Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

świata nie obwini go o moją śmierć! Co teraz począć dalej?
W rzeczy samej, był uratowany, ale tylko na chwilę. Bo oszalały olbrzym, porykując z coraz większą wściekłością napierał na drzwi.
Czy długo się ostoją?! Chwiały się, trzeszczały i łatwo poznać było można, że rychło ulegną niezwykłej sile, spotęgowanej napadem furji.
Jeszcze sekunda — i zachwiały się w zawiasach.
— Boże! — jęknął Turski. — Jestem naprawdę zgubiony.

ROZDZIAŁ XX.
WDZIĘCZNOŚĆ TRAUBA.

Traub był od rana w znakomitym humorze. Przedewszystkiem wysłany na zwiady służący doniósł mu, że „pan Turski“, jak wczoraj wyszedł z domu w południe, jeszcze nie powrócił. Miał więc prawie pewność, że plan ułożony z Kowalcem udał się i że rewelacje jego byłego sekretarza przestały być groźne. Pozatem telefonował dziś rano do Kiry, ta rozmawiała z nim wyjątkowo uprzejmie, co nie zawsze się zdarzało.
Siedział więc Traub w swym wytwornym gabinecie, w wielkim fotelu, ćmiąc hawańskie cygaro i raz po raz spoglądając na zegarek, a na jego twarzy zarysował się wyraz pełnego triumfu.
Dziś skończy ze wszystkiemi swemi kłopotami.
Dochodziła dwunasta. O dwunastej miał przybyć Kowalec. Należało pozostać w domu samemu. Szczególniej, gdy baron ułożył aż do najdrobniejszego szczegółu obmyślony w swej głowie plan.
— Antoni! — zawezwał lokaja. — Pojedziecie do Konstancina i zobaczycie, jakie wille są do wynajęcia! Chcę tam spędzić pewien czas! Proszę mi wynotować adresy i ceny!
Traubowi, oczywiście nie śniło się nawet wynajmować willę w tej letniskowej miejscowości.