując jakiś nieokreślony ruch ręką w stronę Turskiego — ty..
Ale tamten przeciął w zarodku wszelkie usiłowania zbliżenia.
— Panie! — wyrzekł stanowczo. — Jeśli mu powiedziałem kim jestem, to nie poto, abyśmy odegrali jakąś komedję czułości! Że pan jest moim prawdziwym ojcem, o tem nie chcę myśleć i nie chcę pamiętać! W rzeczy samej jest pan zbrodniarzem bez czci i sumienia i katem mojej matki! Nie przybywam tu, aby się z panem pojednać, ale zemścić! A właściwie unieszkodliwić...
Traub pojął, że wszelkie wysiłki pogodzenia będą daremne. W dalszym ciągu jednak nie dawał za wygraną.
— Kiedy... bo...
Turski mówił z coraz większem podnieceniem.
— Zostawmy tę komedję! Dość czasu miał pan, aby odszukać moją matkę i dowiedzieć się, co się z nią lub ze mną stało! Przez trzydzieści lat o to pan się nie troszczył i nigdy nie uwierzę, że nagle zbudziło się w nim sumienie. Obecnie wie pan, że posiadam przeciw niemu druzgocące dowody i sądzi, że komedją „synowską“ wytrąci mi oręż z ręki... Bardzo pan się myli...
Traub stał się znów sztywny.
— W takim razie? — zapytał, domyślając się, że „syn“ postawi mu ostre warunki.
— Dość nieszczęść pan narobił, ale co się stało, nie odstanie. Wszystko uchodzi panu bezkarnie, bo wiedział pan, że ani Lipko, ani ten trzeci wspólnik... zdaje się Karolak — i jego również pan okradł, teraz dopiero rozumiem sens pogróżki pozostawionej wówczas w sypialnym pokoju — nie zdecydują się na złożenie przeciw panu oficjalnej skargi do władz, bo sami boją się odpowiedzialności, będąc zamieszani w pańskie sprawki. Ze mną historja przedstawia się inaczej. Lipko nie żyje, upoważnił mnie do działania, a ja nie boję się kompromitacji. Niczem pan mnie nie nastraszy...
— Więc! — powtórzył Traub, coraz w duchu niespokojniejszy i całkowicie pobity logiką rozumowania Turskiego.
— Chodzi panu o moje warunki? — tamten mówił dalej. — Są one niezwykle proste! Przeczuwam, że dzieje się nowe łajdactwo! Z Kirą! Z moją żoną! Z którą, łaskawie, pan mnie rozłączył! Jestem przekonany, że nie wychodzi ona dobrowolnie za pana i że trzyma pan ją czemś w swej mocy!
Traub, to bladł, to czerwieniał. Pojmował, że ostatecznym celem rozmowy, była walka o Kirę. Chętniej oddałby połowę majątku, niźli tę istotę. Zdobył ją z takim trudem, dzięki wprost przebajecznej grze i obecnie miałby utracić? Przenigdy! Postanowił walczyć do ostatka. Choć wiedział, że obecnie całkowita przewaga znajduje się po stronie Turskiego.
Nagle padło zdanie, które napełniło go otuchą.
— Nie wiem, czem pan trzyma Kirę! — powtórzył Turski, a przyznając się do tej nieświadomości popełnił wielkie głupstwo. — Ale, że tak jest, przysiągłbym na to!
Traub zdążył się w lot zorjentować! Więc ze swą żoną nie zobaczył się jeszcze i nie wiedział o niczem. Nie wiedział, ani o wekslach księcia Ostrowskiego, ani czemu, naprawdę wyszła za niego zamąż.
— Zapewniam pana, że się myli! — zaprzeczył.
Ale Turski wiedziony nieomylną intuicją zakochanego, napierał dalej.
— Nie mylę się! Nigdy nie uwierzę, aby Kira dobrowolnie zgodziła się zostać pańską żoną.
— Kobiety mają różne fantazje! — złośliwie odciął Traub. — Chyba sam pan o tem się przekonał!
Choć zdanie to, niczem kubeł zimnej wody, oblało Turskiego, nie ustępował.
— Fantazje, fantazjami... Tu kryje się coś... Kiry niema w Warszawie, ale wnet się cała sprawa wyjaśni...
Znów radośnie zabiło serce Trauba. Twierdził, że Kiry niema w Warszawie! Widocznie unikała go, wszystko jeszcze można było ratować.
— Tylko hrabianka może sama całą rzecz wytłumaczyć! — rzekł ogólnikowo.
Turski również czuł słabe punkty swej gry. Chodziło mu jednak chwilowo o to, by sparaliżować intrygi Trauba.
— O tak! — zawołał — Sama najlepiej wszystko wytłumaczy... Ale jedno zapowiadam panu... Jeśli jej wyjazd stoi w jakim związku z pańskiemi machinacjami, zetrę pana z powierzchni ziemi! Sam pan wie, że jestem w stanie to uczynić! Gdyby więc prowadził pan jakąś podwójną grę, proszę natychmiast jej zaprzestać. I jedną rzecz zapowiadam... Nawet, gdyby na Kirę nie wywierał pan żadnej presji, nie zgodzę się nigdy, by została pańską żoną. Właśnie dlatego, że ją kocham!
— A ja poruszę niebo i piekło, żeby ci jej nie oddać, smarkaczu! — mało nie wyrwało się Traubowi, głośno jednak, napozór spokojnie zapytał: — Tak pan postanowił?
— Tak postanowiłem! Zdaje się po wszystkich popełnionych łajdactwach, po tem wszystkiem, co wiem o panu, nie powinien pan myśleć o żadnych zaszczytach, ani ożenkach, ale o tem, by zniknąć z Warszawy i wynagrodzić popełnione krzywdy. Bo, gdy znudzi mi się pańskie postępowanie, łatwo oddać go mogę w ręce sprawiedliwości! A jeśli go teraz oszczędzam, to tylko przez wzgląd na niezałatwioną sprawę z Kirą!
— Rozumiem! — szepnął Traub, udając pokorę.
— Ostatnie moje warunki są następujące: — wymówił twardo. — Jutro będę u pana o tej samej godzinie. Da mi pan niezbite dowody, że hrabiankę Skalską raz na całe życie pozostawi pan w spokoju! Wtedy zadecyduję, jak z panem postąpić! A nie radzę kręcić, bo wszelkie usiłowania oszukania mnie, przeciw panu tylko się obrócą! Chyba, że do jutra ucieknie pan, lub odbierze sobie życie. O to nie będę się martwił!
I wykręciwszy się na pięcie, widząc przygnębioną minę Trauba, rad z wywołanego wrażenia, wyszedł z gabinetu.
Sądził, że zagrał bardzo mądrze i że całkowicie sparaliżował Trauba... Niestety tylko pośpieszył się zbytnio i dał Traubowi broń do ręki.
Tak odbyła się rozmowa syna z ojcem, w której mówiono o wszystkiem, prócz o uczuciach rodzinnych.
A gdy Turski wyszedł, Traub odetchnął głęboko.
Sytuacja była groźna, bardzo groźna, ale jeszcze migotała iskierka nadziei. Kira nie wiedziała o niczem, kryła się przed Turskim, a do działania miał przed sobą całą dobę.
Ileż razy kilka godzin zaledwie wystarczało w jego życiu, by przechylić szalę zwycięstwa.
W jego głowie już zrodził się plan. Do jutra Turskiego nie będzie na świecie, a w jego kieszeni znajdą się groźne papiery Lipki. Wyciągnął z kieszeni notes. Tam jest zapisany numer domu. Wiedział, że ci ludzie zdobędą się na wszystko...


ROZDZIAŁ XIV.
Dwaj szubrawcy porozumieją się zawsze.

Traub wyszedł natychmiast z domu, lecz wbrew zwyczajowi, nie wsiadł do swej wspaniałej limuzyny. Przeciwnie, odprawił oczekującego przed domem szofera oświadczywszy, że w najbliższych godzinach nie będzie mu potrzebny. Natomiast skręcił w boczną ulicę i zajął miejsce w zwykłej taksówce, rzucając kierowcy adres oddalonego przedmieścia.
Szybko upłynęła droga. A gdy znaleźli się na Pradze, polecił się zatrzymać i długo jeszcze szedł na piechotę ulicą Grochowską.
Wreszcie przystanął przed niewielkim, parterowym domkiem, znajdującym się nieco na uboczu. Był to domek, bez bramy, o zamkniętych okiennicach, do którego wejście prowadziło wprost z ulicy.
— Tu, napewno! — stwierdził, porównywując w myślach zapamiętany adres i pociągnął za drut staroświeckiego dzwonka.
Powoli, ostrożnie rozwarły się drzwi.
— Czy zastałem pana Karolaka? — zapytał.
— Jest! — zabrzmiał w odpowiedzi czyjś głos i Traub znalazł się wewnątrz domku.
Była to niewielka na pół ciemna sionka. W mroku stał jakiś mężczyzna. Traub stwierdził ze zdziwieniem, że miast towarzysza lat dziecinnych, starszego już człowieka, stoi przed nim jakiś nieznajomy, który choć miał twarz zniszczoną rozpustą i pijaństwem, to jednak nie liczył więcej, niż lat czterdzieści.
— Chciałbym widzieć się z panem Karolakiem? — powtórzył.
— To będzie nieco trudno! — usłyszał ironiczną odpowiedź. — Pan Karolak od roku nie żyje! Wstyd, panie baronie Traub, że pan tak mało interesował się losem swego towarzysza z lat dziecinnych.
Traub drgnął.
— Cóż to wszystko znaczy? Widzę, że pan mnie zna? — zapytał ostro. — Przesyłaliście, zdaje się, parokrotnie listy, podając ten adres, abym się z wami porozumiał? W imieniu Karolaka... Kim pan jest?
— Kim jestem?... Kimś, co przejął od Karolaka wszelkie prawa... Jeszcze pan nie wierzy, panie baronie? Karolak i Góral, oto nasze hasło! A jeśli tego mało, sądzę, że pan baron pozna ten zegarek?
W półmroku błysnął zegarek ze znanym napisem. Traub dłużej nie mógł wątpić.
— Więc pan jest spadkobiercą?
— O tak! — przytwierdził tamten energicznie. — Spadkobiercą! Ja i jeszcze ktoś inny! Chwilowo jednak pana barona to nic nie obchodzi! Przejąłem po Karolaku wszelkie tajemnice, no i prawa inkasowania należnych mu sum! — dodał z pogróżką. — Dawno oczekiwałem na pana barona!
Traubowi wydawała się cała ta historja coraz dziwniejsza. Może nawet żałował swego niewczesnego kroku, bo wyraźnie nie podobał mu się mężczyzna o zbójeckiej fizjognomji. Ale było już zapóźno cofnąć się. Zresztą tylko taki mógł mu dopomóc w jego rozpaczliwej sytuacji.
— Niechże pan baron pozwoli dalej! — posłyszał uprzejme zaproszenie.
Rozwarły się drzwi i Traub wszedł do jakiegoś saloniku, urządzonego wcale wytwornie. Zdziwiło go to nawet, bo nie spodziewał się, że tak przyzwoicie mieszka, nie wzbudzający zaufania gospodarz lokalu.
— Chciałbym z panem porozmawiać! — począł zajmując w fotelu miejsce. — Chciałem porozmawiać, panie...
— Kowalec! — dorzucił tamten, siadając w pobliżu barona. — Kowalec! Tak brzmi moje nazwisko!
W rzeczy samej, człowiekiem przyjmującym Trauba w tajemniczym domku, był nikt inny, tylko Kowalec, nasz stary znajomy.
— Więc panie Kowalec — począł Traub dość ostrym tonem, jakby chciał zaznaczyć, że nie da się nastraszyć — chciałem wyjaśnić niektóre sprawy! Od pewnego czasu wciąż dostaję listy z pogróżkami i żądaniem pieniędzy, które sądziłem, że pochodzą od Karolaka. Teraz widzę, że od pana, lub jego towarzyszów! Cóż to jest? Waszą bezczelność posunęliście do tego stopnia, że nawet podaliście adres. A coby było, gdybym zawiadomił policję?
— Nie uczyniłby pan baron tego! — spokojnie odparł Kowalec. — Ryzykowałby zbyt wiele! Przecież, nie zależy mu chyba na tem, aby wyciągać stare historje z Alaski?
— No, tak... — wymówił. — Ale i wy nie wielebyście skorzystali!
— Hm... — cedził znów spokojnie Kowalec. — Pozostawały inne sposoby. Naprzykład porwanie hrabianki Kiry! Mam wrażenie, że zmartwiłoby to nieco pana barona! Wogóle niebezpieczna jest z nami walka!
Traub zbladł. Teraz zrozumiał, co oznaczał frazes ostatniego listu: „dotkniemy cię tak boleśnie, jak tego nawet się nie spodziewasz“.
— Łajdactwo! — szepnął.
— Łajdactwo? — spokojnie powtórzył Kowalec. — Hm... Każdy stara się odzyskać swoje pieniądze. A Karolak twierdził przed śmiercią stanowczo, że pan baron nie był łaskaw mu oddać pięćdziesięciu tysięcy dolarów, z któremi ongiś dość podstępnie uciekł. Wcale ładna sumka! Otóż, nie wiem, kto popełnił łajdactwo? Bo Karolak, dzięki temu całe życie klepał okrutną biedę!
— Wy za to chcecie się wzbogacić!
Kowalec nagle zmienił ton.
— Poco te wzajemne wymówki? — począł pojednawczo. — Dotychczas nie zrobiliśmy panu żadnej krzywdy. A jeśli pan pierwszy przybył do nas, to napewno nie poto, aby szukać z nami kłótni, lecz całą sprawę załatwić polubownie! Chyba się nie mylę?
Traub się zreflektował. Pomyślał chwilę poczem rzekł:
— Jeśli przybyłem, to dlatego, że zagraża nam wspólne niebezpieczeństwo!
— Wspólne niebezpieczeństwo?
„Baron“ zniżył głos i jął wyjaśniać.
— Pewien człowiek znalazł się w posiadaniu dokumentów, których nie powinien był znaleźć i może dać się nam teraz porządnie we znaki! Te dokumenty...
Ale Kowalec nie dał mu dokończyć. Uderzył się ręką po czole i zawołał:
— O to panu chodzi! Spodziewałem się tego! Pozwoli pan, że za niego całą sprawę wyłuszczę. Były sekretarz pana barona, Turski zdobył papiery zegarmistrza Lipki i pragnie je wykorzystać...
— Skąd pan wie? — wykrzyknął Traub zdumiony, ścisłością informacji Kowalca. — Skąd pan wie? — teraz już nie żałował, że przybył do tej spelunki.
Kowalec śmiał się cicho.
— My wiemy wszystko! — mówił. — Wiemy, że Turski znalazł przedwczoraj w nocy, na ulicy zemdlonego Lipkę i odprowadził go do domu, gdzie ten w jego obecności zmarł. Wiemy, że wyniósł z mieszkania pewne, ważne dokumenty, opisujące niektóre zawikłane historje, lub też, że Lipko sam mu je dał, chcąc zemścić się na panu baronie! Bo lepszego chyba nie mógł znaleźć człowieka! Toć Turski szczerze nienawidzi pana za to, że zabrał mu pan żonę, Kirę!
Oczy Trauba rozszerzały się coraz więcej ze zdumienia.
— Istotnie! — mruknął z uznaniem. — Istotnie, nie można być lepiej poinformowanym!
— Więcej jeszcze! — prawił tamten z triumfem. — Dziś rano nagabywałem Turskiego, czy nie ma tych papierów i wyparł mi się w żywe oczy! Nie wierzyłem mu jednak ani słowa i okazuje się, że miałem rację. Bo musiał być z temi dokumentami u pana i porządnego stracha panu napędził...
— Groził!
— Rzecz oczywista! Dlatego też moi ludzie śledzą Turskiego i dziś wieczorem jeszcze odbiorą mu papiery! Choć są one znacznie niebezpieczniejsze dla pana niż dla nas, odrazu postanowiłem, że nie powinny pozostać w jego ręku..
— Podobno nie nosi ich przy sobie! — przypomniał sobie nagle Traub szczegół rozmowy ze swym byłym sekretarzem.
— Gdziekolwiek je ukrył, to je wynajdę! — zabrzmiała pewna siebie odpowiedź.
Coraz większa otucha wstępowała w serce Trauba. Doprawdy, nie mógł znaleźć na całym świecie dla swych planów odpowiedniejszego człowieka. Należało tylko dobić targu.
— Podejmuje się pan — rzekł — odebrać te papiery Turskiemu i doręczyć mi je! Ile za to panu będę winien?
— Odebrać, doręczyć? — skrzywił się Kowalec. — Mało! Tu trzeba będzie jeszcze unieszkodliwić na zawsze Turskiego! Jak to mówią bolszewicy? Zlikwidować! Bo nawet, jeśli mu się odbierze dokumenty nie przestanie być niebezpieczny! Władze na zasadzie jego zeznań mogą się zainteresować naszemi dziejami.
— Hm... tak...
Twarz Kowalca stała się zaiste zbójecka.
— Zlikwidujemy go tak, — syknął — że najmniejsze na nas podejrzenie nie padnie!
— Mianowicie?
Nie dał bliższego wyjaśnienia.
— To już nasza rzecz!
— Doskonale! — zawołał „baron“. — Doskonale... Ale co to? — raptem przerwał, uderzony jakimś niezwykłym dźwiękiem.
Wydawało się, że z podziemi domu biegnie ten głos. Jakiś ryk, czy jęk człowieka.
— Co to? — powtórzył zaniepokojony.
— Nic! — odparł napozór spokojnie Kowalec, nie patrząc jednak Traubowi w oczy — mamy w domu złego psa, który wyje!
— Psa? Wyje? Ależ to raczej podobne jest do jęku człowieka?
— Zdawało się panu! — zaprzeczył, poczem wnet powrócił do przerwanej rozmowy. — Tedy, chodzi panu o nasze warunki?
— Tak! — mruknął Traub i niby patrząc w twarz Kowalca, pilnie nadsłuchiwał dalej, ale nie dobiegł go już żaden niezwykły odgłos. A nuż w rzeczy samej zły pies? — pomyślał. — W każdym razie dziwne? Czyżby więzili tu kogo w tym domu.
Tymczasem Kowalec, całkowicie już jakby zapomniawszy o wypadku, który przerwał ich rozmowę, wykładał:
— Zapytuje więc pan, ile żądamy za zwrot dokumentów i „unieszkodliwienie“ Turskiego? Zrobimy ogólny rachunek.
— Ogólny rachunek? — nie pojął Traub.
— Karolak twierdził, że zabrał mu pan pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Wynosiłoby to na naszą walutę pół miljona! My jednak nie będziemy tacy chciwi. Choć wiemy, że posiada pan znaczny majątek, wiemy również, że dziś o płynną gotówkę jest ciężko, a nam gotówka potrzebna jest na jutro... Zadowolimy się znacznie mniejszą sumą, stu tysięcy...
— Sto tysięcy! — jęknął.
— Chyba jesteśmy wyrozumiali i skromni. Za „robotę“ zaś z Turskim, policzymy drugie sto tysięcy. Ogółem dwieście. Mam wrażenie, że w stosunku do okazanych usług, niewiele.
— Dwieście! — jeszcze boleśniej wystękał Traub.
— Czyż spokój nie wart tyle, panie baronie Oskarze von Traub? — mocno zaakcentował Kowalec tytuł i nazwisko. — Usunięcie niebezpiecznego człowieka na całe życie? Bo i o nas nigdy więcej pan nie usłyszy. Rozlecimy się, każdy w swoją stronę.
Traub zmarszczył czoło i udawał, że się zastanawia. W innym wypadku krzyczałby głośno, protestował, twierdził, że nie posiada tak ogromnej sumy. Obecnie, było to bezcelowe. Czuł, że Kowalec nie ustąpi i miał nóż na gardle. Zresztą, w jego głowie rodził się już nowy plan.
— Dobrze! — oświadczył. — Nie chcę się targować! Aby zakończyć z wami wszelkie rachunki, dam tę sumę. Ale, kiedy podejmuje się pan doręczyć papiery?
— Jutro, o dwunastej! — rzekł pewnym tonem Kowalec, jakgdyby już je miał w kieszeni — ani minuty później, bo jutro jeszcze pragnę wyjechać..
Dwieście tysięcy wydostać w przeciągu kilku godzin w dzisiejszych czasach dla najbogatszego nawet człowieka nie jest łatwe.
Ale Traub był gotów na największą stratę i poświęcenie, byle ciężar spadł mu z karku.
— Zgadzam się! — powiedział. — Choć z wielkim trudem, ale przygotuję na południe pieniądze. Tylko, czy pan dotrzyma słowa!
— Proszę, ani na chwilę nie wątpić! O dwunastej, jestem!
Zarówno Traub, jak i Kowalec podnieśli się ze swych miejsc i po zamienieniu tym razem przyjacielskiego uścisku rąk — „baron“ opuścił tajemniczy dom. Dwóch szubrawców porozumie się zawsze. Ale, choć na pozór porozumienie nastąpiło zupełne, każdy z nich już miał swe oddzielne, a niezbyt uczciwe plany.
— Hm... — mruknął Kowalec, gdy za Traubem zamknęły się drzwi domku. — Ten drań swym rykiem mało nie spłoszył mi „barona“. Zrobiłbym z nim koniec, gdyby nie był mi potrzebny! Ósma! — szepnął, spoglądając na zegarek. Lada chwila powinnna Franka mi sprowadzić tego gagatka! A z Traubem udało się znakomicie! Tylko, niech nie myśli, że na zawsze sumą głupich dwustu tysięcy odemnie się odczepi.
Tymczasem Traub, siadając do taksówki, mruczał:
— Dwieście tysięcy! Zachciało mu się dwustu tysięcy! No... no...
W każdym razie czuł, że wielki ciężar spadł mu z serca. Wierzył, że Kowalec da sobie radę z Turskim.
Teraz pozostawało jedno. Zobaczyć się z Kirą i usposobić ją tak, by do jutra pod żadnym pozorem nie zechciała się widzieć z „byłym“ małżonkiem. Z pewnym niepokojem w sercu, rzucił szoferowi adres pałacyku Ostrogskiego. A nuż Turski zdążył tam już być i opowiedzieć o wszystkiem?
— Eh, chyba nie! Przecież najwyraźniej wygadał się w rozmowie, iż jest przekonany, że Kiry niema w Warszawie i że przypuszcza, iż jutro dopiero powróci.
Skoro Kira raz go nie przyjęła, symulując wyjazd, napewno nie przyjmie powtórnie.
Mimo tych pocieszających myśli, gdy wchodził do pałacyku Ostrogskich, nie czuł się zbyt pewnie.
Dopiero, parę słów zamienionych z Kirą uspokoiło go całkowicie. Nie zdradzała niczem, że jest o czemkolwiek powiadomiona, a nawet była weselsza, niż zazwyczaj.
Nic dziwnego, Kira powróciła niedawno ze swej wycieczki do mieszkania Turskiego. Sądziła, że „małżonek“ lada chwila odezwie się telefonicznie, lub stawi się osobiście — i tem lepszy „pasztet“ zgotuje Traubowi.
Dlatego milczała, nie dając nic poznać po sobie.
Natomiast Traub, na wszelki wypadek postanowił się zabezpieczyć.
— Wyobraź sobie Kiro — rzekł — że ten biedny Turski zwarjował na czysto. Był u mnie dzisiaj z jakiemiś pogróżkami i zachowywał się tak, że musiałem wyprosić go za drzwi!
— Czyżby? — zdziwiła się pozornie.
— Twierdził — czelnie kłamał dalej Traub, — że są mu wiadome jakieś fakty z mojej przeszłości, któremi jest w stanie mnie skompromitować. Kiedy go prosiłem, aby był łaskaw wymienić choć jeden podobny fakt, nie mógł dać mi żadnej odpowiedzi! Gdy by nie to, że lituję się nad nim i częściowo czuję się winny wobec niego, byłbym zatelefonował po policję i oddał go w ręce władz!
Teraz, Kira dopiero zbladła. A nuż Traub mówił prawdę, a zapowiedziane „rewelacje“ Turskiego były czczemi pogróżkami? Najlepszym tego dowodem, że Traub wiedział o nich i nic sobie z tego nie robił.



ROZDZIAŁ XV.
NIEZNAJOMA.

Turski wyszedł od Trauba w znakomitym humorze, sądząc, iż całkowicie pokonał swego wroga. Jakieś przeczucie mówiło mu, że do jutra Kira odezwać się musi i że zakończą się wszystkie ich nieszczęścia.
Ale, co robić do jutra? Po raz pierwszy w życiu miał dużo czasu i dużo pieniędzy. Mógł sobie pozwolić na każdą rozrywkę, któraby mu skróciła długie chwile oczekiwania. Do domu nie miał ochoty wracać. Postanowił wstąpić do kawiarni. Tam czuł się bezpieczniejszy przed nagabywaniami Kowalca. Gdyż mimo, iż zapewnił Trauba, że papierów nie nosi przy sobie, na swe nieszczęście, miał je w kieszeni. Rychło znalazł się w modnym lokalu na Nowym Świecie. Zajął miejsce przy jednym ze stolików w rojnej i gwarnej sali.
W pierwszej chwili oszołomił go ruch, panujący dokoła. Dotychczas stale zapracowany i zajęty zawsze różnemi interesami, daleki był od wszelkiej zabawy i pustych rozrywek. Teraz z przyjemnością przyglądał się wystrojonym kobietom, obserwował ten świat całkowicie nieznany.
Wszystko wydawało mu się pogodne. Trauba unieszkodliwił, a w najbliższej przyszłości porozumie się z Krysią.
Gdyby Turski mniej był zaprzątnięty własnemi myślami, zapewne zwróciłby wcześniej uwagę na dziwny szczegół.
Prawie w tym samym momencie, gdy wszedł do kawiarni, weszła tam za nim pewna dama. Przystojna, ubrana elegancko, o energicznym wyrazie twarzy. Zaczekała w przedsionku kilka minut, obserwując gdzie Turski zajmie stolik, a widząc, że w pobliżu inny jest niezajęty, szybko skierowała się, tam, jakby obawiając się, że ją ktoś uprzedzi.
Usiadłszy zaś przy stoliku, nie spuszczała oczu z Turskiego.
Ale Turski odwrócony w drugą stronę, nie zwracał na te manewry uwagi i długo prawdopodobnie nie zauważyłby nieznajomej, gdyby ta nie postanowiła przyspieszyć biegu wypadków. Nagle z jej kolan, niby niechcący, zsunęła się torebka i potoczyła pod nogi Turskiego.
— Ach, przepraszam...
— Służę pani! — podniósł torebkę i podał ją nieznajomej.
— Dziękuję! Bardzo dziękuję.
Słowom tym towarzyszył tak czarujący uśmiech, że nawet głaz, a nietylko Turski uśmiechnąłby się w odpowiedzi.
Może na tem zakończyłby się incydent, bo Turski nieśmiały z natury i nie posiadający żadnej „lowelasowskiej“ żyłki, nie zdobyłby się ze swej strony na atak — gdyby wtem nie padła nowa zaczepka.
— Wszak się nie mylę, pan Turski?
Zbaraniał. Skąd znać go mogła ta piękna nieznajoma. Skłonił się głęboko.
— Istotnie, tak brzmi moje nazwisko!
Wyciągnęła rączkę na powitanie.
— M...ska — mruknęła niewyraźnie nazwisko. — Niechże pan siada, o ile nie czeka na nikogo! Dawno pragnęłam poznać pana!
— Nie... nie czekam na nikogo! — odparł i usiadł na wskazanem krzesełku.
— Będzie mi bardzo miło.
Mimo jednak tych uprzejmych słów, był naprawdę zdumiony. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek przedtem spotkał tę elegancko ubraną panią i nie miał pojęcia o czem zamierzała z nim rozmawiać. Najbliższe jednak zdanie, przyniosło częściowo rozwiązanie zagadki.
— Wiem, że mnie pan nie zna! — oświadczyła, patrząc ze śmiechem na jego niewyraźną minę. — Nigdy również pan o mnie nie słyszał! Zato ja wiele słyszałam o panu.
— O mnie? Od kogo, jeżeli wolno zapytać?
— Od pańskiej żony!
— Od mojej żony?
W Turskiego niby uderzył grom.
— Tak! Kiry, czy też Krysi, jak pan woli!
Nie ulegało wątpliwości. Była znakomicie poinformowana o wszystkiem. Toć ich małżeństwo stanowiło powszechną tajemnicę.
— Aha! — mruknął.
— Jestem jej najlepszą przyjaciółką — tłumaczyła dalej — i Kira zwierzała mi się ze wszystkiego! Bo, o waszem małżeństwie nikt nie wie! Chciała nawet, żebym rozmówiła się z panem... Później stało się to bezcelowe, gdyż o ile wiem, przed paru dniami rozeszliście się ostatecznie....
— No... tak — bąknął.
— Kira jest złota istota, ale dziwne ma kaprysy! I ten Traub... Doprawdy, ciężko coś z tego zrozumieć...
Siedział jak na szpilkach.
— A ja myślę — nagle wypalił, — że ten Traub trzyma ją jakąś tajemnicą i że wprost wyszantażował „narzeczeństwo“.
Nieznajoma skrzywiła się lekko.
— I tak i nie... Dużo powiedziećby tu można.
— Więc pani sądzi, że zachodzą inne względy? Że Krysi zależy na Traubie?
— Powtarzam panu, bardzo skomplikowana historja! Nie da się w paru słowach wyłożyć. Bo ja wiem, może i lepiej dla pana się stało, że odeszła. I mojem zdaniem, niech pan o niej jak najprędzej zapomni.
— Ależ pani! — zawołał coraz więcej podniecony. — Mówi pani samemi zagadkami. A przeczuwam, że wie wszystko. Czyż nie zechciałaby mi pani bliżej wyjaśnić całą tajemnicę?
Gdy to mówił drżał cały. Słowa nieznajomej rozbiły w jego wyobraźni ułożony plan. Czyżby Krysię, jak dawała do zrozumienia ta pani, łączyły z Traubem inne nici i nie tak łatwo było wyrwać z jego szponów, mimo posiadanych dokumentów.
Nieznajoma w odpowiedzi szybko rozejrzała się po sali, poczem zerknęła na zawieszony naprzeciw nich wielki, ścienny zegar.
— Niestety, już ósma! — oświadczyła. — A o tej porze muszę być w domu! A gdybym chciała panu powtórzyć całą historję Kiry, zajęłoby to zbyt wiele czasu. Musimy to odłożyć na później...
— Pani! — zawołał zrozpaczony. — Podnieciwszy moją ciekawość i niepokój do ostatecznych granic i nic właściwie nie powiedziawszy, pani ucieka? Błagam, niech pani pozostanie i powie, co może powiedzieć!
Ona potrząsnęła główką i energicznie zastukała na kelnera.
— Niemożliwe! — zaprzeczyła. — Nie mogę się spóźnić. Spotkamy się jutro, pojutrze... Chyba...
— Chyba! — powtórzył z resztą nadziei.
— Chyba — wyrzekła, jakby zastanawiając się nad czemś — że odwiezie mnie pan taksówką do domu, bo mieszkam dość daleko i pogawędzimy po drodze! Ale, czy to panu dogadza?
— Czy mnie dogadza? — wykrzyknął. — Z prawdziwą rozkoszą! Z jak największą przyjemnością odwiozę panią!
Szybko zapłacił i wstali od stolika. Nieznajoma zagrała, jak prawdziwy mistrz nad mistrze. Zakochanego mężczyznę przedsmakiem tajemniczych rewelacyj o jego ukochanej, można zaprowadzić nawet do piekła. To też Turski, zapomniawszy o poprzednich dobrych postanowieniach, że najmądrzejszem było powrócić do domu i tam pozostawić papiery, które nosił w kieszeni, bo zarówno ze strony Kowalca, jak i Trauba wszystkiego należało się spodziewać, nie pamiętał teraz nawet i o dokumentach i gotów był jechać ze swą towarzyszką na kraniec świata. Nie uderzyły go nawet dość dwuznaczne spojrzenia, jakiemi ją obrzucali gdy wychodzili, mężczyźni siedzący na sali, nie zwrócił również uwagi na lekki uśmieszek, który przemknął po jej twarzy, jakby chciała powiedzieć:
— Dobrze mnie nauczono! Złapałam cię, ptaszku!
Wreszcie znaleźli się w aucie. Nieznajoma rzuciła szoferowi jakiś adres, którego nawet nie dosłyszał w swem zdenerwowaniu. Lecz, ledwie za nimi zatrzasnęły się drzwiczki i samochód ruszył, wnet powrócił do przerwanej rozmowy.
— Więc pani...
— Fanny.. Mam na imię Fanny! — zaczęła. — Może pan mnie tak nazywać, bo sądzę, że pozostaniemy przyjaciółmi! Chodzi panu o historję Kiry? Wciąż pana dręczy, co miało oznaczać zagadkowe z nim małżeństwo?
— Naturalnie!
Przysunęła się do niego poufale. Po przez cienką sukienkę wyczuwał ciepło jej ciała i owiał go aromat oszałamiających perfum. Ale dla Turskiego istniała tylko Kira, a na swą towarzyszkę nie patrzył, jak na kobietę.
— Naturalnie! — powtórzył, wciągając głęboko w piersi ciepłe powietrze letniego wieczoru, który swem pięknem chciał jakby wynagrodzić parodniową, poprzednią słotę — Sam biję się z myślami — wyznał szczerze — czy nadal walczyć o Kirę, czy pozostawić ją w spokoju! Pani wskazówki mogą być dla mnie niezwykle cenne!
Istotnie tak myślał. Bo przecież Kira — ofiara Trauba — to były tylko jego przypuszczenia. Postępki zaś prawdziwe Kiry, rysowały ją w zupełnie innem świetle. I to małżeństwo. I oschły ton, w czasie decydującej rozmowy i wyjazd z Warszawy, czy też ukrywanie się przed nim... Gdzie znajdowania się prawda?
Tymczasem nieznajoma — a raczej pani Fanny szeptała:
— Chce pan wiedzieć wszystko, dobrze... Proszę słuchać uważnie...
Tu rozpoczęła długą opowieść. Z opowieści tej wynikało, że Kira bardzo lubiła pieniądze, a były one jej tembardziej konieczne, że jej dziadek, stary książę Ostrogski był kompletnie zrujnowany. Że ona to, a nie odwrotnie, zastawiła na takiego bogacza, jak Traub sieci, pragnąc nakłonić go do małżeństwa. Że Traub, choć po uszy zakochany w Kirze, początkowo temu się opierał, ceniąc wielce swą wolność i posądzając Kirę, iż jeno jego majątek ma na widoku. Wtedy Kira oświadczyła Traubowi, że przez zemstę wyjdzie za pierwszego napotkanego zamąż, a chcąc mu porządnie dokuczyć, właśnie wybrała Turskiego. Dalszy ciąg wiadomy. Traub oszalał z zazdrości i zgodził się na wszystkie warunki Kiry...
Turski, podczas, gdy auto dawno już minęło most Poniatowskiego i zagłębiło się w jakieś ciemne uliczki, z wypiekami na twarzy słuchał tej relacji. Do jego duszy wkradało się coraz większe zwątpienie. Niestety, opowieść zgadzała się prawie całkowicie z wyjaśnieniami Trauba i ze słowami Kiry. Lecz czyż naprawdę, ten jego złotowłosy sfinks, mógł być tak zepsutą istotą?
— Widzi pan! — posłyszał na zakończenie — Miałam rację, kiedy wspominałam, że najlepiej uczyniłby pan, zapomniawszy o Kirze!
— Właściwie... — mruknął i jeszcze chciał coś dodać, gdy wtem samochód przystanął.
Wstrząs ten wyrwał Turskiego na chwilę z oszołomienia. Wyskoczył i pomógł wysiąść swej towarzyszce. Choć nadal myślał o czem innem, ze zdziwieniem zauważył, że znajdują się przed jakimś małym, piętrowym domkiem, znajdującym się na odległej uliczce. Zdziwiło go to tembardziej, że sądził, iż jego towarzyszka, przyjaciółka Kiry jest zamożną damą, conajmniej księżniczką. Nieznajoma, spostrzegłszy minę Turskiego nie straciła rezonu.
— Mieszkam tu chwilowo! — wyrzekła — Ten domek do mnie należy! Prędko, jednak, przeniosę się do śródmieścia.
Cóż to jednak, obchodziło go w gruncie. Patrzył na nią w milczeniu, spodziewając się, że zaraz z nim się pożegna.
Zastanawiała się nad czemś.
— Widzę — nagle rzekła, — że wyrządziłam panu wielką przykrość! Chciałabym ją czemkolwiek wynagrodzić i przywrócić panu dobry humor. Jeśli pan nie pogardzi skromną szklanką herbaty, bardzo proszę do siebie! Mieszkam, sama...
Choć słowa te niezbyt zgadzały się z poprzedniemi oświadczeniami, że musi być koniecznie w domu, gdyż tam na nią oczekują, Turski, na swe nieszczęście, całkowicie zaprzątnięty własną tragedją, znów nie zwrócił na nie uwagi. Wdzięczny był swej towarzyszce, że nie pozostawia go samego w takiej duchowej rozterce i z radością przyjął zaproszenie.
— Pani jest zbyt dobra dla mnie! — wymówił.
Uśmiechnęła się tylko.
— To proszę zapłacić szoferowi i chodźmy!
Pierwsza podeszła do wejściowych drzwi, prowadzących wprost z ulicy do wewnątrz domu i włożyła klucz w zamek. Auto odjeżdżało powoli, a Turski pośpieszył wślad za nią. Rychło znalazł się w niewielkiej sionce.
I znów go zdziwiło, że na ich spotkanie, nie pojawił się ani służący, ani służąca.
Tymczasem właścicielka mieszkania, przekręciła kontakt elektryczny. Z przedpokoju wiodło kilkoro drzwi w głąb mieszkania. Otworzyła jedne z nich i wskazując na niewielki salonik, wymówiła:
— Zechce pan tu chwilę zaczekać! Wydam tylko niezbędne zarządzenia i zaraz powrócę!
Wszedł tam posłusznie, podczas, gdy ona oddaliła się w przeciwną stronę. Machinalnie rozejrzał się dokoła. Urządzenie było typowo mieszczańskie i nie zdradzało wielkiego bogactwa. Jakieś kryte czerwonym pluszem meble, stoliczki z porozrzucanemi albumami, banalne landszafty na ścianach.
— Dość skromnie mieszka! — pomyślał i zajął miejsce w jednym z fotelów.
Znów ogarnęły go poprzednie myśli. Czy prawdą jest to wszystko, co posłyszał i czy warto walczyć o Kirę? Czy też, tylko poprzestać na zdemaskowaniu Trauba i wypełnieniu obietnicy danej biednemu Lipce?
Tak siedział, z głową nisko opuszczoną na piersi, nie wiedząc, ani co począć, ani co postanowić i zapomniawszy nawet, że nieobecność pani domu przedłuża się ponad miarę i zapewne nadal trwałby w zadumie, gdyby z tego odrętwienia nie wyrwał go nagle odgłos, ale tak straszliwy i potworny, że z przerażeniem porwał się na nogi.
— Co to? — wymówił głośno, zaniepokojony.
— Auuu... — znów zabrzmiał, z głębi mieszkania, czy piwnic, jakiś przeraźliwy ryk.
— Dzikie zwierzę, czy też mordują kogoś? — przebiegło w jego myślach — Gdzież ja się znalazłem?
Teraz dopiero uświadomił sobie, jak postąpił lekkomyślnie, zgadzając się na odwiedziny w tym znajdującym się na odludziu domu. Kim była, właściwie nieznajoma? Czemu zaprosiła go tak pochopnie, gdy przódy wciąż nadmieniała w cukierni, że ktoś na nią oczekuje. Gdzie się podziała? Toć siedzi tu najmniej ze dwadzieścia minut! I ten krzyk?.... Zarzynają kogoś? Zbójecka jaskinia?
— Dziwne! — wyszeptał.
Chwilę nadsłuchiwał, jęk się nie powtórzył. Ale, teraz wszystko wydało mu się podejrzane w tym domu. I otoczenie i ta pani Fanny. Choć nie rozumiał, jakie mu groziło niebezpieczeństwo, bo pieniądze pozostawił w mieszkaniu, a papiery Lipki znajdujące się w kieszeni, nie przedstawiały chyba dla nieznajomej żadnej wartości, za wszelką cenę postanowił stąd uciec. Natychmiast, bez pożegnania...
Toć nikt mu w tem nie przeszkodzi... Nieznajoma bawi w dalszych pokojach — pewnie w związku z temi niesamowitemi odgłosami — a on łatwo wyjście odszuka. A gdy znajdzie się na swobodzie, postara się, przy pomocy pierwszego napotkanego policjanta wyjaśnić tajemnicę zagadkowych jęków. Tu coś nieczystego się kryje!
Cicho, na palcach, aby jego ucieczka nie została zauważona, jął się skradać w stronę przedsionka i już stał na progu, gdy wtem, tuż za sobą posłyszał głos:
— Cóż tak wiejesz, bratku?
Głos był męski, znajomy. Odwrócił się gwałtownie i zbladł. W drugich drzwiach saloniku stał Kowalec i przyglądał mu się z ironją.
— Cóż tak wiejesz? — powtórzył — Właśnie szedłem, żeby cię zaprosić na herbatkę!
Turski mierzył go przez chwilę rozszerzonemi z przestrachu oczami.
— Więc samochcąc wpadłem w pułapkę! — wyszeptał.


ROZDZIAŁ XVI.
UWIĘZIONY.

Kowalec zamknął tymczasem drzwi i ostro rzucił Turskiemu:
— Siadaj!
Turski zdążył już ochłonąć z pierwszego wrażenia. Miast poprzedniego przestrachu, zakiełkował w nim gniew.
— Acha! — zawołał. — Spełniłeś swą pogróżkę! Przy pomocy twojej wspólniczki, pani Fanny, udającej przyjaciółkę Kiry, ściągnąłeś mnie do zbójeckiej jaskini? Bo słyszałem przed chwilą ryki jakiejś dręczonej przez ciebie ofiary! Sądzisz, że mnie tem nastraszysz? Zawiodłeś się srodze! Proszę natychmiast mnie stąd wypuścić!
Kowalec zbliżył się do niego i jął przemawiać pojednawczo:
— Słuchaj, jeżeli cię tu ściągnąłem, to aby całą rzecz ułożyć! W rzeczy samej użyłem do tego mojej żony, pani Fanny, czy Franki, jak wolisz i nauczyłem ją nawet, by tuliła się do ciebie w samochodzie, ale tyś nie reagował wcale na te zaloty! Co się tyczy krzyków, któreś słyszał, to cię zapewniam, że nikogo nie dręczę, ani nie morduję. Zupełnie inaczej przedstawia się ta sprawa. Ale, o tem później... Pogadamy o naszych interesach.
— Nie mam nic do gadania!
— Bardzo wiele!
— Nie!
— Stefek, nie bądź głupi! Naprawdę, chcę załatwić wszystko tak, żeby ci się żadna krzywda nie stała!
— Nie potrzebuję twojej grzeczności!
Głos Kowalca stawał się na pozór coraz serdeczniejszy.
— Do licha! — mówił. — Nakłamałeś mi dziś rano, że nie brałeś papierów Lipki! Odrazu miałem podejrzenie, żeś zełgał zwyczajnie! I przekonałem się, że tak jest! Byłeś przecież u Trauba i nastraszyłeś go porządnie.
— Więc je mam! — ostro wyrzucił Turski, nie zamierzając dłużej zaprzeczać. Podziwiał w duchu, że Kowalec tak znakomicie jest o wszystkiem poinformowany. — Mam! Ale nie po to dał mi je umierając Lipko, żebym je tobie oddawał.
— A jednak je oddasz! — tamten odrzekł stanowczo. — Nie poto tyle lat się napracowałem, żeby odejść z kwitkiem. Skoroś je czytał, będę z tobą szczery. Traub, a właściwie Góral ukradł Karolakowi, z którego córką się ożeniłem, pięćdziesiąt tysięcy dolarów — które oni zagrabili znowu u kogoś innego.
— Co mnie to wszystko obchodzi!
— Czekaj! — mówił dalej niezrażony szorstkim tonem Turskiego. — Te pieniądze słusznie się należą France i mnie i postanowiłem je odzyskać. Ale Trauba nastraszyć nie tak łatwo i nie bał się rewelacyj Karolaka. Bał się tylko Lipki, bo wiedział, że ten ma stare fotografje i metrykę. Sądził jednak, że Lipko z nich nie zrobi użytku. Postanowiłem chodzić koło starego zegarmistrza. Raz już prawie był gotów wydać mi te dokumenty i byłby wydał, gdyby nie umarł nagle i tybyś się nie znalazł u niego w chwili śmierci.
— Cóż z tego?
— A po jego śmierci poszukiwania kosztowały mnie sporo grosza. Musiałem udawać jego krewnego, żeby przetrząsnąć mieszkanie. Teraz rozumiesz. Lipko ani dalszej, ani bliższej rodziny nie miał. Nikt jednak nie powziął podejrzeń, gdy z własnej kieszeni łożyłem na koszta pogrzebu.
— Aha! — mruknął Turski.
— Papiery te więc muszę koniecznie mieć, a na ich zasadzie Traub mi wypłaci wszystko, co zechcę! — Kowalec oczywiście nie wspomniał o niedawnej rozmowie z baronem. — Ale i tobie dopomogę. Na ich zasadzie uzyskasz wolność Kiry... — dodał, niewiadomo czy szczerze, czy też chcąc do najszybszego zwrotu dokumentów zachęcić Turskiego. — Nie myślę oszczędzać Trauba.
— Jakto, wolność Kiry? — mimowolnie wyrwało się Turskiemu. — Przecież twoja żona niedawno twierdziła, że Kira dąży do małżeństwa z fałszywym Traubem?
Kowalec począł się cicho śmiać.
— Bo ją tak nauczyłem! — odparł. — Inaczej nie byłbyś tu przyjechał! Mogę cię zapewnić, że twoja Kira z całego serca nienawidzi Trauba. Omotał on jej dziadka lichwiarskiemi interesami, a ją trzyma groźbą wyrzucenia go na bruk. Pojąłeś? Jeśli Kira wyszła za ciebie zamąż, to tylko dlatego, że myślała, iż przy twej nieświadomej pomocy, uda się wykraść groźne weksle i obligi. I zdaje się, ostatecznie wpadła. Bo tej pamiętnej nocy, kiedyś mnie widział pod oknami Trauba, zastawiał na nią pułapkę...
— Rozumiem! — wykrzyknął gwałtownie. — Wszystko, rozumiem...
Teraz cała sprawa stawała się jasna. I teczka z aktami księcia Ostrogskiego i zabranie klucza od szafy przez Kirę. O jakże był niedomyślny! Ten stary łotr Traub urządził zasadzkę, a ona nie mając wyjścia, musiała na wszelkie jego warunki się zgodzić! A przed kilku jeszcze godzinami kłamał, że nie szantażuje Kiry!
Turski odetchnął z ulgą. Wielki ciężar spadł mu z serca. Ale, właśnie dlatego postanowił w żadnym wypadku nie oddawać papierów Kowalcowi.
— Widzisz więc, — ten mówił dalej — że możemy nasze interesy pogodzić znakomicie! Dawno należało to uczynić! Od roku blisko śledziłem cię. Nie bądź frajerem! Możemy zarobić. Gdybyś mnie słuchał, nie wpadłbyś tak głupio w historję z Kirą! No, przekonałeś się? Będziemy działali wspólnie?
Mówiąc to, Kowalec wyciągnął do Turskiego rękę. Może i postępował szczerze. Chodziło mu o dwie rzeczy: przedewszystkiem o jaknajszybsze wydobycie papierów, a nie był pewny, czy Turski ma je przy sobie i o jeszcze szybsze wydobycie pieniędzy z Trauba. Że Turski zkolei będzie później prześladował barona, interesowało go mało, a obietnica „zlikwidowania“ była dana na wypadek jakiegoś niezrozumiałego uporu Turskiego. Sądził jednak, że go przekona i że bez tego się obejdzie.
— No, dawaj łapę na zgodę...
Turski nie uścisnął wyciągniętej dłoni.
— Mój drogi — rzekł poważnie — myśmy dla siebie nie towarzysze i nie będziemy działali wspólnie. Rób sobie z Traubem co ci się podoba, zabierz mu nawet cały majątek! Nic mnie to nie obchodzi! Ale papierów nie dostaniesz!
Twarz Kowalca stopniowo czerwieniała.
— Dlaczego?
— Nie mam zamiaru służenia ci pomocą w szantażach. Napewno Lipko nie doręczył mi papierów w tym celu! Dawaj sobie radę sam!
— Odmawiasz?
— Stanowczo!
Kowalec zbliżał się teraz powoli do Turskiego. Twarz nabierała zbójeckiego wyrazu, a ślepia świeciły dziko. Znać było, że resztką woli powstrzymuje ogarniającą go pasję.
— Więc nie dasz?
— Nie!
— Pożałujesz!
— Przestań nudzić! Nie mam tych papierów nawet przy sobie! Ukryłem je w bezpiecznem miejscu! — umyślnie kłamał, choć jego ręka biegła machinalnie do bocznej kieszeni marynarki.
— Łżesz!
Turski zkolei poczerwieniał. I on miał tej sceny dość.
— Nie zawracaj mi głowy i nie zagradzaj drogi! Idę do domu! Chyba nie masz ochoty, żeby rozmowa między nami skończyła się głośnym skandalem i zjawiła się policja?
W rzeczy samej, kiedy Turski skierował się do wyjścia, Kowalec stanął w drzwiach z wyraźnym zamiarem przeszkodzenia w odejściu.
— Chcesz policji? — warknął. — Obejdzie się bez policji!
— To odsuń się! — wykrzyknął Turski i wykonał ruch, jakgdyby chciał go odepchnąć. Ale w tejże chwili Kowalec, przyczajony niczem dzikie zwierzę, rzucił się naprzód, a jego pięść z całej siły uderzyła w twarz Turskiego. Napad ten był na tyle niespodziewany, że nie zdążył nawet się zasłonić.
Cios był mocny i celny, lecz nie zwalił go z nóg. Oszołomiony jeszcze usiłował się bronić. Ale Kowalec, zaprawiony oddawna w różnych łobuzerskich bitwach, szybko się z nim uporał.
Pochylił się i palnął go zdradzieckim „bykiem“ — czyli zadał mu podstępnie głową cios w piersi, mogący obezwładnić najsilniejszego.
— Ach! — jęknął Turski, osuwając się na podłogę. Przed jego oczami zawirowały czarne i żółte koła, stracił przytomność.
— Masz, czegoś chciał! — syknął Kowalec i przypadł do leżącego.
Nie długo szukał upragnionego łupu. Rychło wyciągnął spory portfel, a z niego czarny notes w ceratowej oprawie i drogocenne fotografje.
— Te same! — szepnął z triumfem — A ja już byłem w strachu, że ten dureń naprawdę dokumenty pozostawił w domu!
Teraz podniósł się, otrzepał spodnie z kurzu i z pogardą spojrzał na nieprzytomnego przeciwnika.
— Masz, czegoś chciał! — powtórzył, a jego twarz wykrzywił zły i okrutny uśmiech.
W tejże chwili, znów w głębi domu, dobiegł straszliwy, budzący grozę ryk.


ROZDZIAŁ XVII.
Człowiek-zwierzę.

Kiedy Turski ocknął się z omdlenia, spostrzegł, że leży w jakiejś izdebce, do której przeniesiono go w stanie nieprzytomnym.
Dziwna to była izdebka. Uważnie rozejrzał się dokoła. Pod sufitem wysoko, świeciła lampka, zabezpieczona drucianą siatką, lecz nie widać było nigdzie kontaktu, musiał on znajdować się w sąsiednim pokoju.
Izba była bez okien, wybita grubemi materacami i całkowicie pusta. W rogu znajdował się tylko siennik, na którym położono Turskiego. Pozatem nic. Ani szafy, ani stołu, ani krzesełka.
Raz jeszcze obrzuciwszy wzrokiem to dziwne urządzenie, powstał na nogi.
Powoli przypomniał sobie wypadki. Rozmowę z nieznajomą, tajemniczą damę, walkę z Kowalcem.
— Psia krew! — zaklął nagle głośno i pochwycił się za kieszeń.
Portfelu i dokumentów brakło.
Teraz dopiero ogarnęła go rozpacz. Żeby tak dać się wywieść w pole? Złakomić się na byle przynętę, gdy wiedział, że wrogowie czatują na papiery.
Parokrotnie przeszedł się nerwowo po izdebce. Wściekłość na samego siebie, głuszyła nawet fizyczny ból. Bo, czuł jeszcze cios zadany mu w szczękę przez Kowalca, a gdy dotknął ręką twarzy, stwierdził, że z jednej strony jest porządnie spuchnięta.
— Psia krew! Do licha! — powtórzył.
Przystanął przed drzwiami, obitemi wojłokiem i szarpnął niemi z całej mocy. Oczywiście, były zamknięte. Jął w nie walić pięściami, lecz gruby wojłok tłumił odgłos uderzeń i napewno w dalszych pokojach nikt ich nie słyszał. A może izdebka znajdowała się w podziemiach, o czem świadczył brak okien?
— Co to ma znaczyć? Gdzie się znajduję? — pomyślał. — Ten pokój, to istne więzienie.
Turski siadł z powrotem na sienniku, gdyż właściwie tam tylko usiąść można było i począł się zastanawiać. Nie miał pojęcia, ile czasu trwało jego omdlenie i która teraz mogła być godzina. Spojrzał na zegarek. Stanął widocznie, w czasie walki i wskazywał dziewiątą. A o dziewiątej odbyła się pamiętna rozmowa z Kowalcem.
Chwilami, ogarniał go taki gniew na samego siebie, że ze złości aż wpijał paznokcie w ciało.
— Dureń! Dureń! — szeptał.
Rzeczywiście zamiast powrócić do domu i złożyć w bezpiecznem miejscu papiery, jak mu radził jakiś głos wewnętrzny, dał się uwikłać w idjotyczną przygodę. Zanadto jest naiwny i każdy zawsze z nim zrobi, co zechce. Przed paru dniami Kira, obecnie znów ta przeklęta baba! Fanny! — przedrzeźnił w duchu. — Fanny, małżonka pana Kowalca!
A teraz! Odebrano mu dokumenty. I bez nich może sobie poradzić z Traubem. Za wiele zdobył ważnych wiadomości. Ale, co zamierza z nim uczynić Kowalec? Nie obdarzy go wolnością. Będzie się bał, że Turski w pierwszym rzędzie, przeciw niemu się zwróci. Więc?
Nagle, przypomniał sobie owe niesamowite odgłosy, rozlegające się w domu, kiedy znajdował się w saloniku. Ryczało dzikie jakieś zwierzę, czy też zarzynano kogoś? A może i jemu Kowalec szykuje podobny los?!
— Kto wie?
Nadsłuchiwał pilnie, sądząc, że i obecnie ów groźny krzyk posłyszy — lecz dokoła panowała całkowita cisza. Raz tylko wydało mu się, że zdala dobiega jakiś cichutki jęk — lecz może był to tylko wytwór jego podnieconej wyobraźni.
Tak siedział, zatopiony w niewesołej zadumie i znów określić nie mógł, ile upłynęło czasu. Może pół godziny, a może i szereg godzin. Na szczęście, odnalazł w kieszeni papierośnicę i zapałki. Palił jednego papierosa za drugim, dopóki nie wyczerpał całego ich zapasu.
Raptem, drgnął. Za drzwiami rozległ się szmer. Ktoś przychodził, aby się z nim porozumieć.
Porwał się na nogi.
Znów szczęknęło coś i w drzwiach ukazał się mały otwór-okienko, prawdopodobnie umyślnie tak urządzony, by od zewnątrz można było obserwować, co się działo w izdebce.
— A to ty łotrze! — zawołał, poznając twarz Kowalca.
— Widzę, że jesteś strasznie na mnie rozżalony! — posłyszał ironiczny głos w odpowiedzi. — Niezbyt przyjąłem cię gościnnie... A moja małżonka Franka, która czasem przybiera również imię Fanny, zapomniała wczoraj poczęstować cię herbatką, a dziś zaprosić na śniadanie. Przecież już po jedenastej! Zbliża się południe...
Rozległ się cichy śmiech. Za plecami Kowalca stała kobieta.
— Jedenasta! — jęknął, nie wiedząc, czy prawdziwą wymienili godzinę czy żartują — Przetrzymaliście mnie całą noc! Proszę mnie uwolnić, natychmiast!
— Powoli! — mówił Kowalec. — Chcesz odzyskać swobodę, żeby pobiec do policji i nas zadenuncjować? Nie, kochanku!
— Policja, czy prędzej, czy później i tak mnie tu odnajdzie!
Kowalec potrząsnął przecząco głową.
— Mylisz się bardzo! Uprzedzam cię, poraz ostatni, że grozi ci w tym domu poważne niebezpieczeństwo i żywy z niego nie wyjdziesz! A całą historję upozorowałem tak, że za śmierć twoją nikt nie pociągnie mnie do odpowiedzialności!
Turski przypomniał sobie owe groźne odgłosy.
— Trzymasz w domu jakieś dzikie zwierzę? — zapytał. — Mam się stać jego łupem?
— Nie wiem!
— Cóż znaczą te pogróżki?
— Wszak, powtarzam wyraźnie! Poniesiesz tu śmierć! W jaki sposób, nie zamierzam bliżej tłumaczyć! Ale, nie leży to bynajmniej w moich zamiarach i nie łaknę twej zguby. Znamy się od dzieci i choć stale nazywałeś mnie szubrawcem, w gruncie rzeczy czuję jakąś słabość dla ciebie! Nie gniewaj się również o wczorajszą walkę. Musiałem odebrać papiery, a tyś nie chciał mi ich oddać dobrowolnie... O ile zgodzisz się na pewien układ...
— Układ?
— Muszę przecież zabezpieczyć się przed tobą! O ile więc napiszesz mi kartkę, że oddałeś dokumenty dobrowolnie i przysięgniesz, że zanim ja zakończę moje sprawy z Traubem, nie zwrócisz się do niego, włos z głowy ci nie spadnie i za kilka godzin będziesz wolny.
— Przenigdy!
— Zastanów się dobrze! Przekonałeś się już wczoraj, że sensu niema walczyć ze mną!
Turski zagryzł wargi. Czuł własną bezsilność i pojmował, że Kowalec, strasząc go poważnem niebezpieczeństwem, nie żartuje. Również, pojmował, że wie tyle, iż nawet nie posiadając dokumentów, jest dla Trauba groźny.
Lecz zagrała w nim podrażniona miłość własna. Czyż miał we wszystkiem ustępować temu łobuzowi i bez zastrzeżeń oddawać się w jego ręce. A nuż pod tą propozycją krył się nowy podstęp, mający na celu ostateczne wytrącenie broni z jego rąk?
— Nie! — wyrzekł stanowczo. — Nigdy nie zgodzę się na układy z tobą!
— Widzisz, jaki uparty! — mruknął Kowalec do stojącej obok niego kobiety. — Po dobroci nic się z nim nie zrobi! — poczem zwrócił się do Turskiego. — Stanowczo odmawiasz?
Tamten już nie panował nad sobą.
— Wczoraj już zdaje się powiedziałem — krzyczał — że nie wdam się z tobą w żadne łajdackie kombinacje! Jeśli nawet tu zginę, to ty dobrze za to odpokutujesz! Prędzej, czy później zawiśniesz na szubienicy!
W odpowiedzi na te słowa zatrzasnęło się okienko. Widocznie Kowalec uważał za bezcelową dalszą rozmowę.
— Zawiśniesz na szubienicy! — zawołał raz jeszcze Turski w stronę zamkniętych drzwi.
Podczas, gdy pozostał sam w izdebce ze swą bezsilną złością, Kowalec mówił szeptem, do towarzyszącej mu kobiety.
— Litowałaś się nad nim, Franka! Przekonaj się sama, że z tym idjotą nic się zrobić nie da!
— Rzeczywiście! — przytwierdziła.
— Obiecywałem wczoraj Traubowi, że go „zlikwiduję“, ale nie brałem poważnie tej obietnicy. Chciałem tylko rozpalić Trauba. Teraz widzę, że innej rady niema. Mam go uwolnić, żeby nas zadenuncjował? Aby zażądał zwrotu papierów? Oddał w ręce policji? I tak grunt pali się nam pod nogami!
Wiedziała o tem dobrze. To też w odpowiedzi wykonała tylko nieokreślony ruch ręką.
— Chodźmy! — rozkazał. — Tylko, tem drugiem przejściem, a drzwi dobrze zamknijmy za sobą, żeby Turski niemi się nie przedostał!
Izdebka, w której więziono Turskiego w rzeczy samej znajdowała się w suterynach domu. Leżała ona w głębi dość długiego korytarza, skąd wiodły dwa wyjścia. Jedno z nich — były to schodki, wprost biegnące na górę, drugie wyjście, zamknięte drzwiami, prowadziło w inną stronę domu.
Właśnie do tego drugiego wyjścia zbliżył się Kowalec, otworzył drzwi, a gdy poza niemi ze swą towarzyszką się znalazł, zamknął je starannie na klucz.
— Turski musi się natknąć na drania! — mruknął. — A ten czort jest taki rozwścieczony od wczoraj, że prędko koniec z nim zrobi!
Kobiecie nieprzyjemną widocznie była ta rozmowa, gdyż zmieniając temat, zapytała:
— Idziesz zaraz do Trauba?
— Niedługo, dwunasta!
— Chcesz, żebym poszła z tobą?
— Odprowadzisz mnie tylko i zaczekasz na mnie! Przeszkadzałabyś mi przy rozmowie!
— Rozumiem! — odparła — wolisz...
Po brzydkiej, łobuzerskiej twarzy Kowalca przemknął nieokreślony uśmiech.
— Wolę — wycedził — abyś nie była w domu, przy tem, co za chwilę tu się stanie. Tak będzie bezpieczniej!

Turski, gdy pozostał sam w izdebce, długo nie mógł się uspokoić. Wcale nie żałował swej odpowiedzi, ani sposobu, w jaki potraktował Kowalca. Nie wierzył mu za grosz i wcale nie miał zamiaru wchodzić z nim w jakieś porozumienia.
Niech się dzieje co chce. On nie ustąpi. Lecz cóż to za nieuchwytne niebezpieczeństwo, którem tak grozi Kowalec?
Podniecony, chodził wzdłuż i wszerz po małej izdebce. Znów przypomniał sobie i ów ryk i swe przypuszczenia, że mogło to być dzikie zwierzę. Lecz skąd u Kowalca znalazłby się drapieżnik?
— Straszy! — pomyślał z gniewem. — Swoim zwyczajem straszy, łajdak!
Nic chwilowo nie mąciło panującej ciszy. Przeciwnie, cisza ta była tak denerwująca, że Turski nie wytrzymał dłużej. Musiał posłyszeć jakiś dźwięk, musiał wyładować całą falę gniewu, jaka w nim wezbrała.
— Otworzyć! — krzyknął, podbiegając do drzwi i waląc w nie pięścią z całej siły, jak gdyby mniemał, że Kowalec znajduje się za niemi. — Otworzyć!
Nagle, stała się rzecz nieoczekiwana. Co prawda, na jego krzyk nie pojawił się Kowalec, lecz drzwi otworzyły się same.
Tak, otworzyły! Czyżby zapomniał je zamknąć Kowalec?
Turski w pierwszej chwili osłupiał. Nie wiedział czy się martwić, czy ucieszyć. Czy Kowalec pozostawił drzwi niezamknięte przez zapomnienie, odsunąwszy w czasie rozmowy z nim przez nieuwagę zasuwkę, czy też był to początek nowej zasadzki?
Co robić? Wyjść, czy pozostać w izdebce? Raz jeszcze spojrzał na drzwi i począł szybko rozważać. Nie posiadały wewnętrznej zasuwki, nie mógł więc, zamknąć się w izdebce. Zamykano ją tylko od zewnątrz. W razie więc ataku, czy nadejścia owego niewiadomego „zwierza“, nie stanowiła żadnej obrony. Lecz, co się tam ukrywa?!
— I tak jest źle i tak niedobrze. A jednak zaryzykuję...
Powoli, bez hałasu, otworzył drzwi i znalazł się w długim korytarzyku. Rychło dotarł do miejsca, gdzie znajdowały się zarówno schodki, wiodące na górę, jak i drzwi, prowadzące w niewiadomym kierunku. Nacisnął klamkę — były zamknięte — pozostawała jedna tylko droga. Tylko, czy to wszystko nie nazbyt proste? Ale, skoro na dole niema pewnego schronienia, czy nie lepiej iść na spotkanie niebezpieczeństwa, niż siedzieć podniecony w izdebce, w oczekiwaniu tajemniczej napaści! Naprzód!
Bez wahania przebiegł i znalazł się w małej kuchence. Tu nie paliła się elektryczność, ale, choć okiennice były zamknięte padało przez otwory tyle światła, iż mógł stwierdzić, że Kowalec nie kłamał — na dworze był biały dzień.
Kuchenka nie przedstawiała nic osobliwego: talerze, naczynia, garnki. Z tej kuchni wiodły otwarte drzwi do jakiegoś pokoju.
Znów drzwi otwarte! Skradł się do nich i zajrzał do następnej izby. I tam panował półmrok, lecz na pierwszy rzut oka wydawało się, że jest całkowicie pusta. W głębi — drzwi, tym razem, zamknięte.
Zamknięte, lecz może nie na klucz? Turski nie mając wyboru, przebiegł na palcach pokój i nacisnął je lekko. Nie ustąpiły. Szarpnął mocniej. Daremnie! Przeciętą miał drogę do wyjścia.
Przez chwilę się zastanawiał, co dalej począć i czy nie spróbować drzwi wysadzić siłą, gdy wtem stało się najstraszniejsze.
Z tyłu rozległ się cichy pomruk.
— Co to? — zapytał, odwracając się niespokojnie.
Nie otrzymał odpowiedzi. Ale to co zobaczył, starczyło za odpowiedź.
Z głębi pokoju, z jakiegoś tapczana, którego przedtem nie zauważył, podnosił się człowiek.
Olbrzymi, na pół nagi, obrośnięty, o potarganej czuprynie i zwichrzonej brodzie. Raczej do dzikiego zwierzęcia, niźli do istoty ludzkiej, podobny.
— Kim pan jest? — wybełkotał mimowolnie Turski.
Tamten nie odrzekł nic, lecz z jego gardła wydobył się ryk, czy też charczenie, znacznie cichsze, niż to, które wczoraj rozbrzmiewało w domu. Wnet jednak uświadomił sobie Turski, z czyjej piersi wydzierały się przedtem te straszliwe okrzyki.
Widok tego dzikiego zaiste człowieka — zwierza był potworny, że Turski zadrżał i znów wykrztusił:
— Kim pan jest? Co pan tu robi?
Olbrzym, wydawało się, nie pojmuje ludzkiej mowy. Słowa Turskiego, jakby nie dochodziły do jego świadomości. Natomiast oczy poczynały świecić coraz bardziej dziko. Zbliżał się powoli, niby drapieżnik, spragniony zdobyczy.
— Czego pan chce?
Olbrzym wyciągnął raptem ręce. Ogromne muskularne ręce, zakończone długiemi krogulczemi, dawno nieobcinanemi paznokciami. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że chce pochwycić Turskiego.
— Rau... — głucho warknął.
Teraz dopiero pojął Turski, jakie nań czyhało niebezpieczeństwo.
— Ratunku! — wrzasnął, jak gdyby ktoś mógł go posłyszeć. — Ratunku!
Potwór znajdował się nie dalej, niż o kilka kroków. Znakomicie mógł rozróżnić jego pomarszczoną i wykrzywioną nienawiścią twarz, oczy nabiegłe krwią i nieprzytomne.
— Rau... rau... — raz po raz rozbrzmiewał głośny warkot.
Turski jakimś wprost akrobatycznym susem znalazł się poza drzwiami izby, w kuchence. Była po temu najwyższa pora, bo łapy człowieka-zwierzęcia już dotykały jego szyi.
Jeszcze prędzej zatrzasnął drzwi, wiodące z kuchenki do izby, a widząc, że znajduje się tam rygiel, szybko go zasunął.
Chwilowo był uratowany, a wielkie krople potu spływały mu z czoła.
— Łotr Kowalec — przebiegło mu w myślach — zamknął mnie z furjatem. A ten w ataku chce mnie zadusić! Ot, co znaczyły słowa, że żadna policja świata nie obwini go o moją śmierć! Co teraz począć dalej?
W rzeczy samej, był uratowany, ale tylko na chwilę. Bo oszalały olbrzym, porykując z coraz większą wściekłością napierał na drzwi.
Czy długo się ostoją?! Chwiały się, trzeszczały i łatwo poznać było można, że rychło ulegną niezwykłej sile, spotęgowanej napadem furji.
Jeszcze sekunda — i zachwiały się w zawiasach.
— Boże! — jęknął Turski. — Jestem naprawdę zgubiony.


ROZDZIAŁ XVIII.
WDZIĘCZNOŚĆ TRAUBA.

Traub był od rana w znakomitym humorze. Przedewszystkiem wysłany na zwiady służący doniósł mu, że „pan Turski“, jak wczoraj wyszedł z domu w południe, jeszcze nie powrócił. Miał więc prawie pewność, że plan ułożony z Kowalcem udał się i że rewelacje jego byłego sekretarza przestały być groźne. Pozatem telefonował dziś rano do Kiry, ta rozmawiała z nim wyjątkowo uprzejmie, co nie zawsze się zdarzało.
Siedział więc Traub w swym wytwornym gabinecie, w wielkim fotelu, ćmiąc hawańskie cygaro i raz po raz spoglądając na zegarek, a na jego twarzy zarysował się wyraz pełnego triumfu.
Dziś skończy ze wszystkiemi swemi kłopotami.
Dochodziła dwunasta. O dwunastej miał przybyć Kowalec. Należało pozostać w domu samemu. Szczególniej, gdy baron ułożył aż do najdrobniejszego szczegółu obmyślony w swej głowie plan.
— Antoni! — zawezwał lokaja. — Pojedziecie do Konstancina i zobaczycie, jakie wille są do wynajęcia! Chcę tam spędzić pewien czas! Proszę mi wynotować adresy i ceny!
Traubowi, oczywiście nie śniło się nawet wynajmować willę w tej letniskowej miejscowości. Wiedział tylko, że służący, przed upływem kilku godzin nie powróci.
A gdy kamerdyner znikł, otrzymawszy pieniądze na tę bezcelową wycieczkę, wtedy dopiero Traub odetchnął głęboko. Sprawdził, czy rewolwer posiada w kieszeni, poczem wyjął jakąś kartkę z portfelu.
Była to informacja prywatnego biura detektywów i brzmiała, jak następuje:
„Kowalec Michał, lat 40, bez określonego zajęcia. Dwukrotnie sądownie karany. Pierwszy raz skazany na rok więzienia za okradzenie sklepu — drugi, na trzy lata więzienia za usiłowane włamanie. Kary odbył. Bardzo niebezpieczny osobnik. Podobno ma na swem sumieniu śmierć człowieka, czego mu jednak nie udowodniono. Od jakiegoś czasu siedzi spokojnie, bo ożenił się ze względnie zamożną kobietą i wziął za nią w posagu domek na Pradze. Ale i o tym domku opowiadają różne historje i policja dobrze ma na oku Kowalca“.
— Acha! — mruknął „baron“. — Acha! Ma na sumieniu życie człowieka! Karany za kradzież! Za włamanie! Doskonale!
Schował kartkę starannie do kieszeni i począł nadsłuchiwać. Rozległ się dzwonek. Istotnie był to Kowalec.
Traub, który sam otworzył drzwi, przyjął go nadzwyczaj serdecznie.
Wprowadziwszy Kowalca do gabinetu i usadowiwszy w fotelu, naprzeciw siebie, zapytał:
— Cóż, dobrze poszło?
— Jak najlepiej! — odrzekł z obojętną miną Kowalec, jakgdyby o drobiazg chodziło.
— Turski?!
— Zlikwidowany! O tej porze już nie żyje! — oświadczył, wyobrażając sobie teraz w duchu rodzaj śmierci Turskiego. By wyszedł on cało z łap człowieka-zwierzęcia, uważał za wykluczone. Nie miał jednak zamiaru informowania o tem Trauba.
— Hm! — mruknął „baron“ z zadowoleniem. — Zlikwidowany? Nie będzie nam szkodził?
— Umarli nie szkodzą nikomu! — sentencjonalnie wyrzekł Kowalec. — Chyba, że pan baron obawia się zemsty z za grobu?
Ale Traub nie był spirytystą.
A papiery? — zapytał.
Są.
— Ma je pan przy sobie?
— Oczywiście! O ile pan baron przygotował pieniądze!
— Leżą w szufladzie biurka!
— Wolałbym je zobaczyć na stole!
Traub wiedział, że ma do czynienia z zanadto przebiegłym osobnikiem, by ten poprzestał na zapewnieniach. To też odsunąwszy szufladę biurka, wyciągnął z niej dwie duże paczki banknotów i położył przed sobą.
— Dwieście tysięcy.
— Oto papiery! — zkolei wyciągnął Kowalec czarny notesik, i metrykę. — Z rączki do rączki.
I podczas, kiedy baron pochwycił niecierpliwie upragnione dokumenty, ze zręcznością magika przysunął pieniądze do siebie. Położył na nich swą ogromną łapę i wyglądał, jak sęp, który za żadne skarby nie wypuści pochwyconej zdobyczy.
Twarz Trauba, którą już rozjaśniał wyraz zadowolenia, raptem spoważniała. Nieufnie zerknął na Kowalca.
— A fotografje? — niespokojnie rzucił.
— Fotografje?
— Pewnie! Dwie! Na nich zależało mi najwięcej!
Kowalec począł się cynicznie śmiać.
— Fotografje, — wycedził — powiada baron? Są! Ale, nie dla pana!
— Cóż to znaczy?! — zawołał Traub z gniewem.
— Nic!
— Jakto nic? Czemu pan ich nie zwraca? Przecież umówiliśmy się, że je dostanę?
Kowalec nie przestawał się śmiać.
— Widzi pan, drogi baronie! — wreszcie odrzekł. — Sumka dwustu tysięcy jest wcale ładną sumką! Ale nigdy nic nie wiadomo. Lubię dużo wydawać. Łatwo może się wyczerpać. Niechaj, to będzie mój ratunek na czarną godzinę.
— Acha! — mruknął Traub, z trudem tłumiąc pasję. — Chce pan mi te fotografje dodatkowo sprzedać! Uważa pan, że dwieście tysięcy to mało...
— No... tak... Coś w tym rodzaju! — szczerze odparł szantażysta. — Dodatkowo, sprzedać... Oczywiście nie teraz! Kiedyś, gdy będę w potrzebie, za kilka lat! Chyba nie złoży pan na mnie skargi do policji za ten mały nietakt, panie baronie Góral...
Umyślnie rzucił to nazwisko, a fałszywy baron skrzywił się niemiłosiernie na to wspomnienie.
Chwilę milczeli, badając się nawzajem wzrokiem. Traub był daleko mniej wściekły, niźli to dawał poznać po sobie. Raczej grał komedję. Bo i o co miał się złościć? Przecież, niedługo te pieniądze i fotografje wrócą do niego. Łobuzerskie postępowanie Kowalca usuwało ostatnie skrupuły.
Musiał jednak zachować się naturalnie i uśpić jego czujność.
— Cóż? — rzekł. — Niezbyt przyzwoicie pan ze mną wychodzi, ale na to rady niema. Pan jest silniejszy... Tylko... Panu przedewszystkiem na pieniądzach zależy?...
— Oczywiście!
— Zamiast więc odkładać tę tranzakcję na nieokreślony czas, możebyśmy ją załatwili natychmiast. Po co mam się denerwować. Fotografje może pan zgubić, mogą panu ukraść, różne wynikną z tego komplikacje.
— Jestem spokojny...
— Zechce pan nie przerywać! Za zwrot tych dwóch odbitek, proponuję dodatkowo pięćdziesiąt tysięcy. Zaraz je wypłacę!
— Pan je zaraz wypłaci? — zdziwił się Kowalec, nie spodziewając się, że Traub posiada w domu jeszcze pieniądze.
— Bez zwłoki!
— Pan ma gotówkę?
— Znajdzie się w szafie! Proszę się przekonać!
Chciwość zgubiła Kowalca. Taki stary cwaniak, jak on powinien był się zorjentować, że Traub zachowuje się dziwnie. I nie złości się o bezczelny kawał i na każdym kroku mu ustępuje. Więcej, jeszcze. Pozwala zajrzeć do szafy, niewiadomo dlaczego otwartej, choć tam znajduje się tak poważna suma, nie obawiając się, że Kowalec, po którym wszystkiego można było się spodziewać, wprost ją zagrabi.
Ale Kowalec miał przed oczyma tylko tysiące.
Jeżeli naprawdę są, czemuż nie dokonać sprzedaży.
Podniósł się ze swego miejsca i ciekawie zajrzał do szafy, nie przewidując żadnego niebezpieczeństwa. Ale, choć szafa była otwarta na oścież, banknotów tam nie dojrzał.
— Gdzie forsa? — zapytał.
— Zaraz ją zobaczysz! — syknął Traub i wyciągnąwszy nieznacznie browning z kieszeni, wypalił wprost w Kowalca.
— Ach! — zdążył tamten tylko jęknąć i trafiony prosto w skroń, osunął się na podłogę.
Teraz Traub począł błyskawicznie działać. Przedewszystkiem podbiegł do leżącego i stwierdził, że nie żyje. Wyciągnął z jego kieszeni portfel, w którym znajdowały się upragnione fotografje i schował je starannie. Później, wyjął drugi browning, z góry przygotowany, z kieszeni i wystrzelił poza siebie przez ramię.
— B-u-u-m — rozległo się w gabinecie, a kula utkwiła w przeciwległej ścianie.
Traub wcisnął ten drugi browning w kostniejące palce Kowalca. Potem pochwycił paczkę pieniędzy, której tamten nie zdążył schować, część wsunął do szafy, a część porozrzucał koło niego. Następnie, jednym susem znalazł się przy oknie i drżącym głosem zawołał:
— Napadli na mnie! Bandyta! Policja! Ratunku!
Ale i tego było mu mało. Wnet ujął słuchawkę telefonicznego aparatu.
— Stał się u mnie straszny wypadek! — mówił, gdy otrzymał połączenie z odpowiednim komisarjatem. — Tu mówi baron Traub z ul. Szopena 30. W obronie własnej zmuszony byłem zabić włamywacza! Proszę natychmiast, przysłać wywiadowcę!
Rychło przed oknami Trauba poczęły się gromadzić tłumy gapiów, znęconych sensacyjną wieścią. Deptano nawet trawniki, by zajrzeć w okna, łamiąc i nie szczędząc pięknych kwitnących bzów. A gdy policyjny wywiadowca znalazł się na miejscu, Traub blady i z bolesną miną tłumaczył:
— Nie mam pojęcia, jak włamywacz tu się dostał. Służący wyszedł za interesami, ja również byłem nieobecny. Chyba przez okno. Zastałem go przy otwartej kasie. A kiedy nań krzyknąłem, ten zbój bez namysłu wystrzelił w moją stronę... O, jego kula utkwiła tam w ścianie. Wtedy, również zmuszony byłem odpowiedzieć wystrzałem. Niestety, mój strzał był celniejszy i położył go na miejscu. Och, nie otrząsnę się nigdy z tego wrażenia, że zabiłem człowieka... Okropne...
Wywiadowca, który zdążył już dobrze obejrzeć Kowalca i przetrząsnąć jego kieszenie, wyprostował się i odparł:
— Nie wielka krzywda się stała, był to zbój nad zbójami! Znam tego ptaszka. To Kowalec! Złodziej, włamywacz i podobno nie cofał się przed zabójstwem, choć mu tego nie udowodniono. Bogu należy dziękować, że udało się panu baronowi cało wyjść z tej przygody, bo Kowalec ani nie litowałby się, ani rozpaczał po nim. Sądzę nawet, że nie będzie miał pan z tego powodu zbytnich przykrości. Działał pan w obronie koniecznej... Kowalec miał ustaloną opinję... Dziwi mnie tylko, że wchodząc przez okno, nie pozostawił śladów?
Tę tajemnicę mógł jedynie wyjaśnić Traub. Wolał jednak milczeć. Zresztą, cały jego plan powiódł się cudownie.


ROZDZIAŁ XIX.
KIRA.

Kira spędziła noc niespokojnie. Silnie zdenerwowana, wstała rano. Turski nie dał znaku życia. Wytłumaczyć sobie nie mogła, co to znaczy.
— Czyżby Traub miał rację?
Kto mówił prawdę — przeklęty baron, czy też jej „małżonek“. Czy Turski w rzeczy samej, zdobył kompromitujące Trauba dowody, czy też w przystępie rozpaczy rzucał niepoczytalne pogróżki? Czemuż się nie zjawiał, gdy sama go prosiła, żeby przybył, a przedtem wciąż telefonował i nadsyłał listy.
Chmura zasępiła czoło Kiry. Przedwczesna była jej radość.
Ale, jeszcze nie straciła nadziei. Może Turski późno do domu powrócił i teraz nadejdzie. Niecierpliwie krążyła po pokojach, nie zaglądając nawet do dziadka i raz po raz wyzierając przez okno.
Na dworze był wyjątkowo piękny dzień, bzy kwitnące przed pałacykiem Ostrogskich roztaczały woń odurzającą, dobiegał wesoły świergot ptasząt, a w Kirę biły potoki słońca i ciepłego, czerwcowego powietrza.
Lecz, smutek nie opuszczał jej twarzyczki. Turski nie przybywał, telefon milczał, niczem zaklęty. Nie skłamał Traub. Stefek nie posiadał żadnych dowodów, a ona nadal, pozostanie pastwą tego lichwiarza.
Nareszcie, gdy zbliżało się południe, postanowiła uczynić ostatnią próbę, by wyświetlić sytuację.
Uda się na Wspólną...
Bez namysłu naciągnęła na głowę kapelusik i po chwili już biegła w stronę swego dawnego mieszkanka. Nawet nie wsiadła do taksówki, chcąc szybką przechadzką uspokoić wzburzone nerwy.
Na Wspólnej oczekiwała ją nowa niespodzianka.
Dozorca, który wczoraj odpowiadał trochę żartobliwie pani „która uciekła od pana“, dziś miał zafrasowaną minę.
— Pan Turski — oświadczył — jak wczoraj wyszedł popołudniu, jeszcze nie wrócił. Sam nie wiem co to znaczy... Taki solidny pan! Nigdy nie przepadał, zawsze wracał na noc...
Oczy Kiry stały się olbrzymie ze zdziwienia. Teraz miała rozwiązanie zagadki.
— Nie wrócił?
— Nie! Pani list leży cięgiem u mnie nietknięty! A i różne inne państwo dopytuje się o pana Turskiego! — wspominał pewnie o lokaju Trauba, który z polecenia „barona“ czynił „dyskretny“ wywiad. Nawet niespokojny jestem! Może przydarzyło mu się jakie nieszczęście? A taki dobry był pan...
Kira wiodła roztargnionym wzrokiem po rachitycznych drzewkach, zdobiących środek podwórza.
— Rzeczywiście! — szepnęła — Zagadkowe...
Postała jeszcze chwilę w zadumie, poczem skinąwszy główką dozorcy, powoli poczęła się oddalać. Nie wzruszyły jej nawet słowa domowego cerbera, który podjąwszy na nowo przerwaną pracę podnoszenia tumanów kurzu przy pomocy miotły, niby sobie pod nosem, ale wcale wyraźnie mruczał:
— Wszystko bez te babskie humory i latanki... Teraz to ci cięgiem tu gania, a przedtem to po nocy nawet w domu usiedzieć nie mogła! Nic jenszego, tylko z żalu w Wiśle się utopił, biedaczek! A frajer ci był! Ja tobym tak moją Magdę sprał, że odrazu odechciałoby się jej spacerów! Takie prawo, że baba ma się słuchać męża!
Główka Kiry była zaprzątnięta zgoła czem innem, a jej serduszko ścisnęło złe przeczucie.
— Co się stało ze Stefkiem?
Zbyt dobrze poznała swego małżonka, by nie być pewną, iż nie zahulał się i nie „przepadł“ na parodniową „zabawę“. Było to wykluczone, a Turski na podobne eskapady za solidny.
Więc...
Pod wpływem dziwnej intuicji, w jej myślach poczęło się rodzić straszliwe przypuszczenie.
— A jeśli Turski w rzeczy samej, jakimś dziwnym trafem zdobył dokumenty kompromitujące Trauba i baron postarał się, aby usunąć go ze swej drogi? Toć ta cała nieobecność, była nienaturalna, a po Traubie wszystkiego można było spodziewać. Przecież tkwił jeszcze w jej pamięci, ten zaiste szatański wyraz twarzy Trauba, gdy wczoraj wspominał o Turskim i jego rewelacjach?
Kira nie wahała się dłużej! Pójdzie wprost do Trauba i szczerze się z nim rozmówi. Powie mu, że w związku z otrzymanym wczoraj listem, zniknięcie Turskiego wydaje się jej więcej, niż podejrzane. Jeżeli Turski się nie odnajdzie, złoży natychmiast u władz odpowiednią skargę. Bądź co bądź przysługuje jej do tego prawo. Jest jego oficjalną żoną.
Nie szła, lecz biegła teraz w stronę ulicy Szopena.
A gdy się tam znalazła, już zdala uderzył ją pewien szczegół.
— Cóż to znaczy? — pomyślała.
Zdala, przed kamienicą, w której zamieszkiwał Traub, gromadziły się tłumy przechodniów, rozprawiających o czemś z ożywieniem. Stała tam karetka pogotowia, pełno było policjantów, usuwających z pobliża domu zbyt natrętnych gapiów. Zapewne w kamienicy tej zaszedł niezwykły wypadek, lecz czy miał on związek z Traubem?
Podeszła bliżej.
— Co się stało? — zapytała jakiegoś wyrostka, który wsadziwszy ręce w kieszenie, z brzegu chodnika obserwował tę niezrozumiałą dla niej scenę.
— O, tu był cały napad! — począł wyjaśniać uprzejmie. — Na barona, co mieszka pod 30! Chcieli mu zabrać dużo forsy, ale on zabił włamywacza! Zabił na miejscu! Widzi pani karetkę Pogotowia? Zaraz go będą wynosili.
— Napadnięto Trauba?
— Trauba? Zdaje się, ten baron tak się nazywa!
Kira nie pojmowała już teraz nic. W każdym razie złą porę wybrała na swe odwiedziny. Obecnie nie można było marzyć nawet o przedostaniu się do Trauba, a tembardziej o poważniejszej rozmowie z nim.
Nie była ciekawa widoku „wyniesienia zwłok zabitego bandyty“. Zawróciła więc i powoli poczęła się oddalać, rozmyślając, co ten cały napad na Trauba miał oznaczać i o ile lepiej stałoby się dla niej, gdyby miast przestępcy, odwrotnie, właśnie Traub poniósł z jego ręki śmierć na miejscu.
Szła z pochyloną główką. Wtem drgnęła. Ktoś niespodzianie dotknął jej ramienia.
— Czego pani sobie życzy?
Przed nią stała młoda, elegancko ubrana kobieta, o nieco pospolitym wyrazie twarzy.
Twarz, czerwoną od łez, starannie zasłaniała chusteczką i widać było, że tłumi siłą głośne łkanie.
Kira nie znała jej wcale. To też ze zdziwieniem powtórzyła:
— Czem mogę pani służyć? Pani płacze?
— Zabił go! Zabił Kowalca ten łotr! — szeptała. — Wciągnął go umyślnie w zasadzkę...
— Kto zabił? Baron Traub jakiegoś przestępcę? Czy pani jest jego krewną? — coraz większe zdumienie ogarniało Kirę, czemu ta nieznajoma jej właśnie czyni podobne zwierzenia. — Pani do mnie się zwraca?
Nieznajoma mówiła gorączkowo.
— Bo pani jest hrabianką Kirą! Dobrze znam panią z widzenia... Wszystko łączy się, jedno z drugiem... Wielkie niebezpieczeństwo grozi panu Turskiemu... Chcę go ratować...
— Niebezpieczeństwo? Turskiemu? Pani chce go ratować?
— Tak... tak... Siadajmy jaknajprędzej do samochodu! Niema chwili do stracenia! Zresztą lepiej, żeby nie widziano nas razem!
Wskazywała ręką na najbliższą taksówkę. Lecz Kira zawahała się. Zbyt dziwną wydała się jej ta cała przygoda.
— Jakie niebezpieczeństwo grozi Turskiemu? Może to pani zaraz wyjaśni? Poco mam jechać z panią? Dokąd pani chce mnie zawieźć?
Tamta nagliła.
— Proszę mieć do mnie zaufanie! Przecież to podobno pani mąż! Zresztą, w tę całą historję wpadł przez panią! Wszystko opowiem, po drodze. Siadajmy...
Ostatnie słowa nieznajomej przekonały Kirę. Istotnie znała szczegóły jej życia. Może naprawdę chciała dopomóc. A wyznanie, że Turski znajduje się w niebezpieczeństwie, tylko potwierdziło jej poprzednie przypuszczenia.
— Dobrze! Pojadę z panią! — oświadczyła. — Lecz jeśli pani i nadal będzie dawała takie mgliste wyjaśnienia, zatrzymam taksówkę i wysiądę...
— Nie... nie... — wyszeptała nieznajoma, zajmując wślad za Kirą miejsce w taksówce. — Udamy się na Pragę... — rzuciła szoferowi adres.
Samochód ruszył. Chwilę zaległo milczenie. Nieznajoma zaczęła łkać.
— Niechże się pani uspokoi! — łagodnie wyrzekła Kira. — I wyzna mi wszystko! Więc ten człowiek, którego zabił Traub był krewnym pani? Jakiż to ma związek z Turskim?
Spojrzała jakoś nieśmiało na Kirę.
— Był moim mężem! — odrzekła cicho. — Nazywał się Kowalec! A jaki związek?... — tu zatrzymała się kilka sekund, jakby ta spowiedź z trudem przeciskała się przez gardło. — Traub go wynajął, żeby odebrać panu Turskiemu papiery... Chciał, żeby Michał go unieszkodliwił.. A później, gdy te papiery zdobył, zabił niebezpiecznego świadka... O Boże! — wybuchnęła znów głośnym płaczem. — Jak zostałam ukarana! Jakam ja nieszczęśliwa!
Kira, choć nie znała jeszcze całej prawdy, mimowoli stłumiła odruch wstrętu.. Więc to była spólniczka, czy też żona, a raczej wdowa po człowieku, który miał za zadanie „unieszkodliwić“ Stefka. Nie dała nic poznać po sobie. Zbyt cenne informacje padały z ust nieznajomej.
— Jakie papiery? — delikatnie badała, przypominając sobie niektóre ustępy z otrzymanego wczoraj od „małżonka“ listu.
— Muszę zacząć od początku — wymówiła znacznie spokojniej — żeby pani zrozumiała. Chcę, żeby pani wiedziała wszystko! Bo, co się ze mną stanie za chwilę, nie wiem... Ale pragnę, żeby pani pomściła się za nas wszystkich na Traubie... Cóż to za łotr! Zbój! Morderca... A fałszywy, przebiegły... Drugiego takiego chyba niema na świecie... Więc proszę posłuchać...
Jakby obawiając się, że szofer może ich śledzić, przysunęła się bliżej Kiry i poczęła swe wyznanie. Powtarzała szczegóły pochwycone od Kowalca, a znane z notesu zegarmistrza Lipki. Mówiła więc o wyprawie Górala, Karolaka i Lipki do Ameryki, o zbrodni popełnionej przez nich w Alasce, o tem, kim był prawdziwy Oskar von Traub, później o dalszych dziejach rzekomego Trauba, a właściwie Górala i jak ohydnie oszukał Karolaka, przywłaszczając sobie jego pieniądze.
Kira nie przerywała ani słówkiem tej opowieści, lecz każde słowo, niby ognistemi zgłoskami, ryło się w jej pamięci. Pojmowała teraz słowa listu: „jest to łotr nad łotrami, który dawno powinien zawisnąć na szubienicy i nie ma nawet prawa do tytułu i nazwiska, jakie nosi“. Pojmowała, jak potężną broń zdobył Turski i jak zależeć musiało Traubowi na usunięciu ze swej drogi człowieka, który wiedział tyle. Rzecz tylko jedna nie była jej całkowicie jasna.
— W jaki sposób — zapytała — Turski, to jest właściwie mój mąż, przeniknął te tajemnice?
— Przypadkowo! — padła odpowiedź. — Najzupełniej przypadkowo. Lipko, uczciwy z natury, pierwszy odsunął się od swych towarzyszy. Powrócił do kraju, zebrał mały mająteczek i miał na Starem Mieście sklepik zegarmistrzowski. Był to człowiek skromny, nieśmiały i niezbyt energiczny. Szczerze nienawidził Trauba za to, że przez niego stał się mimowolnym uczestnikiem zbrodni, a więcej jeszcze za porwanie mu ukochanej kobiety. Chciał się zemścić, ale brakło mu odwagi i poważnie chorował na serce. Umarł przed kilku dniami. Raz, gdy dostał ataku na ulicy, przypadkowo ratował go pan Turski i odprowadził do domu, a stary Lipko, czując, że policzone są jego godziny, doręczył mu papiery, w których były opisane te wypadki oraz dokumenty, dowiedziawszy się widocznie, że i on nienawidzi Trauba. Pan Turski zaś zamierzał wykorzystać te dowody, aby panią uwolnić z łap przeklętego łotra...
— Wiem, wiem... — przerwała Kira, nie chcąc dopuścić do bliskich zwierzeń, tyczących się jej życia. — Jednego tylko nie rozumiem? W jaki sposób cała ta historja łączy się z wami, to jest z panią i z jej mężem, który tragicznie zginął?
Żona Kowalca — a nasza dobra znajoma Fanny — zmieszała się trochę. Zbliżał się najbardziej ciężki moment spowiedzi. Nie zamierzała jednak ani kłamać, ani się cofać.
— Widzi pani — odrzekła — muszę tu nieco opowiedzieć o mojem życiu. Przed kilku laty wyszłam zamąż za Kowalca... Byłam całkiem wolna, bo rodzice dawno umarli. Może dobrze nie wiedziałam, kim on jest, może liczyłam, że się zmieni... Zresztą co tu dużo mówić, miłość jest ślepa! W rzeczy samej Michał po ślubie trochę się ustatkował. Mam na Pradze mały domek, do którego jedziemy, a prócz tego gospodarstwo, wystarczające na skromne życie. I wszystko szło jak najlepiej, dopóki do Warszawy nie powrócił Karolak... Bo trzeba pani wiedzieć, że moja nieboszczka matka i Józef Karolak, to rodzeństwo. Karolak jest moim wujem.
Kira drgnęła ze zdziwienia.
— Ten... ten Karolak... z Ameryki?... Bohater tragicznej historji, pani wujem?
— Ten sam! I to właśnie nas zgubiło, a właściwie Michała! Kiedy Karolak powrócił, zaczął szukać mojej matki, aż wreszcie mnie odnalazł. Z początku ucieszyłam się bardzo. Nie znałam dobrze jego życia, matka o wuju opowiadała zawsze dobrze. Przywiózł parę tysięcy dolarów, chciał z nami razem zamieszkać.
— A... a... — mimowolny okrzyk wyrwał się z gardła Kiry.
— Jeszcze pani nic nie rozumie! — tamta zaprzeczyła. — Dopiero za chwilę wszystko stanie się jasne. Myśli pani, że Michał połakomił się na te parę tysięcy? I tak i nie! Dzięki opowiadaniom wuja wpadł on na zupełnie inny pomysł.
— Mianowicie?
— Zapachniały mu setki tysięcy! Rzecz w tem, że wuj przechodził bardzo zmienne koleje i los srodze pomścił się na nim za śmierć prawdziwego Trauba. Już potem, jak okradł go Góral, wiele razy był pod wozem i na wozie, a nieraz tygodniami głodował. A gdy dorobił się ostatecznie w Niemczech, umarła mu żona i ukochana córka. Wtedy powrócił do kraju. Ale z tych wszystkich nieszczęść pomieszało mu się w głowie. Tygodniami był normalny, a potem zaczynał gadać nieprzytomnie. Opowiadał, jak zabili tego bogacza w Alasce, potem, że okradł go Góral i przybrał nazwisko Trauba... Później dostawał ataków furji i łamał wszystko, co się znajdowało dokoła.
— Pojmuje pani teraz? Michał postanowił te opowiadania wykorzystać. Nie zgodził się pod żadnym pozorem, żeby wuja oddać do domu obłąkanych, co dawno należało uczynić, bo obawiał się, że inni, a może i władze zainteresują się temi wiadomościami i uczynią z nich użytek. Urządził więc w domu, w piwnicy taką małą komórkę, wybitą materacami. Kiedy zbliżał się atak, co łatwo poznać było można, bo wuj parę dni przedtem nic nie chciał jeść, nie dawał odpowiedzi na zapytania, tylko gadał sam do siebie, lub głucho ryczał, zamykał go wtedy Michał do tej izdebki. Tam, nieszczęśliwy rzucał się, ciskał, ale ani sobie, ani innym nie mógł uczynić żadnej krzywdy, a ataki dość prędko mijały...
— W każdym razie...
— Niech pani pozwoli skończyć. Michał sądził, że na zasadzie wiadomości, wydobytych od wuja, uda mu się otrzymać pieniądze od fałszywego Trauba. Twierdził, że nie popełnia nic karygodnego, bo Traub ukradł je zwyczajnie. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów — podkreśliła z błyskiem chciwości w oczach — ładna sumka! Na nasze pieniądze blisko pół miljona! Warto za tem chodzić! Ale Traub cwana sztuka! Nie odpowiadał na listy z pogróżkami...
— Ach, to te tajemnicze listy!... — zauważyła Kira, przypomniawszy sobie opowiadanie Turskiego. — Nie bał się ich?
— Nie! Bo wiedział, że o ile Karolak naprawdę jest w Warszawie, nic mu zrobić nie może, gdyż i siebie skompromituje! Zrozumiał to i Michał. Zrozumiał własną bezsilność. Bo nawet, gdyby wuj złożył oficjalną skargę, czy uwierzonoby słowom szaleńca! Zresztą z tego, że Traub znalazłby się w więzieniu, nie przybyłoby nam pieniędzy do kieszeni. Michał postanowił działać inaczej.
— Jak?
— Z jednej strony śledził nieustannie Trauba i stąd miał szczegóły o pani, z drugiej pragnął zdobyć zaufanie Lipki, bo wuj kiedyś się wygadał, że Lipko schował, na złość Góralowi, jakieś ważne a niebezpieczne dla niego papiery. Kręcił się więc koło zegarmistrza i byłby zapewne dopiął celu, bo mu pokazał zegarek ze specjalnym napisem, który oni tylko we trójkę mieli, jako swój znak szczególny. Stanęła temu na przeszkodzie niespodziewana śmierć Lipki... i...
— I mój mąż! — dokończyła Kira, czując, że najbardziej dramatyczny moment się zbliża. — Mój mąż, który posiadł dokumenty? Któż postanowił mu je odebrać?
Franka patrzyła uporczywie w czerwony dywanik, zdobiący podłogę samochodu. Z jej ust z trudem padały wyrazy.
— Co prawda Michał chciał to na własną rękę zrobić! Ale, Traub... Pan Turski poszedł do niego i nastraszył go. Powiedział o papierach... Traub ze strachu był gotów na wszystko... Przyleciał wczoraj popołudniu do Michała... Choć przedtem nie chciał ani z nim gadać, ani odpowiadał na pogróżki. Obiecywał za zwrot tych papierów... no... i milczenie.... pana Turskiego setki tysięcy...
— Aha! — padło z poza zaciśniętych zębów Kiry — Setki tysięcy? Cóż dalej? Odebraliście te papiery?
— Michał — tu słowa Franki przeszły w niezrozumiały szept — ściągnął... no trochę podstępem... pana Turskiego... i zabrał... — ukryła prawdziwą swą rolę.
Kira nie mogła pohamować dalej swego oburzenia.
— Ślicznie! Wspaniale! — zawołała podniecona. — Wszystko rozumiem! Bandyta siedzi na bandycie i oszukuje bandytę! Ten pani mąż... zdaje się Michał odebrał Stefkowi papiery, a Traub go niedawno zastrzelił, miast mu doręczyć przyobiecane setki tysięcy, bo chciał zachować pieniądze i pozbyć się niewygodnego świadka! Ale, co się stało z moim mężem, z Turskim, potem gdyście go zwabili w pułapkę...
Franka wybuchnęła znowu płaczem.
— Przysięgam, ani ja... ani Michał... nie chcieliśmy nic złego...
— A jednak, prawdopodobnie uwięziliście go, bo dotychczas do domu nie powrócił. Zresztą, sama pani, wspominała, że zaczepiła mnie na ulicy, gdyż grozi mu wielkie niebezpieczeństwo i tylko dlatego zgodziłam się z nią pojechać! Proszę natychmiast odpowiedzieć szczerze! Co to wszystko znaczy?
Szloch kobiety zmienił się w spazmatyczny płacz.
— Nie chcieliśmy nic złego... Toć ja pani pierwsza mówię wszystko... Chcę naprawić krzywdę...
— Proszę mówić wyraźniej!
— Michał bał się, że pan Turski go zgubi! Że, jeśli go uwolni, to pobiegnie natychmiast do policji ze skargą... Prosił, żeby pan Turski przyrzekł, że nie zrobi tego, to włos mu z głowy nie spadnie. Przecież znali się od dzieci, chodzili razem do szkoły... Ale, pan Turski, nie zgodził się na to... Nie chciał słyszeć o niczem... Krzyczał, że z łotrami nie wchodzi w układy.
Coraz groźniejszy mars zarysował się na czole Kiry.
— Miał rację! — rzuciła ostro, a jej serce ścisnęło się złem przeczuciem. — A wy? Cóżeście zrobili?
— My... my.. — padło z ust Franki ostateczne wyznanie. — Wychodząc z domu... zostawiliśmy go z wujem... Karolakiem...
Kira aż poderwała się na swem miejscu. Pojęła wszystko. Policzki jej płonęły.
— Co za łotrostwo? — krzyknęła. — Zamknęliście go z furjatem i teraz pani wiezie mnie do tego domu? Co za perfidja! Aby go zadusił, lub łeb mu roztrzaskał ten szaleniec i nikt z tego nie mógł uczynić wam zarzutu? Zaiste, szczyt łajdactwa...
— Kiedy... kiedy...
— Niema usprawiedliwienia! Zechce pani twierdzić, że jej obecna spowiedź, jest skutkiem wyrzutów sumienia! Nieprawda? Pani tylko chce się zemścić na Traubie za śmierć... tego Kowalca. Ale uprzedzam panią, jeśli najmniejsza krzywda spotkała Turskiego, nie mam zamiaru jej oszczędzać i postąpię z nią, jak należy.
Franka szlochała w milczeniu. Kira patrzyła na nią z nienawiścią.
— Prędzej, prędzej, panie kierowco! — nagliła szofera. — Tu chodzi o życie ludzkie! Ale czy on wogóle żyje?
Na szczęście, samochód zbliżał się do celu i przystanął przed wskazanym domkiem. Kira wyjrzała szybko i stwierdziła, że drewniany, parterowy domek, stoi na odludziu. W pobliżu nie było widać przechodniów.
— Istna zbójecka jaskinia! — pomyślała. — Nawet krzyków dobiegających z domu nikt nie usłyszy!
Wysiadła pierwsza.
— Proszę przestać szlochać — wyrzekła ostro, zwracając się do Franki — i odpowiedzieć z sensem. Jak poradzimy sobie, dwie kobiety, z furjatem?
Franka, która zdążyła już wysiąść z auta odparła pokornie.
— Lubi mnie bardzo i słucha... Nawet, podczas ataków furji.
— Hm... wątpliwe... Wolę się zabezpieczyć... Panie! — rzekła do kierowcy. — W tym domu znajduje się obłąkany. Czy nie zechciałby pan nam towarzyszyć? Nie ryzykuje pan nic. W razie najmniejszego niebezpieczeństwa wybiegniemy i zwołamy ludzi!
Szofer, młody chłopak, atletycznej budowy, uśmiechnął się i skinął głową. Widocznie rad był przygodzie.
Teraz cała trójka zbliżała się do domu. Franka otworzyła drzwi wejściowe i weszła pierwsza, za nią Kira i szofer. W domu panowała głucha cisza i nic nie zdradzało, że miała się tam rozegrać niedawno tragedja.
Szybko przebyli znany salonik, za nim jeszcze jeden pokój i jeszcze jeden...
Dopiero, w trzecim, zatrzymała się Franka i znów otworzyła drzwi kluczem. Ukazała się jakaś pusta izba. Był to ten sam pokój, z którego próżno usiłował uciec Turski i w którym go dopadł szaleniec.
Znów ta sama cisza.
— Wuju! — zawołała Franka.
Żadnej odpowiedzi.
Kira wysunęła się odważnie i uczyniła kilka kroków naprzód. W izbie okiennice były zamknięte, trudno też było na pierwszy rzut oka, rozróżnić, co się tam działo. Lecz, kiedy wzrok Kiry nieco przywykł do ciemności, spostrzegła, iż drzwi od następnego pokoju są wyłamane. I to z wielką mocą, bo tu i ówdzie na podłodze leżały potrzaskane kawałki desek.
— Chodźmy! — krzyknęła, tknięta złem przeczuciem. — Tu miała miejsce niedawno rozpaczliwa walka!
Nie zważając na nic, pobiegła dalej. Za pokojem znajdowała się kuchenka. I znów kawałki desek, porozrzucane naczynia.. poprzewracane stołki.
Wpiła się wzrokiem w półmrok...
Kuchnia nie była pusta. Przeciwnie.
Ale widok, jaki przedstawił się jej oczom, był tak potworny, że nie mogła się powstrzymać od głośnego okrzyku przerażenia:
— Boże! Za późno!
W rogu kuchni leżał nieruchomo Turski. Obok niego zaś stał, groźnie podniósłszy pięści do góry, jakiś potwór. Człowiek-zwierzę. Olbrzym napół nagi i obrośnięty. Stał i śmiał się cicho z triumfem i nienawiścią.


ROZDZIAŁ XX.
Triumf barona Trauba.

Dochodziła ósma wieczór. Traub był w znakomitym humorze. Dawno już zapomniał o tragicznej scenie, która przed kilku godzinami miała miejsce w jego gabinecie, a jeśli ją wspominał, to tylko z radością i z uznaniem dla własnego sprytu.
— Nie można było urządzić się lepiej — myślał, spoglądając na tkwiącą w ścianie kulę, obok jakiegoś portretu, w złoconej ramie — i pieniądze pozostały i na zawsze pozbyłem się szantażysty.
Papiery i notes oczywiście zniszczył natychmiast. Teraz nic już nie mogło świadczyć przeciw niemu. Nie czuł niepokoju, ani wyrzutów sumienia. Ze strony władz nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo. Wszak działał w „obronie koniecznej“. Jedna rzecz chwilami zastanawiała Trauba. Co Kowalec zrobił z Turskim? Że naprawdę musiał go „zlikwidować“, o tem nie wątpił na sekundę. Turski zniknął z domu, a dokumenty znalazły się w posiadaniu Kowalca. Lecz jak załatwił z nim? Kiedy nastąpi oficjalna wiadomość o śmierci byłego sekretarza, pardon... „syna“?...
Tu uśmiech przebiegł po zimnej twarzy „barona“ i bynajmniej nie martwił się, że zginął jedyny spadkobierca rodu. Przeciwnie, śmierć Turskiego podwójnie była mu na rękę — usuwała ostatniego niedogodnego świadka i przyśpieszała datę ślubu z Kirą....
— Świetnie! — aż klasnął w dłonie.
Ubrał się starannie, przy pomocy lokaja, który wciąż wyrażał swój żal, że był nieobecny w domu, gdy „bandyta napadł jaśnie pana“ — uperfumował i zaopatrzywszy się w olbrzymi bukiet kremowych róż, wsiadł tym razem do swego wspaniałego Packarda i wyruszył do Kiry.
Wiedział, iż ją zastanie. Umówił się z nią na wieczór. Zaprosiła go nawet uprzejmie — choć jakiś przymus dawało się wyczuć w jej głosie. Nie przejęło go to zbytnio. Kira, nie dowie się nigdy prawdy o tragicznych wypadkach, a po śmierci Turskiego, tem łatwiej złamie jej opór.
Zastał Kirę samą w saloniku. Siedziała pochylona w rogu kanapy, zamyślona i smutna.
— Pozwoliłem sobie przynieść kilka kwiatków! — rzekł na powitanie, wręczając bukiet i całując ją w rączkę.
Ponieważ był pochylony, nie zauważył wyrazu straszliwej nienawiści, jaki wykrzywił twarzyczkę Kiry. Nienawiści i odrazy. Wydawało się, że gdy jej dłoń musnęły lekko usta barona, doznała takiego uczucia, jakby dotknął jej ohydny, nieczysty gad.
— Dziękuję! — wydusiła te słowo ze siebie z trudem i rzuciła niedbale na kanapę wspaniałą wiązankę, miast wstawić ją do wazonu, bowiem niewinne nawet róże, skoro tylko pochodziły od Trauba, sprawiały jej wstręt.
Nie zauważył, lub też udał, iż nie widzi tego ruchu.
— Miałem dziś gorący, pełen emocji dzień — począł, siadając bez zaproszenia, na niskim, pluszowym, stojącym w pobliżu otomany, taborecie. — Usiłowano u mnie dokonać włamania...
— Opowiadał mi pan już o tem przez telefon! — odparła na pozór obojętnie, jakgdyby nie znała szczegółów tej tragicznej historji. — W obronie własnej, zabił pan człowieka. Jednak, to okropne. Czy nie czuje pan wyrzutów sumienia?
Przybrał smutną minę.
— Gnębi mnie to... gryzie... Będzie to jedno z najstraszliwszych wspomnień w mojem życiu! — grał komedję. — Choć nie jestem winien... Inaczej ten bandyta zabiłby mnie... Pierwszy strzelał...
— Pierwszy strzelał?
— Oczywiście!
Kira wpiła się wzrokiem w fałszywego Trauba.
— Kowalec? — niespodzianie z jej ust wybiegło to nazwisko.
Traub zmieszał się nieco. Skąd znała nazwisko? Ale, ostatecznie, wiadomość o napadzie mogła się znaleźć w wieczornych pismach, których nie czytał.
— Kowalec! — powtórzył. — Już pani się dowiedziała, kim był bandyta?
Kira nie spuszczała z niego wzroku, a paluszki jej szarpały machinalnie listki, leżących w pobliżu róż.
— Tak! A nawet słyszałam bardzo ciekawą wersję o włamaniu!
— Gdzie? W gazetach?
— Nie! Nie czytałam, a słyszałam...
— Mianowicie?
— Że — powoli wymawiała wyrazy, — Kowalec miał panu dostarczyć jakieś papiery i otrzymać za to paręset tysięcy, a pan nie chcąc mu tej sumy zapłacić, wprost go zabił, a później symulował włamanie...
W Trauba niby piorun trzasł. Blada jego zazwyczaj twarz stała się czerwona.
Niby, dotknięty prądem elektrycznym zerwał się z taboretu.
— Kto... kto pani to mówił?
— Słyszałam...
— Nędzne kłamstwo! Proszę mi zaraz powiedzieć kto! Uczynię z tego odpowiedni użytek...
— To moja tajemnica!
— Panno Kiro! W podobnych wypadkach niema tajemnic...
Nie wiadomo, co na to odpowiedziałaby Kira i czy długo napierałby Traub o wymienienie źródła dziwnej informacji, gdyby wtem nie nastąpiła niespodziewana przeszkoda.
W przedpokoju zabrzmiał dzwonek.
— Pani spodziewa się gości? — zapytał podrażnionym głosem.. Przeszkodzą nam w naszej rozmowie... Może pani odprawi intruza..
Był wściekły i niespokojny. Nie pojmował, w jaki sposób jego „genjalne“ posunięcie, stało się wiadome innym. Daremnie łamał sobie głowę, czy są to tylko luźne plotki, czy też istnieje przeciw niemu poważny dowód. Musiał to wydobyć z Kiry. Przeczuwał niebezpieczeństwo.
— Niech pani odprawi intruza! — powtórzył, prawie rozkazującym tonem.
Ale, Kira potrząsnęła główką.
— Z jakiej racji miałabym odprawić? — odparła, a na jej twarzyczce po raz pierwszy pojawił się lekki uśmiech. — Takiego miłego gościa? Zresztą, nie sądzę, by miał on przeszkodzić nam w rozmowie...
Chciał jeszcze protestować, lecz było zapóźno. Z sąsiedniego pokoju dobiegały kroki. W bezsilnej złości zagryzł wargi, lecz gdy spojrzał na wchodzącego mimowolnie wyrwał mu się okrzyk:
— Pan?
Na progu salonu stał Turski.
— Pan? — powtórzył i o mały włos nie dodał — Pan żyje?
Turski podszedł do Kiry i przywitał się z nią.
Potem bez pośpiechu odwrócił się w stronę swego byłego zwierzchnika i „ojca“.
Popatrzył nań ironicznie.
— Żyję, panie Góral! — wyrzekł, niby odgadując jego myśli. — Lecz nie pańska w tem zasługa! Uczynił pan wszystko, co mógł, abym przestał istnieć na świecie.
Traub opanował się z całej mocy. Teraz dopiero stawało mu się jasne, że wpadł w zastawioną pułapkę. Turski ocalał, a Kira poznała prawdę o włamaniu. Co jednak mogli mu zrobić, gdy nie posiadali niezbitych dowodów, a kompromitujące papiery zdążył już zniszczyć.
— Nie rozumiem — rzucił szorstkim tonem — co to wszystko znaczy? Przed chwilą panna Kira powtarzała bezsensowne plotki, teraz pan mnie obwinia o zamach na swe życie? I dlaczego nazywa pan mnie Góralem? — nadrabiał czelnością. — Moje prawdziwe nazwisko brzmi, baron von Traub.
Turski zaśmiał się cicho.
— Skończmy tę komedję! — wymówił. — Czy pan sądzi, że jeśli mi pan papiery odebrał i zabił Kowalca, wszystko ujdzie mu bezkarnie?
— Panie Turski! Proszę się liczyć ze słowami!
— Najzupełniej się liczę! Znakomicie zapamiętałem zarówno treść notatek Lipki, jak i daty dokumentów. Sądzę, że na tej zasadzie łatwo będzie wszystko z powrotem odtworzyć. Zresztą...
— Co zresztą...
— Istnieje jeszcze jeden świadek! Jego zeznania będą ostatecznie przekonywujące!
— Świadek?
— Tak! Niech pan spojrzy! Od kilku chwil znajduje się w salonie!
W rzeczy samej, rzekomy Traub w swem podnieceniu nie dosłyszał zbliżających się kroków. Może też dlatego nie posłyszał, że ich odgłos stłumił, zaścielający podłogę puszysty, smyrneński dywan i że stał do drzwi odwrócony plecami. Lecz w salonie znajdowała się zaiste dziwna para.
Jakiś wysoki mężczyzna, dość przyzwoicie ubrany, ale o zwichrzonej czuprynie i potarganej brodzie, a obok niego kobieta. Młoda, przystojna, o pospolitej nieco twarzy. Trzymała ona olbrzyma za rękę, a ten wydawało się, jest jej posłuszny, niczem dziecko.
— Nie poznaje pan? — zapytał Turski. — Przecież to pan Karolak, towarzysz pańskich lat młodzieńczych! A ta pani... To pani Kowalcowa, żona człowieka, którego pan zabił...
Traub ledwie stłumił okrzyk przerażenia.
— Przecież Karolak nie żyje?
— Stoi wszak przed panem!
W obecnych warunkach, po tem, co zaszło, baron napewno wolałby ujrzeć czarta we własnej osobie, niżli Karolaka. Niewyraźnie wybełkotał:
— Co... to... znaczy?
— Chce pan wyjaśnienia? — począł Turski. — Skąd znalazł się tu pan Karolak i jaki to ma związek z naszą sprawą? Chętnie go panu udzielę! Przedewszystkiem, trzeba panu wiedzieć, że pan Karolak od roku przebywa w Warszawie i zamieszkiwał u Kowalca, gdyż był wujem obecnej jego żony.
— A... a... — bąknął Traub, któremu poczynało się rozjaśniać w głowie.
— Kowalec ukrywał pana Karolaka, bo ten jest chory, miewa... no... pewne ataki, w czasie których staje się niebezpieczny. Poza tem jest łagodny, niby baranek. Chce pan wiedzieć, jak nastąpiło nasze poznanie. Kowalec, chciał, na skutek pańskiego zlecenia, naprawdę mnie zlikwidować.
— Nie wiem o niczem...
— Proszę się nie zapierać! Otóż, odebrawszy mi papiery i udając się na spotkanie z panem, zamknął mnie w domu sam na sam z panem Karolakiem, gdyż mniemał, że ten wpadnie w swój zwykły atak...
— Więc to... — mruknął Traub, przypominając sobie dziwne odgłosy, jakie go dobiegły w domu Kowalca.
— W rzeczy samej — opowiadał dalej Turski — chciałem wymknąć się z lokalu, w którym mnie więziono i natknąłem się na pana Karolaka. Przestraszyłem się go bardzo, bo wyglądał nieco ekscentrycznie i przedtem uprzedzono mnie, że mi grozi poważne niebezpieczeństwo. Zamknąłem się więc, w kuchni... Mój postępek rozdrażnił pana Karolaka, który począł drzwi wysadzać. A że jest bardzo silny, wysadził je dość łatwo. Ponieważ podpierałem je z całej mocy, gdy pękły, zostałem z takim impetem rzucony na podłogę, że straciłem przytomność... Ale, pan Karolak nie uczynił mi żadnej krzywdy, tembardziej, że akurat w tej chwili, zjawiła się Kira, w towarzystwie pani Kowalcowej...
— Dzięki Bogu, zdążyłam na czas! — szepnęła Franka. — Zresztą, ten atak, wbrew przewidywaniom, nie był groźny u wuja. Kiedy mnie zobaczył, uspokoił się natychmiast, a panu Turskiemu nie stała się żadna krzywda... A ja się tak bałam, tak się bałam.
Traub, zapewne, teraz w duchu przeklinał Karolaka. Przeklinał, również towarzyszącą mu kobietę, żonę Kowalca, gdyż pojmował, że to ona wszystko wyśpiewała Kirze. Musiał stłumić gniew. Sytuacja przedstawiała się beznadziejnie.
Raptem, stało się najgorsze.
Karolak, który z apatycznym i łagodnym wyrazem twarzy, stał podczas tej całej sceny w milczeniu, nagle poruszył się niespokojnie, a w jego oczach zagrały złe błyski.
— Łotrze!... — rzekł, zbliżając się niespodzianie do rzekomego Trauba. — Najwyższy czas, abym z tobą załatwił porachunek!
Zanim ktokolwiek zdołał temu przeszkodzić, pochwycił go za gardło.
— Zadusi go! — jęknęła Kira. — Przecież nie wolno dopuścić do tego!
Istotnie, sytuacja stała się straszna. Znać było, iż szaleńca, pod wpływem wspomnień, ogarnia furja. Obdarzony olbrzymią siłą, potrząsnął Traubem, niby wątłą trzcinką i wydawało się, że niema mocy, któraby z rąk jego wyrwała „barona“. Atak bowiem, nastąpił niespodziewanie. „Baron“ nie zdążył odskoczyć i teraz charczał tylko w żelaznym uścisku.
Kira, Franka i Turski rzucili się na jego ratunek.
— Puść go pan! — zawołała Kira do Karolaka. — Błagam pana!
Olbrzym sam już się zreflektował. Raptem, zwolnił uścisk i daleko od siebie odepchnął swą ofiarę.
— Nie wart jesteś, byś zginął z moich rąk! — wymówił głuchym głosem. — Dość przez ciebie mam grzechów na sumieniu! Ale pamiętaj... Jeśli kiedy, najmniejszą uczynisz krzywdę tej złotowłosej panience — wskazał na Kirę — zatłukę cię, jak psa!
— Uspokój, uspokój się wuju! — głaskała delikatnie jego ramię, Franka.
Traub, wsparty o ścianę oddychał ciężko. Był blady, a wielkie krople potu ściekały mu z czoła.
Krawat miał przekrzywiony, a z twarzy znikł dumny, pełny pewności siebie wyraz. W takim pożałowania godnym stanie Turski nie widział go nigdy.
Kira postanowiła zakończyć tę przykrą scenę.
— Panie Traub! — rzekła. — A raczej panie Góral! Próżne tu będą wszelkie kłamstwa i wykręty, a wcale nie mam zamiaru pastwić się nad panem. Mój mąż — mocno podkreśliła ten wyraz, wskazując na Turskiego, — wie dużo o panu, ja w razie potrzeby też coś dodam! Liczy pan zapewne, że od czasu wypadków w Alasce ubiegło wiele lat i że dzięki różnym przedawnieniom uda się panu wykręcić z rąk sprawiedliwości? Sądzę jednak, że całkowicie wystarczy, gdy po Warszawie gruchnie wieść, iż jest pan tylko Antonim Góralem, mordercą prawdziwego von Trauba....
Fałszywy Traub nie marzył już o zwycięstwie. Możliwie cało chciał wyjść z tej przygody. Zresztą, oczekiwała go jeszcze przeprawa z Karolakiem.
— Czego pani chce? — zapytał, starając się przybrać poprzednią pańską postawę.
— Czego chcę? Kiedyś, pamięta pan, zastawił pan na mnie pułapkę i musiałam się zgodzić na wszystkie warunki. Dziś jestem górą. Nie zawezwę więc policji, nie złożę skargi do władz, nie będę się bawiła w pańskiego sędziego...
— Ja również — przerwał Turski — daruję panu moje krzywdy! Niech kto inny na panu się pomści....
— O ile — dokończyła Kira — natychmiast stwierdzi pan na piśmie, że dług mego dziadka powstał, z lichwiarskich procentów i że suma kilkuset tysięcy, redukuje się w rzeczy samej do kilka dziesięciu...
— Mogę pani podarować wszystko! — warknął.
— Dziękuje za ten prezent! — zaśmiała się. — Trzymam pana za słowo! Choć nie nęcą mnie pańskie tysiące, przyjmę tę sumę i... ofiaruję na dobroczynność. Wpadł pan, panie Góral! Uczynił pan ludziom wiele złego, a nikomu nic dobrego... Niechaj raz skorzystają bezrobotni...
Udał gniew i zagryzł wargi. W gruncie był kontent, że wykupuje się tak tanio. Najbardziej bolała go zadraśnięta miłość własna.
— Zgadzam się! — oświadczył. — Bo nie mogę postąpić inaczej! Czy na tem koniec?
— Oczywiście, zniszczy pan weksle i odda jeszcze pewne zobowiązanie, które musiałam przez nieopatrzność podpisać... Wie pan jakie? O naszem małżeństwie. No i warunek dodatkowy! — tu uczyniła pauzę, a była to najdotkliwsza zemsta Kiry: — Nigdy nie będzie pan mi opowiadał o swej miłości! Bo kiedy pan prawi o miłości, wygląda pan niczem ropucha, skrzecząca o poezji.
Drgnął, ale nie dał poznać po sobie, jak ubodło go to zdanie.
— Gdzie mam pisać? — rzucił.
— Ot, tu! — wskazała, na stojące w rogu salonu biureczko. Leżały tam zgóry przygotowane — pióro, papier i atrament.
Siadł i począł pisać. Kira podeszła doń i patrzyła uważnie na to, co pisze, przez ramię, jakby obawiała się, że w tej uległości kryje się nowy podstęp.
Lecz, on tym razem dotrzymał obietnicy. A gdy skończył, podał jej papier. Zobowiązanie było wyraźne i unicestwiało dług starego księcia Ostrogskiego raz na zawsze.
— Czy pani zadowolona? — zapytał, powstając z za biureczka.
— Najzupełniej! — odrzekła i złożywszy papier we czworo, podała Turskiemu, co nie uszło uwagi Górala-Trauba. — Tylko...
— Tylko? — powtórzył, nie wiedząc, o co jej chodzi.
Powiodła wzrokiem po obecnych. Po Karolaku i France. Stali oni spokojnie pośrodku, obserwując w milczeniu tę scenę. Olbrzym miał znów swój poprzedni dobroduszny wyraz i rzekłbyś z zadowoleniem śledził całkowite pognębienie „barona“.
— Tylko — dokończyła — nie wiem, czy wszystko zostało załatwione? Ja i mój małżonek — znów silnie zaakcentowała ten „tytuł“ — nie mamy do pana pretensji! Ale, pozostaje pan Karolak i pani Kowalcowa... Nie wiem, czy tak łatwo wypuszczą pana... Może pani Kowalcowa zechce pana oskarżyć o śmierć męża, jeśli nie będzie się obawiała niektórych „drastycznych“ momentów, tej sprawy... A pan Karolak o przywłaszczenie pieniędzy... Ale, to już mnie nic nie obchodzi... I radabym była, gdyby te porachunki odbyły się nie u mnie, a gdzie indziej.
Pojęli.
Pogardzała nimi. Pogardzała i tą Franką, która uległością i skruchą starała się zatrzeć stare grzechy — ale w oczach Kiry była tylko spólniczką przestępcy.
Pogardzała i tym, w gruncie nieszczęśliwym olbrzymem, Karolakiem, bo choć Turskiemu nie uczynił żadnej krzywdy, a na nią spozierał z pokorą bezdomnego psa — i jego ręce splamiła krew ludzka.
— Chodźmy! — szepnęła Franka, trącając wuja w ramię. — Chodźmy! Nic tu po nas...
Z opuszczoną głową, nie śmiąc ręki wyciągnąć do Kiry, opuszczała salon. Za nią podążał powoli olbrzym. Lecz przy progu się zatrzymał.
— Do widzenia panienko! — nagle wyrzekł, dziwnie serdecznie spozierając na Kirę. — Do widzenia! I niech cię Bóg błogosławi! A kocham cię tak za to, żeś podobna do mojej nieboszczki córki!
Ostatni wyślizgnął się Traub, nie obdarzywszy ani Kiry, ani Turskiego spojrzeniem. Niczem lis, do którego jamy podłożono ogień. Minę miał rzadką. Wiedział, że na ulicy oczekuje go nowa rozprawa.
Jak się odbyła ta rozmowa — i ile kosztowała fałszywego Trauba — niewiadomo.
Po upływie jednak kilku dni, znikł całkowicie z Warszawy, odesławszy poprzednio weksle Kirze.

Gdy pozostali sami w salonie, chwilę zapanowało milczenie.
Wreszcie, Turski pierwszy odezwał się do Kiry:
— Kiro! — rzekł, podchodząc do niej. — Spełniłem moje zadanie! Jesteś wolna i nic ci nie zagraża! Pozwól mi się oddalić!
Wyciągnął na pożegnanie rękę.
Kira miała teraz figlarną minkę. Podała mu swą rączkę, lecz umyślnie przedłużyła uścisk.
— Nie! — odparła. — Nie potom cię wyciągnęła z łap warjata, żebyś miał mi uciekać! Jesteś moim mężem i nim pozostaniesz!
— Najdroższa! — wykrzyknął w porywie radości. — Czy, aby nie żartujesz?
Poczęła się gwałtownie śmiać.
— Pamiętasz wciąż poprzednią Krysię i jej „kawały“? Dawna Krysia umarła bezpowrotnie! Chyba pojąłeś wszystko?
— Pojąłem... pojąłem... — szeptał. — I, o ile dawniej kochałem Krysię, teraz po stokroć wolę Kirę!
— Wolisz, nawet moje prawdziwe imię?
— Tak... Choć zresztą... kobieta tem więcej jest kochana, im bardziej jest tajemnicza!
— Może! Ale ja nie zamierzam na przyszłość otaczać się tajemniczością! Jestem zwykłą kobietą, która lubi spokój i domowe ognisko! A teraz chodź ze mną! — pociągnęła go za ramię.
— Dokąd?
— Dokąd? Do dziadka! Przecież muszę cię przedstawić dziadkowi!
Turski nie wiele rozumiał, ale pokornie podążył za Kirą.
Ta przebiegła szereg pokojów i zastukała do gabinetu starego księcia Ostrogskiego.
— Dziadku! — oświadczyła wchodząc i wciągając prawie za sobą Turskiego. — Przyszłam ci przedstawić męża! Nie narzeczonego, a męża! Jest nim Stefan Turski.
Dobrze, że tego dnia stary książę był wyjątkowo ospały. Nie wiele rozumiał, co się dokoła działo i nie posłyszał dramatycznej sceny, która niedawno miała miejsce w salonie. Zamiast więc cisnąć w Kirę książką, która spoczywała na jego kolanach, co może uczyniłby w innym wypadku za podobne „oświadczenie“ i nazwać ją warjatką, tylko burknął:
— Znów męża? Po narzeczonym mąż? Spodziewałem się tego. I czemu do pokoju wpadasz bez zapytania? Jestem zmęczony i senny... Jutro tę sprawę rozważę...
I podczas, gdy Kira składała przed nim najpiękniejszy „dyg“, a Turski oszołomiony kłaniał się głęboko, Ostrogski zapadał w swą zwykłą drzemkę, a tylko jego wargi mamrotały niewyraźnie:
— Turski? Co za Turski? Zdaje się, że porządne nazwisko? Któryś Turski był znanym biskupem za Stanisława Augusta... Zawsze, wolę go... niż nie figurującego w żadnym herbarzu Trauba...
— Idziemy! — zadecydowała Kira, na palcach, opuszczając gabinet i cicho zamykając drzwi. Formalność została załatwiona... a przy dziadku... całować się nie wypada...
I pierwsza wyciągnęła do męża swe ramiona.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.