Przejdź do zawartości

Wycieczka do Zielonego Stawu Kiezmarskiego

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Walery Eljasz-Radzikowski
Tytuł Wycieczka do Zielonego Stawu Kiezmarskiego
Pochodzenie Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego
Tom V, str. 5-14.
Wydawca Towarzystwo Tatrzańskie
Data wyd. 1880
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



WYCIECZKA
DO
ZIELONEGO STAWU KIEZMARSKIEGO
PRZEZ
WALEREGO ELJASZA.



Gdy się przed człekiem świat ten rozłoży
I tak wesoło i tak szeroko,
Aż serce skacze, że też Bóg tworzy,
I góry takie i w głowie oko.

W. P.

"D"

Dotarłszy do stóp Tatr, jeźli z któregokolwiek wzniesienia po nad Zakopaném spojrzymy na wschodni kraniec Tatr, to po za Lodowym Szczytem uderzy nasz wzrok gromada turni jakby najeżonych ostremi wierzchołkami, z których trudno sobie zdać sprawę, dopóki się dobrze nie pozna ich głębi. Tamto na dnie doliny zamkniętéj niebotycznemi turniami mieści się szmaragdowej barwy staw, słusznie Zielonym nazwany. Otoczenie jego majestatyczne, chociaż strasznie dzikie, upięknia jeszcze podanie ludowe. Po nad stawem piętrzy się zuchwale w górę, jakby ku niebu wzlecieć chciała, olbrzymia skała, zkąd ją lud przezwał Jastrzębia. Przypomina ona Sokolicę w Pieninach. Powinowactwo w kształtach przeszło i do nazw. Na owej turni Jastrzębiej miał błyszczeć dyjament i to tak silnie, iż w całej okolicy Zielonego Stawu w nocy od blasku drogiego kamienia było widno. Jakiś młodzieniec zakochany postanowił zerwać ów dyjament dla swej ukochanej. Czegoż młodość i miłość nie dokaże? Młodzieniec po wielkich trudach wdarł się na Jastrzębią turnię i już miał ująć drogi kamień, gdy piorun trzasł, wierzchołek skały strącił a z nim dyjament i młodzieńca zrzucił w przepaść. Zabitego śmiałka nakrył głaz urwany, a błyszczący kamień stoczył się do Stawu Zielonego, gdzie w głębi na dnie tkwić ma dotychczas. Od tego podania nazwali niemcy spiscy turnię Jastrzębią „Karfunkelthurm“ a Węgrzy „Rubinthorony.“
W tę to okolicę puściłem się z kilku towarzyszami p. K. Nyczem, p. prof. Świérzem, i ks. Aug. Sutorem d. 6 sierpnia 1878. Za punkt oparcia służyć nam miała Jaworzyna Spiska, ku niej więc wyruszyliśmy wózkiem o 12. godz. w południe ze Zakopanego przez Poronin, Mur Zasichłe na Bukowinę, gdzieśmy o 2 godz. stanęli. Sławny widok ztąd na całe Tatry zatrzymał nas najmniej pół godziny. Trudno się przychodzi od niego oderwać, dobrze nam znany, a przecież zawsze nowy, uroczy, niezgłębiony, mimowoli przykuwa do Tatr wzrok podróżnego. Kwadrans po 3 godz. przybyliśmy nad brzeg Białki koło tartaku naprzeciw Czarnej Góry. Dwoma korytami płyną tędy wody Białki, oprócz trzeciego strumienia na tracz odprowadzonego, po trzech tedy niestety mostach trzeba się przeprawiać na stronę przeciwną. A że już gorszych mostów trudno sobie wyobrazić, więc się wysiada z wozu, przechodzi je pieszo, gdy furman z wielką przezornością przeprowadza konie z wozem tak, aby na pierwszej lepszej dziórze koń nóg nie połamał, lub aby odskórki, z których mosty zrobione, pod ciężarem wozu się nie zawaliły. Nie znać tu nigdy żadnej władzy, któraby czuwała nad bezpieczeństwem publicznem. Przy brzegu na stronie węgierskiej mają chatkę cyganie, którym się już nieraz zdarzyło ratować nieszczęśliwych podróżnych przy przeprawie przez tutejsze mosty obok jakby na ironią obok istniejącego tracza, otoczonego zewsząd drzewem budowlanem, podczas gdy mosty cierpią na brak materyału drzewianego.
Przez Czarną Górę i Jurgów zła jest droga, kamienista dopiero od wjazdu w las, między łąkami gościniec przyzwoity jak na Tatry, ciągnie się miejscami nad brzegiem Białki szumiącej w głębi, widok otwarty ciągle na Tatry. Najbliżej ztąd wznosi się grupa wierchów Murania, Nowego i Hawraniów, u ich stóp nad Jaworowym potokiem jest osada Podspady, złożona z leśniczówki, tracza i karczmy, w której niczego nie dostanie oprócz ordynarnej gorzałki i piwa kwaśniejącego. Tuśmy stanęli o 5 godz. a za pół godziny ztąd jadąc uroczą drogą przez las pod liniją prostą wyprowadzoną, przybyliśmy przed karczmę w Jaworzynie Spiskiej. Są tu kuźnice żelaza i fabryka drzewnej masy papierowej, rezydencyja zarządcy dóbr Salomona, magnata węgierskiego. Karczma miejscowa ma trzy izby gościnne z pościelą i dostać w niej można po umiarkowanych cenach kawy, herbaty, wódki, wina, chleba i coś pieczonego z mięsa. Chociażeśmy wczas tu na nocleg stanęli, zastaliśmy już jednę izbę zajętą przez turystów z Węgier, a skorośmy z małej przechadzki później wrócili, już i trzecia izba roiła się gośćmi węgierskimi. Mieli z sobą niemieckich przewodników ze Spiża. Pogardliwe obchodzenie się turystów niemieckich z swymi przewodnikami nie miłe na nas sprawiło wrażenie, to nam poniekąd tłomaczy nieszczerą usłużność przewodników na południowej stronie Tatr. Traktowani jak nie ludzie, nie mogą się czułością odznaczać wobec swoich gości i nie troszczą się o nich tak, jakby należało, zbywają swoje usługi jak pańszczyznę, byle otrzymać zapłatę. Nasi górale oprócz tego, że znają góry bez porównania lepiej niż ich sąsiedzi południowi, ale jeszcze w obejściu się z gośćmi służyć mogą za wzór uprzejmości i troskliwości. Ludzie bez żadnej nauki, mało który umie z nich pisać i czytać, lecz przez obcowanie z osobami wykształconemi tak się otarli, iż miło z niemi o różnych rzeczach pogadać, a co nadewszystko nęci do nich zaufanie, jakie umieją polscy przewodniczący ku sobie wyrobić w podróżnych. W części to zasługa naszych turystów, iż ci obchodzą się z góralami po ludzku, uważając przewodnika za przyjaciela, któremu w drodze powierza się bezpieczeństwo swej osoby, przez to wyradza się stósunek przyjazny między obydwiema stronami.
Niejeden z polskich przewodników może się pochwalić pięknym podarkiem od gościa, od którego z wdzięczności za troskliwość w wodzeniu po Tatrach oprócz zapłaty otrzymał na pamiątkę, to doborowy scyzoryk, to zégarek, to jakiś inny przyrząd do użytku.
Bywał w Tatrach, wielki tych gór wielbiciel Ksiądz Pleszowski, proboszcz z Bielan (koło Oświęcima), lecz będąc bardzo otyłym i chorym na nogi, skoro się wybrał gdzie na wycieczkę, ustawał w drodze. Jędrzej Wala jego przewodnik, wyprzedzał go wtedy, a o kawał drogi oddalony nawoływał go do zobaczenia jakiejś niby osobliwości. Ksiądz Pl. dobywał jeszcze sił reszty, posuwał się dalej mimowoli, a góral ciekawość jego zasycał to jakąś szczególną rośliną, to kamykiem osobliwym, lub nowym widokiem, aż wreszcie takiemi fortelami wiedziony, dosięgał brzegu którego ze stawów tatrzańskich, lub grzbietu gór, zkąd mu się roztaczał widok wspaniały i rozległy na różne strony. Wówczas Ksiądz Pl. spiewał „Te Deum laudamus“ i wracał uszczęśliwiony z udanej wyprawy. Przez wdzięczność dla Wali posyłał mu corocznie na imieniny 5 gld. w podarunku, dopokąd żył. Więcej podałbym przykładów podobnych i o innych przewodnikach polskich, któreby dowiodły, iż się w ludzie naszym górskim napotyka objawy uczucia, jakiego się i za pieniądze u niemieckich przewodników na Spiżu nie znajdzie.
Ponieważ głównym celem naszej wycieczki było zbadanie wschodniego zakątka Tatr co do nazw, gdzie panuje pod tym względem największy zamęt, przybraliśmy sobie miejscowego górala Macieja Chowańca, uchodzącego w Jaworzynie Spiskiej za najlepszego przewodnika w tej okolicy.
Tatry odwieczna dziedzina Słowiańska, ma na swych stokach północnych lud polski, na południowych słowacki, co więc tu posiada nazwę, imię dzierży słowiańskie. Lecz jak wiadomo, dużo było na Podhalu tatrzańskiem z obydwóch stron osad niemieckich. Te, co były w granicach dawnej Polski spolszczyły się ze szczętem, ale kolonie szwabskie pod rządem węgierskim przechowały się do dziś dnia. Ludność Słowiańska prześladowana przez Madziarów musi walczyć o prawu narodowe, Niemcy zaś na Spiżu mając swobodę i równouprawnienie swego języka w urzędzie z madziarskim, starają się chrzcić wszystko po swojemu. I nie robią sobie w tym względzie żadnych skrupułów, dają nazwę szczytom, stawom, przełęczom, dolinom tatrzańskim jak się im żywnie podoba, Niemcy po swojemu, Madziarzy znów po swojemu i z tego powstaje chaos który się na mapy przenosi, bo te wykonywują inżynierzy z ramienia rządu Niemieccy. Towarzystwo Tatrzańskie trwa ciągle w zamiarze wydania doborowej mapy całych Tatr, z zachowaniem nazw Słowiańskich, i w tym celu delegowani członkowie tegoż Towarzystwa studyjują nomenklaturę miejscową ludową, i już wiele się im udało odszukać narodowych nazw, jak np. co dopiero wyżej wspomnianej turni Jastrzębiej.
Wracając do opisu naszej wycieczki można wspomnieć o pogodzie, bo to w górach rzecz ważna. Noc piękna, jasna, z błyszczącym księżycem pozwalała nam karmić się nadziejami pomyślnej wycieczki i zasnąć z dobremi myślami. Przed wschodem słońca o 4 godz. 30 minut wynieśliśmy się z karczmy cichaczem, by nie budzić sąsiadów ze Spiża. Po błocie w lesie musieliśmy okrążać zwierzyniec dworski, niedawno założony powyżej kuźnic Jaworzyńskich nad potokiem Jaworowym. Gromadka jeleni przemknęła się nam koło oczów po za ogrodzeniem.
Nim się wejdzie na most, widać drogi dwie dzielące się, z których ta, co wiedzie na wschód po lewym brzegu wspaniałego potoku zaprowadzi przez las na polanę Gałejdówkę (1097 mtr. 3470 stp.). Stanęliśmy na niej o 5 godz. 10 minut, nie znalazłszy szałasów, w których nocowaliśmy dążąc na Lodowy szczyt przed kilku laty. Wskutek bowiem wygrania procesu przez dziedzica dóbr z góralami o pastwiska, stała się polana Gałejdowa obszarem dworskim; budynki zaś na niej będące zabrali jako swoją własność Gałejdowie, gazdowie z Jurgowa, od których tej polanie nazwa na zawsze pozostała.
Rosa była tak wielka wszędzie, zwłaszcza na trawie, że brnęliśmy jakby po wodzie. Słońce złociło już szczyty gór, gdy w dolinach panował jeszcze cień i chłód. Z Gałejdowki na lewo po pod Murań idzie się dróżyną kamienistą ciągle pod górę lasem; mija się potoczek z hali rozłożonej na południowem zboczu Murania, zkąd dolatywało nas szczekanie psów owczarskich. Właśnie w tem miejscu trzeba się dobrze pilnować, aby drogi nie zmylić. Coraz stromsza ścieżka między drzewami zbacza od drożyny ku południowi, grzbiet łysieje i odsłania ładny widok na całą dolinę Jaworową po pod Sady Jaworowe. W głębi huczy potok. Miejsce to zwią Upłazem Stefana węglarza. Wierzch tego Upłazu Stefanowego wznosi się 1494 mtr. (4726 stp.). Była godzina 6. Dążąc odtąd już na wschód lasem przez 20 minut przyszliśmy na Skoruszy Upłaz, zkąd zachwycający widok zatrzymał nas dla rozpatrzenia się w okolicy. Głównym przedmiotem obrazu jest szczyt Kołowy (2424,7 mtr. 7671 stp.) z rozpadliną na przodzie zdradzającą w sobie istnienie stawu Kołowego. Z po za grzbietu od południa sterczy wierzchołek Lodowego (2629,2 mtr. 8318 stp.), dalej na zachód wznosi się Szeroka Jaworzyńska (2215 mtr. 7007 stp.), za nią Wołoszyn i Koszysta; na wschód od Kołowego Jagnięcy Wierch (2235,2 mtr. 7071 stp.) z rozpadliną na przodzie, zwaną Piekłem. Od Jagnięcego widać przełęcz Kopę najniższą wzdłuż Tatr (1773,3 mtr. 5610 stp.) łączącą rdzeń tego pasma z odosobnionym grzbietem Murania, Hawrania i ich sąsiadów. Pod stopami gdzieś w głębi szumi potok uchodzący razem z całą doliną Koperszadów Jaworzyńskich do doliny Jaworowej. Pogoda była prześliczna, Tatry w godowej szacie, nie mogliśmy się dosyć nasycić wspaniałością widoku.
Podążyliśmy dalej ścieżką po nagłem zboczu trawiastem, potem przez las kawałek pod Széroki Źleb o godz. 7. którędy prosto wchodzi się na Hawrania. Turnie od zachodu Źlebu nazywają Rzędami. Wkrótce stanęliśmy nad potokiem z pod Trystarskiej Turni (2061 mtr. 6520 stp.) by śniadanie spożyć i herbatę zgotować. Zimna była woda, tylko 7,2° Cel. liczyła i płynęła obficie, a skorośmy koło tego potoczku wracali przed wieczorem, koryto było suche, woda gdzieś się podziała. Nie uwierzylibyśmy oczom własnym, gdyby nie resztki po nas pozostałego jedzenia nie były nas przekonały, żeśmy z tego potoku, a nie innego rano wodę czerpali. Ruszyliśmy w pochód po wpół do 9. godziny po bujnem pastwisku koło kępy świerków i jodeł, mając przed sobą dobrze widną przełęcz Kopę. Pasło się tu kilkaset wołów siwych, i kilkadziesiąt koni. Znać było wszędzie paszę wyborną.
O 9 godz. zaczęło się wchodzenie nasze pod górę po ścieżce krętej wśród różnobarwnym kwiatem strojnej roślinności. Dla botaników o każdym czasie dolina Koperszadów pożądanego dostarcza obficie materyjału.
Nimeśmy jednak z doliny w górę postępować zaczęli, z poza przełęczy chmury się wysunęły i zasłoniły nam wierzchołki gór niektórych od wschodu, podczas gdy od zachodu i południa trwała śliczna pogoda w całej pełni. Na grzbiet przełęczy o trzy kwadranse na 10 godz. dostaliśmy się już we mgle. Przed nami sterczała Kopa (1818 mtr. 5751 stp.) od której przełęcz nazwę dostała; ku wschodowi widać było dolinę zasłonioną grzbietem od północy i zachodzącą po za Kopę, tą są Koperszady Bialskie, od południa rozciągała się szeroka trawiasta rowienka. Nie mając się czemu przypatrywać, skoro mgła zasłoniła widnokrąg, spieszyliśmy się na krawędź grzbietu, zkąd nowy się nam roztworzył widok na dolinę Białego Stawu. Turnie Jagnięcego Wierchu są dla niej dziką ścianą, śniegiem ubraną, ramię jego łączy się za pomocą przełęczy z Kopą i dalszemi wierchami od północy do niej przypierającemi. Ramię wschodnie schodzi w dolinę Kiezmarską, z nad której piętrzą się ogromne szczyty Kiezmarskiego Wierchu (2559 mtr. 8096 stp.), Łomnicy (2634 mtr. 8333 stp.) i Dumnej Góry (2618 mtr. 8282 stp.). Na wschód jest wyłom zaparty niby czubą w dali, Przysłopem, którego Niemcy nazwali Stösschen (1531,5 mtr. 4845 stp.). W głębi widać równinę Spiską z różnemi miastami i wsiami, z pomiędzy których Kiezmark się wyraźnie odznacza. Właśnie tu po nad stopami Rakuszańskiego Wierchu (2039,6 mtr. 6452 stp.), będącego odnogą Kiezmarskiego zbierała się ciemna chmura ze smugami na dół, zdradzającemi ulewę w niedalekiej od nas okolicy. Pod nami rozścielała się równinka porosła trawą i kosodrzewiną, a na niej błyszczała powierzchnia podłużnego stawku Białego. Wzniesienie jego 1613 mtr. (5103 stp.), a powierzchnia 0,105 hektara. Po śliskiem, trawiastem a spadzistem zboczu w zakosy schodząc dotarliśmy w kwadrans do brzegu owego Białego Stawu, do którego płyną dwa strumyki z pod Jagnięcego Szczytu. Mierzył ich ciepłotę prof. Świerz i pokazało się, że jeden z nich liczy +8°2 Cel. a drugi +4°6 Cel.
Trochęśmy tu odpoczęli i koło drugiego niby stawku, a raczej jakiegoś moczaru, jaki młaką zwykle górale zwią, dostaliśmy się na ścieżkę świeżo wyrobioną miedzy kosodrzewem ku dolinie Stawu Zielonego. Tu o wpół do 11 godz. mijając stopy Jagnięcego Wierchu, na przechyleniu grzbietu ku południowi wstrzymał nas majestatyczny widok, który powinien być celem wycieczki do Zielonego Stawu. Szczyty jeszcze wolne były od mgły, grożącej lada chwila zakryciem czarującego widnokręgu. Rzec można, pożeraliśmy chciwie wzrokiem to, co pod oczy podpadało, nauczeni doświadczeniem, aby w górach żadnej do patrzenia sposobnej chwili nie zmarnować. Mgła czasem lubi się uczepić jakiegoś szczytu na dłuższy czas i na nic się nie przyda wyczekiwanie jego wyswobodzenia. Obraz składał się z grupy niebotycznych turni z sobą zrosłych w jednę niby całość, a przecież porozdzieraną kotlinami strojną w płaty wiecznego śniegu.
Rozpoczynał od wschodu szereg Kiezmarski Szczyt, ścięty prostopadle na 1021 mtr. (3230 stp. w.) tak, że trawki na nim trudno się dopatrzeć. Goła ta tu straszna ściana należy do najbardziej stromych przepaści w całych Tatrach. Z po za Wierchu Kiezmarskiego wyziera tępy czub skalisty, to szczyt Łomnicy, którego od zachodu czepiają się dzikie, ślicznie potargane Dumnej Góry turnie, Grań urwista idzie dalej na zachód, z pośród której wznosi się jakby piramida, wierzchołek Baranich Rogów (2535 mtr. 8020 stp.). Grzbiet Tatr główny gubi się potem po za turnię do głowy cukru podobną, zuchwale się piętrzącą, tak zwaną Jastrzębią (2131 mtr. 6752 stp.), do której stosuje się podanie opowiedziane na początku niniejszego opisu. Jest ona ramieniem Kołowego Wierchu, który ją sobą zasłania i nie pozwala z dala zobaczyć.
W głębi na stokach wymienionego szeregu szczytów usypiska rozległe każą się domyślać istnienia stawu, którego powierzchni nie daje widzieć wzgórze porosłe kosodrzewem, tworzące właśnie groblę do utrzymania wód Zielonego Stawu. Dno całej u stóp naszych rozwiniętej doliny Kiezmarskiej zarasta bujna kosodrzewina, miejscami limby się pojawiają, środkiem wije się potok, jakby srebrzysta wstęga, na około nigdzie nie ma ani śladu żyjących istot.
Dolina Zielonego Stawu Kiezmarskiego wydaje się osobnym światem, tworzącym w sobie całość zewsząd obwarowaną szczytami i grzbietami, z jednym tylko wyłomem w dolinę Kiezmarską po nad Biały potok, lecz i to ujście gubi się przed okiem patrzącego po za stopy Rakuszańskiego Wierchu.
Kiedyśmy się zachwycali wspaniałością widoku, rozległ się grzmot piorunu i ulewa zdawała się ku nam przybliżać. Czytałem w rocznikach Tow. węgier. Karpackiego o kosztach na budowę schroniska przy Zielonym Stawie, a nawet świeżo w rachunkach stała kwota za wystawienie w niem komina. Z tej przyczyny obiecywałem moim towarzyszom pewną ochronę pod dachem w szałasie i sam się na to cieszyłem. Dążąc do celu, zabłądziliśmy tymczasem w kosodrzewinie, tak, iż z biedą udało nam się przedostać na otwarte miejsce ku ścieżce. Zwykłe złudzenie odległości w górach tu się nam przypomniało. Zdawało się, że za lada kępą kosodrzewu ukaże się nam staw pożądany, a przy niem w tej chwili pożądańsze jeszcze schronisko. Tymczasem drożyna wiła się w różnym kierunku bez końca. Już nas krople deszczu dosięgały, szczyty w mgle utonęły, wzgórze jakieś drogę nam zalegało, gdy naprzód biegnący ks. Sutor zawołał: „Jest Staw Zielony“. Za chwilę znaleźliśmy się wszyscy nad brzegiem małego stawu ciemno-zielonej barwy. Było wpół do 12 godziny.
Burza się zbliżała, echo gromów dolatywało coraz głośniej, każdy śledził okiem za spodziewaną chatą, lecz napróżno, ani śladu nie było schroniska. Dowiedzieliśmy się później, że leży ono na niższym tarasie doliny Kiezmarskiej o 2 godziny drogi od Stawu Zielonego, chociaż nosi miano, jakoby nad jego brzegiem było zbudowane. Przewodnicy w tem przykrem położeniu zawiedli nas do koléby, po pod wielki złom granitu, oderwany kiedyś od Kiezmarskiego szczytu. Koléba ta miała niby obdasznice, że pod niemi pokładłszy się na ziemi, można się było przed deszczem schronić. Górale rozpalili ogień, a z nas kilku poszło wyżej w górę do wodospadów z dala widocznych, mając nadzieję, że burza pohuczy nam nad głowami, ale w inną okolicę z ulewą się przeniesie. Napotkaliśmy zaraz ciekawe zjawisko, tylko górom właściwe. Silny potok unoszący wodę z topniejących pól śnieżnych na północnych ścianach Łomnicy i Dumnego Szczytu zaledwie że się stoczył dwoma strumieniami ze skały, ginie wnet pod kamieniami i płynąc niewidzialnie wynurza się dopiero w głębi Stawu Zielonego. Chłód przejmujący na wskróś nas ogarnął, gdyśmy do tych wodospadów dotarli po gruzach różnej wielkości. Łoskot rozbijającej się o skały wody i zamieniającej w parę, zagłuszył nam mowę; kłęby mgły tłoczyły się z górnych kotlin ku nam w dolinę, grom powtarzał się kilkokrotnym odgłosem i tęgi deszcz zaczął padać. Nie było nic innego lepszego do roboty, jak uciec do koléby nad Stawem. Z rezygnacyją filozofa godzącego się ze spokojem na każdy los natrafiony, musieliśmy moknąć, dopóki nas poddasze granitowe nie osłoniło przed deszczem. Jeszcze kilka grzmotów, z pół godziny deszczu, poczem z pośród chmur wyjrzało słońce, i oświeciło skąpane turnie. Przyroda zajaśniała nowym blaskiem. Przed chwilą groźna, strachem przejmująca, w pomroce szarej, kazała marzyć o cichym kątku pod dachem, teraz uśmiechnięta czarowała, nęciła ku sobie, napawała chęcią pięcia się w górę, choćby po najstromszych urwiskach.
Zielony Staw nie ma sam w sobie nic wspaniałego, jest mały, brzegi ma połogie, płytkie, daleko widne pod wodą, dopiero środkiem dna nie widać. Powierzchnia jego liczy 0,51 hekt. (blisko 1 mórg kw.). Ciepłota wody bywa równocześnie rozmaita, zależnie od przypływów z pod gruzu i złomów granitowych wytryskających pod powierzchnią wody, przeciętnie +4°4 Cel., źródełko zaś wydobywające się koło skały miało +2°8 Cel. w samo południe. Równia pochyła powyżej Stawu Zielonego daje wyobrażenie o zniszczeniach na wiosnę się tu odbywających. Leży ona jeszcze w krainie kosodrzewu i limby na wzniesieniu 1538 mtr. (4865 stp.) a mimo to gruzy tylko płaszczyznę zaścielają. Na nich odosobnione tu i owdzie sterczą ogromne głazy, znać, z okolicznych turni oderwane. Kiedy deszcze wiosenne śniegom wojnę wypowiedzą, wtedy źlebami z pod Łomnicy, Dumnej Góry, Baranich Rogów, i Kołowego, muszą spadać olbrzymie siklawy. Widać to po wygładzonych ścianach. Wezbrane wody dążą wówczas wprost do Stawu Zielonego i jego ujściem przedostają się na dolinę.
Ale pominąwszy staw, który także, choć w części przyczynia się do upięknienia okolicy, otoczenie jego jest majestatyczne, wywierające olbrzymie wrażenie na widza, co się tu wdarł do głębi czarów tatrzańskich. Przepaście kolosalne, turnie dzikością przerażające, stoki ich do spodu ścięte ostro niweczą nawet myśl dostania się tędy gdzieś na grzbiet lub wierzchołek, a jednak polscy górale zdołali w tej otchłani strachem przejmującej wynaleść dwa przejścia dla odważnych turystów: na Baranie Rogi jak i na Łomnicę. Nęcące tędy na szczyty przechadzki nie są, i dlatego zostaną torem rzadkich lubowników niebezpieczeństw górskich.
Pod ścianą Kiezmarskiego Szczytu jest tu jeszcze Czarny Staw, bardzo małych rozmiarów (0,26 hekt. koło pół morga) na wzniesieniu 1556 metr. (4922 stp.). Minął już kwadrans na drugą, gdy się nas dwóch od towarzystwa odłączyło dla zwiedzenia Czerwonego Stawu położonego wyżej o 150 mtr. (475 stp.) w kotlinie zwartej między Kołowym a Jagnięcym Wierchem. Ściana, którą się miało przebyć, aby się dostać na taras z Czerwonym Stawem jest spadzista, porosła bujną trawą i kosodrzewem; ma kilka źlebów, z których tylko jeden dość przystępny. Godzina przeszła nam na ciężkiej, pot obficie wyciskającej pracy, nim drapiąc się po spadzistem bezdrożu, potem przeciskając się po złomach różnego kształtu, stanęliśmy na brzegu nowej doliny. Obejrzawszy się w około, pomimo wesołego nieba lazurowego i żywych promieni słońca, jakiś tęskny ogarnął nas nastrój ducha. Uczuliśmy się całkiem odcięci od swojego świata, dolina Zielonego Stawu utonęła nam w głębi tak, że o jej istnieniu powątpiewaćby przychodziło, gdyby się jej własnemi nie zmierzyło nogami. Grobowa cisza dokoła panująca dodawała wrażenia. Wierzchołki gór wyraźnie się narysowały na tle nieba. Na Łomnicy tryjanguł mierniczy łatwo było dostrzedz. Kiezmarski Szczyt sprezentował dobrze swój ostry wązki wierzchołek i całą grań potarganą, za pośrednictwem której łączy się z Łomnicą. Dumna Góra przypiera od zachodu do swej sąsiadki i broni śmiało przystępu do siebie. Był tam już ktoś na jej wierzchołku z południowej strony, od północy bowiem najśmielsi nawet polscy górale zwątpili, aby się na Dumny Szczyt, wleść kiedy dało. Zwią go oni Durną Górą, bo w ich mowie „durny“ znaczy tyle co hardy, dumny.
Źleb między Łomnicą a Dumnym Wierchem zaściela śnieg wieczny, brudny, porysowany zsuwającemi się po nim odłamami granitu. Od południa piętrzyła się tuż przed nami Jastrzębia Turnia, a na jej stoku północnym między wielkiemi złomami szklił się stawek Czerwony, ze skałą sterczącą w środku nad powierzchnią wody. Wzniesienie jego 1688 mtr. (5340 stp.) a obszerność powierzchni 0,18 hektara.
O ile mogłem wnosić z otoczenia, to wydała mi się kotlina ta zamkniętą zupełnie naokoło grzbietem Kołowego Wierchu i Jagnięcego, z wyłomem na wschód ku Kiezmarskiemu Szczytowi. Powyżej w tej kotlinie są jeszcze stawki: Żółty, nie zasługujący nawet na wspomnienie i Niebieski (0,17 hekt. powierzchnia) na wzniesieniu 1805 mtr. (5710 stp.).
Warto tu nadmienić, jak Niemcy pochrzcili okoliczne szczyty. Baranie Rogi zwią Grüne-See-Spitze, — Kołowy, Rothe-See-Spitze, — Jagnięcy, Weisse See-Spitze, — Dumną Górę, Lomnitzer Nord-Trabant, itp.
Za nami podążył wedle zlecenia Maciej Chowaniec, przewodnik z Jaworzyny, aby nas od Czerwonego Stawku, zawieść na drogę krótszą wprost na dolinę Białego Stawu. Ale, jak się pokazało, była to dla niego kraina nieznana.
Zabrnęliśmy między złomy skał, jakby w zwaliska zamku, przez które przełażąc możebyśmy i na noc nie dotarli do miejsca zbornego z resztą naszego towarzystwa. Więc opuszczamy głazy, aby na prost przebrnąć przez kosodrzew na jakąś trawiastą równinkę, zkąd obiecowaliśmy sobie dostać się wnet na grzbiet doliny Jagnięcego Wierchu do miejsca, z którego rano ujrzeliśmy naraz widok wspaniały na całą dolinę Zielonego Stawu. Walczymy uparcie z kosodrzewem, przedzieramy się przez jej gąszcz, zapadamy się raz wraz między jej korzenie i trafiamy na trawiastą łączkę zewsząd zamkniętą kosodrzewiną. Obieramy znów liniją w wytkniętym kierunku do przebycia zapory i brniemy na nowo kosodrzewem. W tem kolega mój woła: „stój, bo przepaść pod nogami.“ Rzeczywiście znaleźliśmy się na krawędzi skały ściętej, nad którą zwieszały się gałęzie kosodrzewiny. A więc odwrót konieczny. Kto nie przechodził podobnych tarapatów, ten nie nabierze o nich wyobrażenia z opowiadania.
Przedzieranie się przez kosodrzew w górę jest to walka o życie. Kto nie ma dostatecznych sił fizycznych do pokonania trudów z tą plagą połączonych, zginąć może bez nadziei odszukania nawet jego szczątek. Każda gałąź jest wrogiem człowieka, zapiera mu drogę wszędzie. Nogi nie ma na czem postawić, bo gałęź się ugina i zsuwa stopę gdzieś w dziórę bez dna, łapiesz się ręką, gałąź się także ugina i pozbawia ciało równowagi. Wreszcie z nadludzkiem wysileniem stopa się gdzieś oparła i ręka trzyma się niewzruszenie, chcesz się usunąć naprzód w górę, a tu ci jedna gałąź zdziera kapelusz z głowy, draga rwie odzienie, zadzierzga się o dziurkę od guzika, za kieszeń, za połę, trzecia orze ci twarz. Chcesz się uwolnić od zapory tej lub owej, puścić się musisz ręką, przez to zapadasz się głębiej, zamiast postępować naprzód.
Rozpacz obejmuje człowieka w bezskutecznej walce, w której ci nikt pomódz nie potrafi, ani nawet miejsca twego istnienia nie dostrzeże, bo gałęzie kosodrzewu przewyższają o wiele przedzierającego się przez jej gąszcze podróżnika. Z kosodrzewiną nie ma żadnej ugody, kto ją chce przebyć, musi siekierą wyciąć ją ze szczętem do dna z korzeniem.
Już czasami strach nas opanowywał, czy zdołamy pokonać te dzikie zapory, lecz wiele ten może, co musi. Zginąć nie mieliśmy ochoty, więc trzeba było toczyć bój dalej. Po przebyciu pierwszego stajania kosodrzewiny całe ubranie na nas było mokre na wskróś od potu. Na trawie odetchnęliśmy chwilę, aby nabrać na nowo sił do dalszej walki. Trzecie stajanie kosodrzewu już nie w górę, lecz w bok wypadało przechodzić. Wreszcie dotarliśmy do jakiegoś przepaścistego, mokrego źlebu, którym niepodobna było się puszczać na dół, zatem jeszcze dalej brnąć musieliśmy przez kosodrzew, lecz już młody, niski, to była z nim rzecz łatwiejsza aż napotkaliśmy wypalony ogniem płat tych krzewów, zkąd ujrzeliśmy Staw Zielony z góry i źleb ku niemu spadający. Płożąc się ostrożnie przebyliśmy go szczęśliwie. Dopadłszy brzegu tego stawu zdało się nam, iż na nowo się narodziliśmy, chociaż czuliśmy zmęczenie wielkie tak fizyczne jak moralne. Postanowiliśmy sobie z księdzem Sutorem w życiu już nigdy nie ufać kosodrzewinie, lecz zdala ją omijać, jako groźne niebezpieczeństwo.
Przewodnik nasz przybrany z Jaworzyny przebywać musiał tę nieszczęsną wyprawę jeszcze z torbą naładowaną na plecach i milczeć, bo jego niezdarności i nieświadomości drogi zawdzięczaliśmy dzisiejszą naszą fatalną przeprawę. Przez całe życie pamiętać będziemy wycieczkę naszą do Czerwonego Stawu, podczas gdy nasi towarzysze dobrą dróżyną przed dwiema godzinami podążyli sobie od Zielonego Stawu z powrotem na przełęcz pod Kopę.
Drożyna ku Białemu Stawu wydała się nam teraz dywanem usłaną ścieżką, biegliśmy prawie po niej, jakby po alei ogrodowej. Kilka minut po 4 godz. doszliśmy do Białego Stawu, wołając głośno napróżno na wyprzedzających nas towarzyszów, lecz zamiast nich, zobaczyliśmy znowu w głębi doliny Kiezmarskiej ulewę, w tem samem miejscu, co przed południem. Wnet pioruny dały się słyszeć. Zrobiło się ponuro, smutno, ale przynajmniej kosodrzew nam pochodu nie zagradzał.
Na przełęcz pod Kopą doszliśmy o 4 godz. 40 minut, z drobnym już deszczem. Wyjście na nią po śliskim trawniku dokuczyło nam trochę dlatego, żeśmy się spieszyli, by burzy zejść z drogi. Skorośmy się mieli spuszczać w dolinę Koperszadów Jaworzyńskich lub Polskich, zwanych tak dla odróżnienia od Koperszadów Bialskich lub Węgierskich, deszcz nas porządny przywitał. To było jednak szczególne, że mgły szczytów nie zasłaniały, tylko o tyle niewyraźnie się góry pokazywały, o ile je warstwa spadającego deszczu od nas przedzielała. Z przełęczy zobaczyliśmy, jak całe Tatry kąpały się w wodzie. Na dół w dolinę darliśmy, jakby nas kto gonił, bo człowiekowi zdaje się, iż go wtedy mniej deszcz moczy, gdy ucieka, niż gdy stoi. O kwadrans na 6 godz. dotarłszy do kawałka lasu u stóp Trystarskiej Turni zatrzymaliśmy się pod gęstem drzewem, gdzieby się dało było schronić wygodnie przed deszczem, ale nam już przemokniętym na mało się zdać mogło. Puściliśmy się dalej, zazdroszcząc pasącym się wołom, iż te sobie wcale nic z deszczu nie robiły, bo nie miały sukni ani obówia do przemoczenia. Przed Upłazem Skoruszym w lesie znaleźliśmy naszych towarzyszów trochę tylko pomokniętych, bo wcześnie od Zielonego Stawu odszedłszy, mieli czas przed deszczem schronić się w gęstym lesie. Opowiadali nam o dziwnem zachowaniu się całej gromady wołów, które spostrzegłszy ich idących, towarzyszyły im przez całe pastwisko postępując w całej masie tuż za niemi, aż do lasu. Nie pojmując zamiarów wolich, miało trochę obawy nasze towarzystwo na widok kilkuset rogatych bydląt, by nie paść przypadkiem ofiarą ich złego humoru. Bo i któż mógł być pewnym, że to tłumne zgromadzenie wołów i postępowanie za gronem ludzi ze zwróconą na nich uwagą, jest objawem przyjaznym?
O trzy kwadranse na 7 godz. stanęliśmy na Gałejdówce, do reszty przemoczeni, gdyż ścieżkami przez las płynęły strumyki, a gałęzie za dotknięciem oblewały nas niemiłosiernie wodą. O wpół do 8ej zajęliśmy napowrót rezydencyją swoją w karczmie w Jaworzynie Spiskiej.
Cel był osiągniętym, więc chociaż przypadło suszyć całe odzienie, wesoło nam było gwarzyć o tem i owem, a zwłaszcza o wrażeniach tego, co się widziało.
Na drugi dzień (8 sierpnia) wyruszyliśmy przed 8 godz. tą samą drogą wózkiem przez Podspady, Jurgów, Czarną Horę i o 2 godz. stanęliśmy w Zakopanem chwilę przed oberwaniem się chmury na równinie przed Strążyskami. Przez całą dobę lał deszcz w całych Tatrach, tak, że podróżni zaskoczeni słotą wśród gór, mieli drogę przeciętą do powrotu przez wezbrane potoki. Dopiero trzeciego dnia popołudniu mogli z swych kryjówek, głównie w schroniskach Towarz. Tatrzańskiego, wyruszyć z powrotem do wsi. Po drodze górale ścinali im drzewa na ławy do przejścia huczących jeszcze strumieni, bo wszelkie kładki woda wezbrana pounosiła ze sobą.
Każdemu, a tem samem i płci pięknej, mogę zalecić wycieczkę do Zielonego Stawu Kiezmarskiego. Żadnych trudów nadzwyczajnych nie ma w niej do pokonania. Do Czerwonego Stawu nie potrzebuje się nikt drapać, bo nie ma po co. Nocleg jest wygodny w karczmie Jaworzyńskiej, a to, co się zwiedzi, należy do najwspanialszych zakątków Tatr. Gdyby nawet kogo wielka słota na miejscu złapała, odwrót ma zapewniony, gdyż nie przebywa się w tej drodze nigdzie wielkich potoków. Pobłądzić także nie można, choćby w największą mgłę, skoro ścieżka na przełęcz wzdłuż całych Koperszadów prowadząca jest znacznie udeptaną. Tylko koniecznie trzeba wyruszyć przed świtem z Jaworzyny, by na południe zdążyć nad Zielony Staw, tam zabawić dwie godziny, i wrócić za dnia do Jaworzyny, gdyż przez las na Gałejdówkę źleby było iść po ciemku w nocy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Eljasz-Radzikowski.