Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cie dla swych planów odpowiedniejszego człowieka. Należało tylko dobić targu.
— Podejmuje się pan — rzekł — odebrać te papiery Turskiemu i doręczyć mi je! Ile za to panu będę winien?
— Odebrać, doręczyć? — skrzywił się Kowalec. — Mało! Tu trzeba będzie jeszcze unieszkodliwić na zawsze Turskiego! Jak to mówią bolszewicy? Zlikwidować! Bo nawet, jeśli mu się odbierze dokumenty nie przestanie być niebezpieczny! Władze na zasadzie jego zeznań mogą się zainteresować naszemi dziejami.
— Hm... tak...
Twarz Kowalca stała się zaiste zbójecka.
— Zlikwidujemy go tak, — syknął — że najmniejsze na nas podejrzenie nie padnie!
— Mianowicie?
Nie dał bliższego wyjaśnienia.
— To już nasza rzecz!
— Doskonale! — zawołał „baron“. — Doskonale... Ale co to? — raptem przerwał, uderzony jakimś niezwykłym dźwiękiem.
Wydawało się, że z podziemi domu biegnie ten głos. Jakiś ryk, czy jęk człowieka.
— Co to? — powtórzył zaniepokojony.
— Nic! — odparł napozór spokojnie Kowalec, nie patrząc jednak Traubowi w oczy — mamy w domu złego psa, który wyje!
— Psa? Wyje? Ależ to raczej podobne jest do jęku człowieka?
— Zdawało się panu! — zaprzeczył, poczem wnet powrócił do przerwanej rozmowy. — Tedy, chodzi panu o nasze warunki?
— Tak! — mruknął Traub i niby patrząc w twarz Kowalca, pilnie nadsłuchiwał dalej, ale nie dobiegł go już żaden niezwykły odgłos. A nuż w rzeczy samej zły pies? — pomyślał. — W każdym razie dziwne? Czyżby więzili tu kogo w tym domu.
Tymczasem Kowalec, całkowicie już jakby za-