Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

świecie, przekonał się, że żył, że wszystko było jawą.
— Patrz, patrz! chwytając go pod rękę zaczął kupiec, na te dalekie lasy, na rzekę siną, połyskującą w światłach wieczornych, posłuchaj, powąchaj... i powiedz mi, gdzie to znajdziesz w mieście?
— O! mnie nie potrzeba przekonywać, rzekł Strumisz, bo nim zajechałem do Zakala, upiłem się wioską i wiosną i czuję się być oczarowany.
— Otóż to człowiek! zakrzyknął pan Erazm, to człowiek z uczuciem! Wart jesteś żyć na wsi!
Parciński śmiał się otwarcie.
— Panie! rzekł, a myż... a ja!
— Waćpan, dodał gorąco, po swojemu potomek Massagetów, Waćpan masz brzydki nałóg szyderstwa i drugi brzydszy jeszcze tajenia się z tem co w tobie najlepszego! kochasz wieś, ale ukradkiem i nie przyznajesz się do tego, żeby być oryginalnym, albo przekorą.
— Wszystko to być może, wesoło odparł Tomasz, ale u mnie tak — wszystko albo nic! Jeśli ma być wieś rajem, niechże nim będzie całą gębą; nie chcę w niej ani dzwonków które pan wiesz jak drażnią, ani sporów z wieśniakami, ani głupich sąsiadów, ani nudnej jesieni.
— Małej rzeczy Waćpań chcesz, Adamowego raju! a i tam było przecie coś co go zatruwało — wąż... może właśnie ze dzwonkami!! Cha! cha! Rad z dowcipu rozśmiał się pan Bal serdecznie, pociągnął powietrza, uśmiechnął się.
— To mi życie! rzekł.
— A dyferencja? szepnął cicho Parciński.
— Dzieciństwo.
— A zaległości?