Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie umiejąc rozjaśnić tej zagadki młodzi ludzie, rozmawiali w noc długo. Strumisz napróżno starał się zwrócić rozmowę na inny przedmiot. Stanisław zawsze rozpoczynał go pytać o Konstancją. Poleciał nawet na chwilę do matki, żeby się z nią smutkiem, niepokojem i obawą podzielić. Ale prócz wyrazów pociechy chrześcjańskiej, cóż dla niego mogła matka? Złożyła tylko na gorącej głowie orzeźwiający pocałunek błogosławieństwa.
Już ranek świtał szary i świat się budził do boleści i pracy, dwóch swoich celów powszednich, gdy Stanisław usnął snem gorączkowym i niespokojnym zmorzony rozmyślaniem; Jan po podróży, która wyczerpała siły jego znużeniem i zachwytem, leżał kamieniem.
Nie długo pospali, bo pan Erazm, który się przymuszał do rannego wstawania, uważając je niejako za obowiązek wiejskiego życia i gospodarskich zajęć, wpadł do izby syna.
— A co? śpicie? leniuchy! a słońce na niebie wysoko, a słowiki tną kuranty na darmo i rosa się świeci na listkach i Zakale wyświeża się choć go nikt prócz chłopków nie widzi w tej perlistej koronie poranka. Wstawać! wstawać! Mości panowie.
Taką apostrofą rozpoczął dzień swój pan Bal i wkrótce pochwyciwszy Strumisza, któremu pilno mu było wszystko pokazać i wszystkiem się chwalić, powiódł go nie dawszy mu się nawet ubrać, na pola i lasy przez niezgruntowane piaski.
Pierwsze zapytania, które się wmięszały do rozmowy, były hasłem rozpoczęcia wyznań przykrych ale koniecznych.
— Jakże idą interesa? rzekł kupiec między jednem