Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom IV/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.

Same niespodzianki.

Stanisław chodził tak strapiony i zmieniony niepokojem, że ojciec nawet, który mu się mało przypatrywał, postrzegł jego cierpienie, posądzając go o chorobę.
— Czyś ty niezdrów? spytał go przy objedzie.
— Ja? nie, kochany ojcze, czuję się jak zwykle, nic mi nie jest.
— Zdaje mi się żeś czegoś od wczoraj zmizerniał, możebyś się poradził, posłalibyśmy po doktora.
— Dziękuję papie, ale nie widzę potrzeby.
W istocie twarz Stasia malowała to głębokie w sobie cierpienie wewnętrzne, które jak pożar mający wybuchnąć wprzód pożera wszystko czego dosięgnąć może, usiłował je ukryć, wybijało się mimowolnie, potężniejsze nad władzę co je zwyciężyć chciała.
Tegoż dnia Parciński, który jeździł do Nowin i na granicę, a u karczemki na trakcie spotkał się z znajomymi, przywiózł wiadomość o coraz niebezpieczniejszym stanie hrabiego Sulimowskiego.
— Powiadają, rzekł przy wieczerzy, że słabość przybrała charakter nadzwyczaj groźny, i z kilku lekarzy nikt za życie nie ręczy, chyba cud by go uratował. Cała rodzina zwołana do łoża jego się zbiegła; dziwy plotą. Pojechał tam i ksiądz dziekan z Podberezia, święty kapłan i śmiały człowiek! mówią że nie wahał mu się w tej chwili uroczystej wystawić przed oczy całego życia przeszłego, zalecając żal i pokutę.
— A cóż to dziwnego? rzekł Bal.
— To nic, odparł Parciński, ale co rzadko, hrabia słyszę na prawdę się upamiętał, i chce krzywdy jakie w życiu porobił komu nagradzać. Mówią nawet że ta porywcza skrucha zastrasza żonę i dzieci, którym gdyby przyszło szczelnie obrachować się z przyszłością, mogłoby nie dużo pozostać.
— Zmiłujcie się! z niecierpliwością przerwał kupiec, przesadzacie zawsze w sądach o Sulimowskim. Może być że miał żyłkę do procesów, ale to nie był znowu tak bardzo zły człowiek!
Parciński otwarcie się rozśmiał.
— Daj Boże zawsze i wszędzie tak pobłażających sędziów jakim jesteś Waćpan dobrodziej.
— Nie, nie, ale potrzeba być sprawiedliwym...
Na te słowa wszedł Moszko stary, który od niejakiego czasu w niedostatku gości, a z powodu rozsądku swego oceniony przez pana Bala, miał wolny przystęp do niego w każdym czasie.
Moszko zawsze przychodził z nowinami, czy domowemi, czy zagranicznemi, ale nigdy z próżnemi rękoma.
— A! witam gościa! zawołał kupiec wstając i idąc przeciwko niego, gdy arędarz okiem uważnem już wszystkich policzył i utkwił właśnie wzrok w nieznajomym Strumiszu. — Cóż tam słychać?
— Co ma być słychać? nic, cicho, tylko o naszym dawnym panu bardzo coś gadają.
— No! cóż takiego? spytał kupiec.
— Zobaczy pan że się potwierdzi com ja przywiózł, dodał Parciński.
— Gadają, że bardzo chory, a już mu doktorzy nie wiele życia obiecują; jeszcze mówią kilka dni, szkoda człowieka!
— Widzisz panie Tomaszu i on go żałuje, przerwał Bal.
— Ja każdego żałuję, z westchnieniem rzekł stary, jednego że tu potrzebny na świecie, drugiego że się nie zrobił potrzebnym.
— Ślicznieś powiedział! ale cóż tam więcej plotą? pytał kupiec.
— At! at! zwyczajnie ludzkie gawędy. Powiadają że cały swój majątek rozdaje... Nawet jednę daleką krewnę, o której myśmy tu nigdy nie słyszeli, sprowadził aż z Warszawy.
Staś się rzucił na krześle, pochwycił gwałtownie z miejsca i poczerwieniał; matka go tylko zrozumiała.
— No? a toż czego? począł Erazm.
— Bo to widzi Jaśnie pan, on z jej dziadem miał procesowanie. Nu! różnie tam bywa w sądach. Może tam co wziął, czego nie powinien był brać, a chce teraz oddać. Zresztą czy ja wiem? ludzkie gadania, zwyczajnie. Taki to straszno przed panem Bogiem stanąć!
Wszyscy umilkli, Stanisław pałał cały, niespokoił się, chodził, domyślał i łamał z nadzieją, której się obawiał przypuszczać.
Pan Bal wyszedł ze starym, Parciński wymknął się za niemi, Stanisław żywo przybliżył do matki.
— Ona jest w Sulimowie! zawołał po cichu, jestem tego pewny!
— Cierpliwości kochany Stasiu! jeśli ją tak los do nas przybliża, kto wie co Bóg o was myśli, módlmy się i czekajmy.
Strumisz w czasie cichej rozmowy matki z synem, pozostał w tym samem pokoju, ale tak jak sam na sam z Lizią, która nieopodal od niego siedziała, prawie go oczyma wyzywając do rozmowy. Jan jednak przybliżyć się nie śmiał: był on z tych ludzi surowych dla siebie, namiętnych ale walczących z uczuciem, co najzimniejszą powierzchownością pokrywają najgorętsze serce. Położenie jego względem Lizi tak go od niej oddzielało, że przez samę dumę nie chciał z zakresu wychodzić, by się nie narazić na wygnanie z raju, który nęcił jego stopy. Dawne szyderstwa i nielitościwe przygryzki dziewczęcia, tkwiły mu jeszcze w pamięci, obawiał się nowych. Ale Lizia tak się powoli zmieniła. Ów schwytany ukradkiem dziennik, a potem pobyt na wsi, osamotnienie rozmarzające i egzaltujące, łatwo wiele na nią wpłynęły. Nie było to dziecię trzpiotowate, ale dziewczę osmutniałe i... powiedzmy wreszcie całą prawdę — zakochane!
Jak to do tego przyszło Bóg wie jeden, są tajemnice niezbadane, miłość się często poczyna od szyderstwa, czasem od nienawiści, niekiedy od obojętności długiej; nikt jeszcze nie zbadał jej przyczyny, nie zakreślił drogi, nie oznaczył pochodzenia.
Nie zawsze pierwsze wejrzenie niepokonane zarzuca więzy, a kto wie czy powolnie wyrastająca namiętność nie jest jak wiekami rosnące drzewo, na trwalszy byt przeznaczona. Szkoda, zaprawdę szkoda, że jaki psycholog nie przedsięwziął dotąd monografii tego uczucia, tak wielką rolę grającego na świecie, które tak długo za prosty wynik materjalnych popędów miano. Coby to była za piękna historja: dzieje miłości, od urodzin jej w pierwszych wiekach chrześcjaństwa, od młodości której dosięgła w czasach rycerskich, do werteryzmów i dzisiejszego upadku uczucia, które się rozpłynęło w dymie cygarów i rozprysło w szumach szampana!
My powróćmy do Lizi i Jana, o trzy kroki od siebie w milczeniu poglądających ukradkiem. Strumisz zdaje się zatopiony w kontemplacji Zakala i chróścianych stodół jego. Lizia bawi się bransoletką, której niby zapiąć nie umie. Niekiedy on spojrzy ku niej przelękły swojem zuchwalstwem, to znowu ona piękne oczki wlepi w ślicznego chłopaka któremu mówić się zdaje: — Cóż tam tak ciekawego upatrzyłeś pan w oknie?
I trwa to milczenie długą chwilę. Jan nie śmie się ruszyć, Lizia myśli tylko od czego począć, zmuszoną się widząc do rozpoczęcia rozmowy.
— Co za obojętność! mówi do siebie, miałżeby zapomnieć, czy tak dobrze udaje, czy tak się mnie boi?
Wstała nakoniec z krzesła, ale gdy już usta otworzyć miała, ona co się nie lękała nikogo, zmięszała się jakoś...
— Jakże się panu Janowi nasz kraj podobał? chciałam mówić ten kraj? dodała szybko.
— Mnie się wydał prześliczny!
— Mnie com tu już zimę przebyła, szkaradny! smutno! pusto! wielka trumna w której tylko wieko jeszcze otwarte...
— Daruje mi pani, że się jej sprzeciwię... ale doprawdy dla mnie osobliwszy ma urok wioska, może dla tego że ją raz pierwszy oglądam. Jest w niej coś co przypomina sercu, jakiś byt dawny, patrjarchalny, pierwotny, owe wieki które ozłociło oddalenie...
— Wszystko to piękne, odparła Lizia, ale gdybyś pan tu z nami, wśród pustyni i ciszy nieznośnej przebył zimę wiekuistą, o! nie tak byś mówił.
— Może, ale i ta pora swój wdzięk mieć powinna...
— Tak! dymiące kominy, czadu pełne piece, wicher wiejący przez ściany i widok brudnych śniegów, bo wyobraź pan sobie, na tem Polesiu śnieg nawet nie biały, ale jakiś brudny. Ledwie spadł, już go nazajutrz smolne dymy okopciły.
Jan się serdecznie rozśmiał.
— Pan mi nie wierzysz? zapytaj mamy; nie ma nic brzydszego jak ten brudny całun ziemi, którego nawet deszcze spłukać nie mogą, póki go sobie nie zabiorą.
— A jednak pani wyjeżdżałaś z takiem upragnieniem wsi, odważył się powiedzieć Jan.
— Przyznaję się do tego, odparła cicho Lizia, ale są rzeczy i osoby, na których wartości człowiek się późno poznaje.
Tych kilka słów wyrzekła z tak niezręcznem wzruszeniem, że Strumisz zadrżał cały, ale prędko przyszedł do przytomności, opamiętywając się, że to czemu nadawał znaczenie, mogło go nie mieć w istocie i być przypadkowo rzuconym słów zbiegiem.
Wszakże chwilowe milczenie, niepostrzeżone wzdrgnięcie, dowiodło Lizi że została zrozumianą choć na chwilę. Zdało jej się że zanadto powiedziała wyraźnie i dodała szybko:
— Mówię to o Warszawie, o mieście.
Ale tłumaczenie gorsze było jeszcze od tekstu, i kto inny nie Jan, byłby z tego wykładu domyślił się że nie mówiła o Warszawie.
— Jakże mi żal że pani tęskni za miastem, odparł z westchnieniem.... a tu ani myśleć o powrocie do niego.
— Czasem, czasem, cicho zawsze łagodnie odezwała się z uśmiechem i wejrzeniem uroczem Lizia, najniepodobniejsze dzieją się rzeczy, kto wie?
I te słowa znowu były tak dwuznaczne, choć i one mogły się tłumaczyć Warszawą i miastem.
— Ale któż tak śmiały by na niepodobne rachował, rzekł Jan.
— Naprzykład ja, odpowiedziała Lizia, zdaje mi się że te najlepiej. Ja zawsze rachuję na to co się obrachować nie daje, i zdaje mi się, że gdybym zimno, pospolicie liczyła tylko to co pewne... a! to by żyć nie warto i być młodym! Ale pan przywykłeś, dodała, do ksiąg rachunkowych i cyfr nieubłaganych.
— O to prawda, rzekł coraz bardziej pociągniony ku niej Strumisz, który się zapominał, nie same księgi nauczyły mnie tego, ale całe moje życie. Ja się nawet boję przeszłego i spełnionego, żeby mi i tego kto nie wydarł.
— O jeśli tak, z uśmiechem figlarnym przerwało dziewczę, to pan pewnie musisz pisać dziennik...
Twarz młodego człowieka oblała się szkarłatem, zdrętwiał prawie, ale rychło przyszedł do siebie. — Zgadłaś pani, odpowiedział, nie mając przyszłości, chcę sobie podwoić przeszłość...
— Ale godziż się być takim nieznośnym tchórzem? spytała obracając branzoletkę na ręku Lizia. To wczesna starość! pozwalam już biednym posiwiałym żeby się sobie bali, ale my?
To my tak słodko brzmiało w uszach Jana, i co chwila silniej czuł się porwany; znikały dzielące go od niej przeszkody, serce biło coraz gwałtowniej... oczy mówiły otwarcie.
— My! tak się doprawdy mówić nie godzi, chyba przez szyderstwo, odpowiedział smutno. Moja i pani młodość są to dwa tak odmienne światy! Jam z sieroctwa i pracy wyszedł i jeszcze drżę bym nie wrócił do osamotnienia dawnego, do pustyni mego dzieciństwa; pani... rozkwitłaś sobie swobodnie, przytulona do serca matki! Nie dziw że z niego zaczerpnęłaś odwagi, a mnie zkąd ją wziąć?
— Zkąd? szepnęła Lizia przybliżając się trochę i wlepiając w niego ciemne błyszczące oczki swoje — porównałeś mnie pan do roślinki, ja skończę płacąc mu porównaniem także za jego poetyczny komplement. Widziałam rośliny co ledwie nóżką dotykają ziemi, co się chwieją w powietrzu jak powój, a tak zielono rosną, tak niebiesko kwitną!!
— A! pani! mimowolnie rzekł Strumisz, wspomniałaś powój na moje szczęście. Bo powój musi się choćby o suchą gałąź obwinąć, sam sobie nie podoła.
— Jakto? więc na świecie pan nie spodziewasz się nawet znaleść suchej gałązki dla siebie? — Zapytanie było tak żywe a odpowiedź tak trudna!
— Ja się nigdy i niczego spodziewać nie umiem, rzekł Jan z serca i z uczuciem.
— I nigdy też, przerwała Lizia prawie z gniewem, nic nie dosięgniesz, nic nie otrzymasz! Z losem i przeznaczeniem potrzeba walczyć mężczyźnie, a pan stoisz z daleka i kapelusz tylko zdejmujesz przed nim.
Ostatnie wyrażenie trochę żartobliwe, przeznaczone było na pokrycie znaczenia całej rozmowy, bardzo wyraźnego... Strumisz nie wiedział co począć, chwilami widział przed sobą błyski szczęścia, to znowu stanął obawiając się by jak grom nie uderzyło w niego szyderstwo.
Lizia domówiwszy tych słów usiadła i zamilkła, ale w wyrazie jej twarzy, w oczach nie było nic złośliwego, raczej smutek, niecierpliwość, zniechęcenie. Czuła, że jej nie wierzył jeszcze, że się lękał.
— Spodziewam się, zaczęła po przestanku, że pan tu przynajmniej zabawisz z nami. Stanisław od niejakiego czasu stał się tak nie do ukąszenia, nie do użycia, nie do rozmowy, że jego jeszcze bawić potrzeba. Mama smutna, ojciec na nas wszystkich nie wystarczy! Lubi bardzo pana Parcińskiego, choć sobie prosty człowiek, ale i ten częściej gospodaruje, jeździ i kłóci się z ludźmi, niż nas rozrywa. Podawałam już myśl żebyśmy sobie sprawili rezydenta jakiego. Mówią, że na wsi był to sprzęt dawniej nieodbicie potrzebny, i nikt tego teraz lepiej nie pojmuje nademnie. Jaka to rzecz wygodna!!
— Ale pani! obrażony trochę, rzekł Jan, jabym się znowu na rezydenta nie przydał...
— Dla czego?
— Pierwszym przymiotem tej istoty, dziś razem z mamutami wygasłej i z tradycji tylko znanej, było podobno niesłychane posłuszeństwo i niewyczerpana powolność...
— A pan nie masz tych przymiotów?
— Żadnych sobie nie przyznaję, ale tych mniej niż innych.
— Chwała Bogu! odpowiedziała Lizia, bo też to przymioty, które nie są nazwania tego warte... Ale różni bywali rezydenci...
— Na żadnegom się nie przydał...
— Tak panu pilno wrócić do Warszawy?
— Pilno? nie... ale... Strumisz znowu poczynał szaleć — ale...
— Ale — śmiało! podpowiedziała Lizia.
— Ale, ja tam gdzie mi dobrze, gdzie mi bardzo dobrze, boję się być długo: człowiek się psuje i rozpieszcza, potem boleje...
— Zawsze tchórz! dodała Lizia, ruszając ramionami.
— Ale cóż na to poradzić?
— Co? prawdziwie nie wiem, choć szczerze chciałabym pana z tej choroby wyleczyć...
— Pani by to przyszło tak łatwo! odważył się cichuteńko wymówić Jan, który już jak pijany, słów na ustach utrzymać nie mógł... Spodziewał się gniewów, przeląkł, zadrżał, ale Lizia odpowiedziała tylko:
— Doprawdy? a głos jej drżał...
Rozmowa tak zaszła niespodziewanie daleko, że się znów Eliza obawiać poczęła i chciała ją uczynić nic nie znaczącą, ale pieszczoszka nie potrafiła się oprzeć sercu, a litościwa nie chciała go dręczyć. Tyle i tak wycierpiał.
Na to — doprawdy? rzucone pytaniem, Jan już odpowiedzieć nie potrafił — w tej chwili mierzył on przestrzeń którą ubiegł w krótkiej rozmowie i zdawało mu się że to sen... chciał się obudzić, lub być pewnym że to jawa.
— Gdyby to w dawnych czasach... po chwilce poczęła drżącym głosem Lizia, kiedy wierzono w talizmany i czary... poszukałabym dla pana jakiego kwiatka odwagi i listka nadziei... ale dziś?
— Dziś wszystko jest talizmanem! rzekł gorąco Strumisz.
— Jakto? choćby naprzykład ten kwiatek cyklamu tak mile pachnący?.. To mówiąc zerwała go i podała z zapytaniem młodemu człowiekowi.
Strumisz o mało nie padł z podziwu i ze strachu, wziął różową wonną roślinkę drżącą ręką, ale nim potrafił usta otworzyć, Lizi już nie było... znikła.
W ten sposób urwana rozmowa zmieniała życie, odsłoniła świat nowy... długo stał wryty, nie mogąc się poruszyć, potrzebując jak po uderzeniu piorunu powrócić do życia... i głos pani Balowej obudził go dopiero.
— Co ci jest panie Janie? zapytała go łagodnie widząc stojącego, nieruchomego i bladego — widziałam jakeście żywo rozmawiali z Lizią... i...
— Nic pani, nic. Czuję tylko potrzebę powietrza, chcę wyjść trochę i orzeźwić się.
— Chodźmy na ganek.
Wyszli. Jan dał si prowadzić gdzie chciano, tak był obojętny na wszystko. Ażeby pojąć co się z nim działo, potrzeba po długiem nieszczęściu, po długiej beznadziei, nagle stanąć u szczytu, którego nawet nie śmiało dotknąć skrzydłem swojem marzenie. Wielkie szczęście robi wrażenie podobne do straszliwego ciosu — oba zabić mogą. Jan chwytał się za głowę by nie oszaleć.
W tem głos Bala i śmiech Parcińskiego otrzeźwiać go poczęły; wyszedł na powiew powietrza, spojrzał po świecie, przekonał się, że żył, że wszystko było jawą.
— Patrz, patrz! chwytając go pod rękę zaczął kupiec, na te dalekie lasy, na rzekę siną, połyskującą w światłach wieczornych, posłuchaj, powąchaj... i powiedz mi, gdzie to znajdziesz w mieście?
— O! mnie nie potrzeba przekonywać, rzekł Strumisz, bo nim zajechałem do Zakala, upiłem się wioską i wiosną i czuję się być oczarowany.
— Otóż to człowiek! zakrzyknął pan Erazm, to człowiek z uczuciem! Wart jesteś żyć na wsi!
Parciński śmiał się otwarcie.
— Panie! rzekł, a myż... a ja!
— Waćpan, dodał gorąco, po swojemu potomek Massagetów, Waćpan masz brzydki nałóg szyderstwa i drugi brzydszy jeszcze tajenia się z tem co w tobie najlepszego! kochasz wieś, ale ukradkiem i nie przyznajesz się do tego, żeby być oryginalnym, albo przekorą.
— Wszystko to być może, wesoło odparł Tomasz, ale u mnie tak — wszystko albo nic! Jeśli ma być wieś rajem, niechże nim będzie całą gębą; nie chcę w niej ani dzwonków które pan wiesz jak drażnią, ani sporów z wieśniakami, ani głupich sąsiadów, ani nudnej jesieni.
— Małej rzeczy Waćpań chcesz, Adamowego raju! a i tam było przecie coś co go zatruwało — wąż... może właśnie ze dzwonkami!! Cha! cha! Rad z dowcipu rozśmiał się pan Bal serdecznie, pociągnął powietrza, uśmiechnął się.
— To mi życie! rzekł.
— A dyferencja? szepnął cicho Parciński.
— Dzieciństwo.
— A zaległości?
— Już zapłacone!
— A włościanie?
— Będziemy ich wychowywali!
— A sąsiedzi?
— Pogodzim się z niemi!
— A oficjaliści?
— Sprowadzim innych!
Gdy ostatniego swego a miał domawiać Parciński, przed samym gankiem zjawił się charakterystyczny poleszuk, wyraźnie posłaniec, w siwej siermiędze, postołach, z koszelkiem na plecach, w czerwonej czapeczce, z kijem pielgrzyma.
— A zkąd? spytał tknięty pan Bal.
— Od Hubki, rzekł Parciński odbierając list i kręcąc głową, bodaj żebyśmy nie mieli zaraz do dodania w regestrze zapytań. — A Hubka?
— Przeczytaj, zmiłuj się, chmurniejąc zawołał pan Bal, czego on tam chce?
— Oj! list coś długi, papierów dużo, źle!
— Czy znowu o dyferencją, wszak rzecz skończona!
Pan Tomasz rzucił okiem.
— To co innego, rzekł powolnie i poważnie, idę przeczytać, to jakiś dawny interes.
To mówiąc i nie chcąc może zatruwać panu Balowi tak wesoło poczętego wieczoru, usunął się do swojej izdebki.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.