Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdyby to w dawnych czasach... po chwilce poczęła drżącym głosem Lizia, kiedy wierzono w talizmany i czary... poszukałabym dla pana jakiego kwiatka odwagi i listka nadziei... ale dziś?
— Dziś wszystko jest talizmanem! rzekł gorąco Strumisz.
— Jakto? choćby naprzykład ten kwiatek cyklamu tak mile pachnący?.. To mówiąc zerwała go i podała z zapytaniem młodemu człowiekowi.
Strumisz o mało nie padł z podziwu i ze strachu, wziął różową wonną roślinkę drżącą ręką, ale nim potrafił usta otworzyć, Lizi już nie było... znikła.
W ten sposób urwana rozmowa zmieniała życie, odsłoniła świat nowy... długo stał wryty, nie mogąc się poruszyć, potrzebując jak po uderzeniu piorunu powrócić do życia... i głos pani Balowej obudził go dopiero.
— Co ci jest panie Janie? zapytała go łagodnie widząc stojącego, nieruchomego i bladego — widziałam jakeście żywo rozmawiali z Lizią... i...
— Nic pani, nic. Czuję tylko potrzebę powietrza, chcę wyjść trochę i orzeźwić się.
— Chodźmy na ganek.
Wyszli. Jan dał si prowadzić gdzie chciano, tak był obojętny na wszystko. Ażeby pojąć co się z nim działo, potrzeba po długiem nieszczęściu, po długiej beznadziei, nagle stanąć u szczytu, którego nawet nie śmiało dotknąć skrzydłem swojem marzenie. Wielkie szczęście robi wrażenie podobne do straszliwego ciosu — oba zabić mogą. Jan chwytał się za głowę by nie oszaleć.
W tem głos Bala i śmiech Parcińskiego otrzeźwiać go poczęły; wyszedł na powiew powietrza, spojrzał po