Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mówię to o Warszawie, o mieście.
Ale tłumaczenie gorsze było jeszcze od tekstu, i kto inny nie Jan, byłby z tego wykładu domyślił się że nie mówiła o Warszawie.
— Jakże mi żal że pani tęskni za miastem, odparł z westchnieniem.... a tu ani myśleć o powrocie do niego.
— Czasem, czasem, cicho zawsze łagodnie odezwała się z uśmiechem i wejrzeniem uroczem Lizia, najniepodobniejsze dzieją się rzeczy, kto wie?
I te słowa znowu były tak dwuznaczne, choć i one mogły się tłumaczyć Warszawą i miastem.
— Ale któż tak śmiały by na niepodobne rachował, rzekł Jan.
— Naprzykład ja, odpowiedziała Lizia, zdaje mi się że te najlepiej. Ja zawsze rachuję na to co się obrachować nie daje, i zdaje mi się, że gdybym zimno, pospolicie liczyła tylko to co pewne... a! to by żyć nie warto i być młodym! Ale pan przywykłeś, dodała, do ksiąg rachunkowych i cyfr nieubłaganych.
— O to prawda, rzekł coraz bardziej pociągniony ku niej Strumisz, który się zapominał, nie same księgi nauczyły mnie tego, ale całe moje życie. Ja się nawet boję przeszłego i spełnionego, żeby mi i tego kto nie wydarł.
— O jeśli tak, z uśmiechem figlarnym przerwało dziewczę, to pan pewnie musisz pisać dziennik...
Twarz młodego człowieka oblała się szkarłatem, zdrętwiał prawie, ale rychło przyszedł do siebie. — Zgadłaś pani, odpowiedział, nie mając przyszłości, chcę sobie podwoić przeszłość...
— Ale godziż się być takim nieznośnym tchórzem?