Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale handel nie jest w stanie panu na to wystarczyć! z przestrachem rzekł Strumisz.
— To też, powiem ci pod sekretem, szepnął kupiec, chcę handlu i kamienic się pozbyć, a całym kapitałem tutaj ruszyć.
Strumisz pobladł.
— Bardzo to dobrze, rzekł powoli miarkując swoje wzruszenie, ale możnaż być pewnym, że w ten sposób umieszczony kapitał da stosowne zyski?
— Zupełnie pewnym! najpewniejszym! zawołał Bal ściskając za rękę Strumisza, tylko mnie posłuchaj. Teraz majątek ten nie robi nad kilkanaście tysięcy, to prawda, ale wprowadzę płodozmian, owce poprawne, rzędową uprawę, buraki, cukrownią...
— Ale mi się zdaje, że tu buraki udać się nie mogą.
— Dla czego? oburzył się kupiec, buraki się rodzą wszędzie, tu sieją mnóstwo buraków, wiem to od ludzi... nie przerywaj mi! Potrzeba jeszcze młynów, gorzelni, browaru, huty, a dopiero pokażę co Zakale znaczy!
— To wszystko może drugie tyle co majątek kosztować, cicho rzekł Strumisz.
— Gdzie tam, w dwójnasób tyle! śmiejąc się i tryumfując dodał kupiec. Ale co to da! co to da!
Jan nie wiedział już co na to odpowiedzieć, ale na ten upór niezłamany nie widział sposobu, gdy to co pomódz miało pogorszało sprawę.
— Niepodobieństwem, rzekł, wszystko rozpoczynać razem, nagle...
— Na co mam czas tracić? czas najdroższy to wiesz, jedno mnie trzyma, żem dał żonie słowo do terminu pewnego nie przedawać realności tamtych... ale byle