Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Następnie, jednym susem znalazł się przy oknie i drżącym głosem zawołał:
— Napadli na mnie! Bandyta! Policja! Ratunku!
Ale i tego było mu mało. Wnet ujął słuchawkę telefonicznego aparatu.
— Stał się u mnie straszny wypadek! — mówił, gdy otrzymał połączenie z odpowiednim komisarjatem. — Tu mówi baron Traub z ul. Szopena 30. W obronie własnej zmuszony byłem zabić włamywacza! Proszę natychmiast, przysłać wywiadowcę!
Rychło przed oknami Trauba paczęły się gromadzić tłumy gapiów, znęconych sensacyjną wieścią. Deptano nawet trawniki, by zajrzeć w okna, łamiąc i nie szczędząc pięknych kwitnących bzów. A gdy policyjny wywiadowca znalazł się na miejscu, Traub blady i z bolesną miną tłumaczył:
— Nie mam pojęcia, jak włamywacz tu się dostał. Służący wyszedł za interesami, ja również byłem nieobecny. Chyba przez okno. Zastałem go przy otwartej kasie. A kiedy nań krzyknąłem, ten zbój bez namysłu wystrzelił w moją stronę... O, jego kula utkwiła tam w ścianie. Wtedy, również zmuszony byłem odpowiedzieć wystrzałem. Niestety, mój strzał był celniejszy i położył go na miejscu. Och, nie otrząsnę się nigdy z tego wrażenia, że zabiłem człowieka... Okropne...
Wywiadowca, który zdążył już dobrze obejrzeć Kowalca i przetrząsnąć jego kieszenie, wyprostował się i odparł:
— Nie wielka krzywda się stała, był to zbój nad zbójami! Znam tego ptaszka. To Kowalec! Złodziej, włamywacz i podobno nie cofał się przed zabójstwem, choć mu tego nie udowodniono. Bogu należy dziękować, że udało się panu baronowi cało wyjść z tej przygody, bo Kowalec ani nie litowałby się, ani rozpaczał po nim. Sądzę nawet, że nie będzie miał pan z tego powodu zbytnich przykrości. Działał pan w obronie koniecznej... Kowalec miał ustaloną opinję... Dziwi mnie tylko, że wchodząc przez okno, nie pozostawił śladów?