Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

matkę i pamiętał jej umierającą, dla którego nie było rodziny ani przyjaciela, siadł na ustroniu, podparł się i smutno milczał. Szczęście, którego nie dzielim, najpoczciwszego nawet trochę zachmurza, choćby się godził z przeznaczeniem swojem, musi westchnąć zapytaniem do milczącego losu.
— A ja? tyś o mnie zapomniał?
Zapytania gradem się sypały ze wszystkich stron do Jana, tak zgłodniali byli wiadomości; nawet pan Bal, który o wsi opowiadając coraz to się zawracał do miasta. Dowiadywano się o losy znajomych i nieznanych, o wypadki, o najdrobniejsze zmiany jakie zajść mogły pod ich niebytność. Nic tak nie uderzało Jana jak Lizia, którą zastał wcale inną i na korzyść spoważniałą, uprzejmą, łagodną: oczy jej nawet inaczej mówić się zdawały.
Chwilą też szybką nad wszelki wyraz mignął ten wieczór pamiętny, padł zmrok, nadeszła noc, która w maju późną zwiastuje godzinę, potrzeba było się rozejść. Już się żegnano, już powstawali wszyscy, a jeszcze nowe pytania i odpowiadania trzymały ich w ganku; nareszcie Bal zawołał:
— A dajmyż mu spocząć! wszakże i jutro go będziemy mieli, Stanisławie, zabieraj jak swego!
Tego dwa razy nie potrzeba było mówić Stasiowi zniecierpliwionemu długiem na list spodziewany oczekiwaniem, pochwycił Strumisza i powiódł go do swojej izdebki.
— List! list! na miłość Boga dawaj mi mój list! rzekł w drodze jeszcze, masz list do mnie?
Strumisz milczał.
— Wszak masz list? powtórzył Stanisław.