Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom IV/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Gość z daleka.

My powrócimy do naszego złotego jabłka, do umajonego w liście i zieleń strojnego, ale smutnego Zakala. Niespodziewany gość zawitał tu do starego dworu, był to Strumisz, którego niepokój, wezwanie kupca, a może i więcej coś jeszcze wiodło ku temu miejscu. Pierwszy to raz pracowity niewolnik, co całą młodość swoję przykuty do stołu przepędził w pracy zasłaniającej mu świat Boży, wyrwał się na szersze pola, na to co zowią wsią, a co mu się jak panu Balowi wydało rajem, ozłoconym jeszcze młodością jego i dotąd tłumionym poetycznym zapałem.
Dla biednego sieroty wszystko a wszystko było tak nowe, niespodziane! W tych wrażeniach jego przebijało się coś pierwszego rozbudzenia do życia dziecięcia, które sny przedświatowe i przeczucia świata równa z tem co je otacza i przypomina, że to gdzieś widziało i wita jak znajome...
Strumisz także znał świat, ale więcej daleko z książek i ludzkich powieści niżeli sam przez się; teraz po raz najpierwszy stopą dotknął ziemi, u której wrót stał całą młodość pierwszą stęskniony i krwawym oblany potem. Jakże mu się dziwnie, uroczyście pięknem wydało wszystko! Tak może budził się Miltonowy Adam, u boku swojego znajdując Ewę, której mu brakło. Rosa poranku, cisza pól, szmer liści, strumienie, góry, lasy, chaty, obłoki, pieśni rozlegające się szeroko po dolinach nieskończonych... zachwycały wędrowca który posuwał się upojony, rozmarzony, często oszalały mnóstwem nowych i niepojętych dla siebie wrażeń. Woźnica który z nim jechał, zupełnie pojąć nie umiał jego zapału z jakim stawać mu kazał, leciał po kwiatek i najpospolitszego narwawszy ziela, bawił się niem gdyby dziecko. Nie było snu i spoczynku w tej czarodziejskiej wiosennej podróży; — sen byłby ukradł chwilę podziwu i cząstkę wielkiej, czystej roskoszy. — Cisza nocy wiejskiej głęboka, wielka, straszna, wśród której jak głosy straży odzywają się tylko krzyki zwierząt pilnujących śpiącej ziemi — zarówno z dniową wrzawą przejmowała młodzieńca.
— O mój Boże! mówił do siebie z pełnej wezbranej piersi, płacząc niemal — i są ludzie skazani na to, by nigdy a nigdy nie uczuli co ja czuję! są ludzie coby się może śmiać odważyli z wrażeń moich! Biedni! nieszczęśliwi! Bóg dla nich kazał niebiosom i ziemi odgrywać wielką, cudowną dramę, a oni nie słuchając i nie patrząc orzechy jedzą i jabłka ogryzają! W takich zachwytach, które natchnęły istotnie cudne widoki rozkwitłego kraju co tyle ma wdzięku — jechał Jan do Zakala, co krok nowy znajdując przedmiot uwielbień, podziwów. Ale w miarę jak się przybliżał do miejsca, inne silniejsze jeszcze uczucie opanowywać zaczęło duszę stojącą otworem wśród tych rozczuleń.
Przed oczyma jego przelatywała Lizia na chmurkach, z wiatrem, w obłokach, kołysząc się białą brzózką nad drogą, szepcąc strumykiem w parowie. Temu natrętnemu obrazowi opędzić się nie umiał i nie mógł, i w miarę jak serce bić zaczynało żywiej, smutniał. Była to miłość bez nadziei, bez przyszłości, skazana na wieczną niewolę, milczenie, poświęcenie i ofiary! Obawiał się by widok tej co ją wzbudziła, nie zakrwawił mu serca, nie przywiódł go do rozpaczy, gdy tak był usposobiony do szczęścia! Z każdym krokiem lękał się więcej, tracił resztki odwagi i w końcu cudny widok natury osłonił mu się chmurą i mgłami.
Naglił on podróż póki był dalej od Zakala, począł ją ociągać gdy się przybliżył, mierzył swe siły i nie znajdował ich w sobie. W dodatku pozostawało mu także ciężkie inne do spełnienia posłannictwo nakazane sumieniem. Od czasu wyjazdu z Warszawy pan Bal nieustannie pisał o pieniądze, czerpał je z kasy, interesa swoje miejskie poświęcając zupełnie dla widoków na wsi. Listy Stanisława dowodziły że w Zakalu nie było najmniejszej nadziei powetowania strat, które coraz stawały się groźniejsze; potrzeba więc było ukazać nielitościwie nagą prawdę oczom zaślepionego i wywieść go z błędu bodaj groźbą. Z tem właśnie jechał Strumisz, a na nim całej rodziny polegały nadzieje.
Nie taił przed sobą młody człowiek, jak trudny brał na siebie obowiązek, bo nic na świecie cięższego nad walkę z myślą co jak kleszcz wpiła się w poczciwą pierś słabego a upartego.
Liczył więcej na wymowę cyfr i rachunku niżeli na swoję własną; miał być tylko narzędziem poznania prawdy.
Cała rodzina siedziała w ganku, gdzie pan Bal stolik i krzesła wynieść rozkazał, dla użycia świeżego powietrza pięknego i ciepłego nareszcie wiosennego wieczora, gdy ktoś oznajmił o bryczce ze dzwonkami przeprawiającej się przez prom. Bryczka ta nie mogła zmierzać gdzieindziej jak do dworu, a Bal już się tak dzwonków obawiał że pochmurniał i zamilkł, gdy mu z tą wiadomością ktoś przybiegł.
— A gdyby to był Strumisz, którego się spodziewamy? rzekł Stanisław spoglądając na matkę razem i na siostrę.
Lizia upiekła prześlicznego raka (doprawdy nie wiem dla czego ten wytrysk rumieńca tak kucharsko ochrzczono), zmięszała się, a chcąc pokryć swoje wzruszenie do zbytku widoczne, zawołała:
— Chodźmy za dom, ztamtąd widać.
— Gdzie tam, odparł Bal, który poczynał w nic nie wierzyć — wyjdziemy i będziemy mieli przyjemność zobaczyć pomocnika lub coś podobnego, wolę czekać na to co los zdarzy.
Parciński ze Stanisławem ofiarowali się towarzyszyć Lizi, ale ona już nie chciała iść, serce jej biło, twarz płonęła.
— Papa ma słuszność... to pewnie jedne z tych odwiedzin, które nas tu tak często spotykają.
Wszystkich oczy zwrócone były na drogę, teraz tylko od dziedzińca kształtnym, nizkim płotkiem oddzieloną; dzwonek dziwy w powietrzu wyrabiał, bo pocztarz pod górę swoim zwyczajem leciał jak opętany, mimo prośb i groźb Strumisza: nareszcie zapylony podróżny pokazał się nad ogrodzeniem, uchylił czapki i piękna twarz młodzieńcza zjawiła się oczom ciekawych, którzy klasnęli z radości w dłonie.
Nawet Lizia, najostrożniej siebie pilnująca, zawołała — a! to on!
Oko matki w tej chwili było na niej, bo matka wszędzie z dziecięciem...
Pan Bal zbiegł z ganku z otwartemi rękoma, jak syna witając gościa, co mu wiózł rozczarowanie tak smutne — twarz jego świeciła dumą, poczciwem weselem i uczuciem życzliwości wezbranem, bo go na wsi nie mógł wyszafować, nie mając dla kogo.
— A! witajże mieszczuchu! witaj! zakrzyknął, na dziedzinie Balowskiej, na ziemi naszej! A co, albo nie pięknie u nas?
— Wszędzie pięknie gdzie państwa znaleźć można, rzekł Jan oczyma witając wszystkich. — Lizia, Lizia tak ostrożna, najostrożniej czerwona uśmiechała się do niego.
A! cudów niekiedy dokazuje osamotnienie; jakże to się teraz pięknym, zręcznym i przyzwoitym wydał Jan, po wiejskich czupiradłach, na które się do unudzenia napatrzyła! Bóg tam wie co się działo w sercu, ale uczucie musiało być bardzo silne, kiedy się nawet dopilnować nie potrafiło, i aż Strumisza zdziwiła jej uprzejmość, on tak był w mieście przywykł do lekkiego obejścia i żartów.
Nic nie zatruło tego pięknego wieczora, który dla wszystkich pozostał jasną pamiątką. Nieraz sobie wystawiam życie niby długą tkaniną różnobarwną! Co na niej pstrocizn! co kolców! Jak się to błyszcząco poczyna to płótno wzorzyste, bogate, wesołemi posiane plamkami, jak potem w szare rozwija pasy, na których tylko gdzieniegdzie barw młodości błyszczy przypomnienie.... Coraz rzadziej, coraz rzadziej; z szarego w czarne przechodzim, zgasły świeże kolory, wypłowiała przędza; wśród czerni już nawet świetniejsza nić przypomina żałobne obwódki, aż w końcu noc... kir i nożyce rozcięły pasmo, a tkań owa z wiatrami i wodami poszła na zgniliznę.
Ten wieczór na tkani życia był jasną pręgą; nic go nie zmięszało, nie zbrukało, nie rozcięło. Strumisz nie miał odwagi o niczem mówić, a Bal nie myślał go pytać, rozmawiano tylko o Warszawie, o znajomych a kupiec, który w obec nowego przybysza chciał się koniecznie chwalić, opiewał pochwały złotego jabłka w nieprzerwanym dytyrambie. Trzeba go było posłuchać jak zamaszysto malował swoje uczucia, plany, projekty i jak zręcznie filut stary zakrywał te części obrazu, których koloryt nie przypadał mu do smaku, a harmonją jego kompozycji mógł zepsuć.
Wszyscy byli weseli, szczęśliwi, tak — szczęśliwi; bo choćby mi zaprzeczyć miano, jedyne może szczęście jest w tych przelotnych chwilkach, złotych ziarkach na piasku pustyni. Strumisz był odważniejszy, mowniejszy, raźniejszy niż kiedy. Stanisław czując list Konstancji, choć go jeszcze nie odebrał, rozchmurzył się także. Lizia nie miała jeszcze czasu opamiętać, a poczciwa pani Balowa, która kochała Strumisza i trochę w nim widziała ulubionej Warszawy, dzieliła szczerze radość powszechną.
Jeden Parciński, któremu w sierocem życiu nigdy się nie uśmiechnęła chwila podobna, który miał tylko matkę i pamiętał jej umierającą, dla którego nie było rodziny ani przyjaciela, siadł na ustroniu, podparł się i smutno milczał. Szczęście, którego nie dzielim, najpoczciwszego nawet trochę zachmurza, choćby się godził z przeznaczeniem swojem, musi westchnąć zapytaniem do milczącego losu.
— A ja? tyś o mnie zapomniał?
Zapytania gradem się sypały ze wszystkich stron do Jana, tak zgłodniali byli wiadomości; nawet pan Bal, który o wsi opowiadając coraz to się zawracał do miasta. Dowiadywano się o losy znajomych i nieznanych, o wypadki, o najdrobniejsze zmiany jakie zajść mogły pod ich niebytność. Nic tak nie uderzało Jana jak Lizia, którą zastał wcale inną i na korzyść spoważniałą, uprzejmą, łagodną: oczy jej nawet inaczej mówić się zdawały.
Chwilą też szybką nad wszelki wyraz mignął ten wieczór pamiętny, padł zmrok, nadeszła noc, która w maju późną zwiastuje godzinę, potrzeba było się rozejść. Już się żegnano, już powstawali wszyscy, a jeszcze nowe pytania i odpowiadania trzymały ich w ganku; nareszcie Bal zawołał:
— A dajmyż mu spocząć! wszakże i jutro go będziemy mieli, Stanisławie, zabieraj jak swego!
Tego dwa razy nie potrzeba było mówić Stasiowi zniecierpliwionemu długiem na list spodziewany oczekiwaniem, pochwycił Strumisza i powiódł go do swojej izdebki.
— List! list! na miłość Boga dawaj mi mój list! rzekł w drodze jeszcze, masz list do mnie?
Strumisz milczał.
— Wszak masz list? powtórzył Stanisław.
— Jaki? zkąd? spytał Strumisz.
— Czy mnie nie rozumiesz?
— Rozumiem cię doskonale, ale nie chcę uwodzić dłużej, listu nie mam.
— Jak to być może! łamiąc ręce zawołał Staś; więc chora może? Ja natychmiast jadę!
— Chwilka tylko cierpliwości kochany Stanisławie, rzekł powolnie przybyły, nie jest chora. Miej trochę zimniejszej krwi, a zaraz ci wszystko opowiem.
— Na Boga nie trzymaj mnie w niepewności, to śmierć!
— Dniem przed odjazdem moim poszedłem do Krombachów, według twego polecenia, odpowiedział Jan, zastałem ją dziwnie niespokojną i zmienioną. Spytałem czy pisać będzie, bo jadę, odpowiedziała mi kilka słów tylko, tak była zajęta: — Nic nie piszę, wyjeżdżam w tej chwili; powiedz pan panu Stanisławowi że się zobaczymy.
— Gdzie? jak? zapytał niecierpliwy Staś.
— Nic nie powiedziała więcej, nie śmiałem nalegać zresztą, ale wiem że tegoż dnia bardzo nagle i spiesznie z wielkim żalem poczciwych Krombachów, co się do niej przywiązali serdecznie, zmuszona pożegnać ich, wyjechała. Mówili mi że odebrała list jakiś sztafetą, że długo myślała, wreszcie rozpłakała się i natychmiast poczęła sposobić do wyjazdu.
Stanisław stał odrętwiały, zbladły, przestraszony. — Ale powiedzże mi, naglił, jak ci mówiła, co ci kazała powiedzieć?
— Najwyraźniej kazała mi oznajmić, że ją zobaczysz wkrótce.
— Mówiła wkrótce? To rzecz niepojęta! Dla czego opuściła Krombachów? kto ją powołał? dokąd?
Nie umiejąc rozjaśnić tej zagadki młodzi ludzie, rozmawiali w noc długo. Strumisz napróżno starał się zwrócić rozmowę na inny przedmiot. Stanisław zawsze rozpoczynał go pytać o Konstancją. Poleciał nawet na chwilę do matki, żeby się z nią smutkiem, niepokojem i obawą podzielić. Ale prócz wyrazów pociechy chrześcjańskiej, cóż dla niego mogła matka? Złożyła tylko na gorącej głowie orzeźwiający pocałunek błogosławieństwa.
Już ranek świtał szary i świat się budził do boleści i pracy, dwóch swoich celów powszednich, gdy Stanisław usnął snem gorączkowym i niespokojnym zmorzony rozmyślaniem; Jan po podróży, która wyczerpała siły jego znużeniem i zachwytem, leżał kamieniem.
Nie długo pospali, bo pan Erazm, który się przymuszał do rannego wstawania, uważając je niejako za obowiązek wiejskiego życia i gospodarskich zajęć, wpadł do izby syna.
— A co? śpicie? leniuchy! a słońce na niebie wysoko, a słowiki tną kuranty na darmo i rosa się świeci na listkach i Zakale wyświeża się choć go nikt prócz chłopków nie widzi w tej perlistej koronie poranka. Wstawać! wstawać! Mości panowie.
Taką apostrofą rozpoczął dzień swój pan Bal i wkrótce pochwyciwszy Strumisza, któremu pilno mu było wszystko pokazać i wszystkiem się chwalić, powiódł go nie dawszy mu się nawet ubrać, na pola i lasy przez niezgruntowane piaski.
Pierwsze zapytania, które się wmięszały do rozmowy, były hasłem rozpoczęcia wyznań przykrych ale koniecznych.
— Jakże idą interesa? rzekł kupiec między jednem polem a drugiem wiodąc, po obejrzeniu oziminy, Strumisza na oględy niedawno posianej jarzyny.
— Szłyby bardzo dobrze, odparł Jan, gdyby...
— A wszędzie są gdyby! kończ.
— Przywiózłem szczegółowe rachunki i sprawozdanie ze wszystkich czynności, rzekł młody człowiek, z niego się pan łatwo przekona, że nie byłoby tego gdyby, gdyby nie Zakale.
— A to co? rzekł pan Bal stając.
— W istocie, począł Strumisz zbierając się na odwagę i siły, wszystko u nas idzie nadspodziewanie dobrze, ale handel potrzebuje ciągle kapitału obrotowego na zawołanie, a ten znacznie się umniejszył i codzień go ubywa. Zakale wzięło nam najprzód co było potrzeba na kupno, odtąd nie dało jeszcze grosza, a ciągnie co zkąd wpłynie. Rozkazujesz mi pan przysyłać pieniędzy, nie mogę mu się sprzeciwić, ale ze strachem widzę, że będziemy musieli zmniejszyć interesa nasze, bo na dawną skalę nie podołamy im.
Pan Erazm się zmarszczył.
— Nie tak-że to ja wiele wziąłem! szepnął z cicha jakby się wymawiał.
— Kupno same z kosztami ubocznemi wzięło nam przeszło trzykroć sto tysięcy, od tej pory z górą sto wyczerpnięto z kasy.
— Nie jest to tak wielki kapitał, począł Bal przychodząc do siebie. Tu trzeba ci wiedzieć, także obrotowy kapitał jest niezbędny! Majątek przepyszny, ale na nieszczęście in crudo, sum wielkich potrzeba żeby produkował; młyny stawić, huty zakładać, gospodarstwo podnosić, włościan oczynszować podobno, a to się bez strat nie obejdzie.
— Ale handel nie jest w stanie panu na to wystarczyć! z przestrachem rzekł Strumisz.
— To też, powiem ci pod sekretem, szepnął kupiec, chcę handlu i kamienic się pozbyć, a całym kapitałem tutaj ruszyć.
Strumisz pobladł.
— Bardzo to dobrze, rzekł powoli miarkując swoje wzruszenie, ale możnaż być pewnym, że w ten sposób umieszczony kapitał da stosowne zyski?
— Zupełnie pewnym! najpewniejszym! zawołał Bal ściskając za rękę Strumisza, tylko mnie posłuchaj. Teraz majątek ten nie robi nad kilkanaście tysięcy, to prawda, ale wprowadzę płodozmian, owce poprawne, rzędową uprawę, buraki, cukrownią...
— Ale mi się zdaje, że tu buraki udać się nie mogą.
— Dla czego? oburzył się kupiec, buraki się rodzą wszędzie, tu sieją mnóstwo buraków, wiem to od ludzi... nie przerywaj mi! Potrzeba jeszcze młynów, gorzelni, browaru, huty, a dopiero pokażę co Zakale znaczy!
— To wszystko może drugie tyle co majątek kosztować, cicho rzekł Strumisz.
— Gdzie tam, w dwójnasób tyle! śmiejąc się i tryumfując dodał kupiec. Ale co to da! co to da!
Jan nie wiedział już co na to odpowiedzieć, ale na ten upór niezłamany nie widział sposobu, gdy to co pomódz miało pogorszało sprawę.
— Niepodobieństwem, rzekł, wszystko rozpoczynać razem, nagle...
— Na co mam czas tracić? czas najdroższy to wiesz, jedno mnie trzyma, żem dał żonie słowo do terminu pewnego nie przedawać realności tamtych... ale byle doczekać pory, hurtem wszystko puszczę! Sprowadzam agronomów i techników z zagranicy, burzę, walę i radykalnie nowy tworzę majątek. W tem będzie mój tryumf! Chcę chorągiew postępu przemysłowego zatknąć w tych pustyniach.
Uczciwe uniesienie tak pięknem czyniło krąglutkie oblicze pana Bala, że Jan nie miał siły słowa wyrzec, ani się sprzeciwić.
— Mnie się zdaje, dodał tylko po chwili, że najprzód co do tych wszystkich zaprowadzeń nowych, reform i nakładów potrzebaby się poradzić specjalnego człowieka. Jakkolwiek nie przeczę panu dobrodziejowi znajomości rzeczy, wolałbym żeby w tak ważnej sprawie ktoś całkiem pewien swego dał plan i stanowczo wyrzekł.
— W tem masz słuszność, odparł pan Erazm, rad że mu Strumisz nic nie odradza, sprowadzimy tu kogoś wprzódy, właśnie to chciałem cię prosić, byś mi kogo od pana Oczapowskiego nastręczył. Ale patrz no jak ten owies ślicznie schodzi, dodał schylając się z uśmiechem kupiec.
— To groch, Jaśnie panie, poprawił nadchodzący Krużka z szyderskim trochę wyrazem twarzy.
— Chciałem mówić groch, zagadał Bal, pyszny groch!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.