Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Daruje mi pani, że się jej sprzeciwię... ale doprawdy dla mnie osobliwszy ma urok wioska, może dla tego że ją raz pierwszy oglądam. Jest w niej coś co przypomina sercu, jakiś byt dawny, patrjarchalny, pierwotny, owe wieki które ozłociło oddalenie...
— Wszystko to piękne, odparła Lizia, ale gdybyś pan tu z nami, wśród pustyni i ciszy nieznośnej przebył zimę wiekuistą, o! nie tak byś mówił.
— Może, ale i ta pora swój wdzięk mieć powinna...
— Tak! dymiące kominy, czadu pełne piece, wicher wiejący przez ściany i widok brudnych śniegów, bo wyobraź pan sobie, na tem Polesiu śnieg nawet nie biały, ale jakiś brudny. Ledwie spadł, już go nazajutrz smolne dymy okopciły.
Jan się serdecznie rozśmiał.
— Pan mi nie wierzysz? zapytaj mamy; nie ma nic brzydszego jak ten brudny całun ziemi, którego nawet deszcze spłukać nie mogą, póki go sobie nie zabiorą.
— A jednak pani wyjeżdżałaś z takiem upragnieniem wsi, odważył się powiedzieć Jan.
— Przyznaję się do tego, odparła cicho Lizia, ale są rzeczy i osoby, na których wartości człowiek się późno poznaje.
Tych kilka słów wyrzekła z tak niezręcznem wzruszeniem, że Strumisz zadrżał cały, ale prędko przyszedł do przytomności, opamiętywając się, że to czemu nadawał znaczenie, mogło go nie mieć w istocie i być przypadkowo rzuconym słów zbiegiem.
Wszakże chwilowe milczenie, niepostrzeżone wzdrgnięcie, dowiodło Lizi że została zrozumianą choć na chwilę. Zdało jej się że zanadto powiedziała wyraźnie i dodała szybko: