Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/051

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podziwów. Ale w miarę jak się przybliżał do miejsca, inne silniejsze jeszcze uczucie opanowywać zaczęło duszę stojącą otworem wśród tych rozczuleń.
Przed oczyma jego przelatywała Lizia na chmurkach, z wiatrem, w obłokach, kołysząc się białą brzózką nad drogą, szepcąc strumykiem w parowie. Temu natrętnemu obrazowi opędzić się nie umiał i nie mógł, i w miarę jak serce bić zaczynało żywiej, smutniał. Była to miłość bez nadziei, bez przyszłości, skazana na wieczną niewolę, milczenie, poświęcenie i ofiary! Obawiał się by widok tej co ją wzbudziła, nie zakrwawił mu serca, nie przywiódł go do rozpaczy, gdy tak był usposobiony do szczęścia! Z każdym krokiem lękał się więcej, tracił resztki odwagi i w końcu cudny widok natury osłonił mu się chmurą i mgłami.
Naglił on podróż póki był dalej od Zakala, począł ją ociągać gdy się przybliżył, mierzył swe siły i nie znajdował ich w sobie. W dodatku pozostawało mu także ciężkie inne do spełnienia posłannictwo nakazane sumieniem. Od czasu wyjazdu z Warszawy pan Bal nieustannie pisał o pieniądze, czerpał je z kasy, interesa swoje miejskie poświęcając zupełnie dla widoków na wsi. Listy Stanisława dowodziły że w Zakalu nie było najmniejszej nadziei powetowania strat, które coraz stawały się groźniejsze; potrzeba więc było ukazać nielitościwie nagą prawdę oczom zaślepionego i wywieść go z błędu bodaj groźbą. Z tem właśnie jechał Strumisz, a na nim całej rodziny polegały nadzieje.
Nie taił przed sobą młody człowiek, jak trudny brał na siebie obowiązek, bo nic na świecie cięższego nad walkę z myślą co jak kleszcz wpiła się w poczciwą pierś słabego a upartego.