Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Żadnych sobie nie przyznaję, ale tych mniej niż innych.
— Chwała Bogu! odpowiedziała Lizia, bo też to przymioty, które nie są nazwania tego warte... Ale różni bywali rezydenci...
— Na żadnegom się nie przydał...
— Tak panu pilno wrócić do Warszawy?
— Pilno? nie... ale... Strumisz znowu poczynał szaleć — ale...
— Ale — śmiało! podpowiedziała Lizia.
— Ale, ja tam gdzie mi dobrze, gdzie mi bardzo dobrze, boję się być długo: człowiek się psuje i rozpieszcza, potem boleje...
— Zawsze tchórz! dodała Lizia, ruszając ramionami.
— Ale cóż na to poradzić?
— Co? prawdziwie nie wiem, choć szczerze chciałabym pana z tej choroby wyleczyć...
— Pani by to przyszło tak łatwo! odważył się cichuteńko wymówić Jan, który już jak pijany, słów na ustach utrzymać nie mógł... Spodziewał się gniewów, przeląkł, zadrżał, ale Lizia odpowiedziała tylko:
— Doprawdy? a głos jej drżał...
Rozmowa tak zaszła niespodziewanie daleko, że się znów Eliza obawiać poczęła i chciała ją uczynić nic nie znaczącą, ale pieszczoszka nie potrafiła się oprzeć sercu, a litościwa nie chciała go dręczyć. Tyle i tak wycierpiał.
Na to — doprawdy? rzucone pytaniem, Jan już odpowiedzieć nie potrafił — w tej chwili mierzył on przestrzeń którą ubiegł w krótkiej rozmowie i zdawało mu się że to sen... chciał się obudzić, lub być pewnym że to jawa.