Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Wycieczka do Zielonego Stawu Kiezmarskiego.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gdy nasi towarzysze dobrą dróżyną przed dwiema godzinami podążyli sobie od Zielonego Stawu z powrotem na przełęcz pod Kopę.
Drożyna ku Białemu Stawu wydała się nam teraz dywanem usłaną ścieżką, biegliśmy prawie po niej, jakby po alei ogrodowej. Kilka minut po 4 godź. doszliśmy do Białego Stawu, wołając głośno napróżno na wyprzedzających nas towarzyszów, lecz zamiast nich, zobaczyliśmy znowu w głębi doliny Kiezmarskiej ulewę, w tem samem miejscu, co przed południem. Wnet pioruny dały się słyszeć. Zrobiło się ponuro, smutno, ale przynajmniej kosodrzew nam pochodu nie zagradzał.
Na przełęcz pod Kopą doszliśmy o 4 godz. 40 minut, z drobnym już deszczem. Wyjście na nią po śliskim trawniku dokuczyły nam trochę dlatego, żeśmy się spieszyli, by burzy zejść z drogi. Skorośmy się mieli spuszczać w dolinę Koperszadów Jaworzyńskich lub Polskich, zwanych tak dla odróżnienia od Koperszadów Bialskich lub Węgierskich, deszcz nas porządny przywitał. To było jednak szczególne, że mgły szczytów nie zasłaniały, tylko o tyle niewyraźnie się góry pokazywały, o ile je warstwa spadającego deszczu od nas przedzielała. Z przełęczy zobaczyliśmy, jak całe Tatry kąpały się w wodzie. Na dół w dolinę darliśmy, jakby nas kto gonił, bo człowiekowi zdaje się, iż go wtedy mniej deszcz moczy, gdy ucieka, niż gdy stoi. O kwadrans na 6 godz. dotarłszy do kawałka lasu u stóp Trystarskiej Turni zatrzymaliśmy się pod gęstem drzewem, gdzieby się dało było schronić wygodnie przed deszczem, ale nam już przemokniętym na mało się zdać mogło. Puściliśmy się dalej, zazdroszcząc pasącym się wołom, iż te sobie wcale nic z deszczu nie robiły, bo nie miały sukni ani obówia do przemoczenia. Przed Upłazem Skoruszym w lesie znaleźliśmy naszych towarzyszów trochę tylko pomokniętych, bo wcześnie od Zielonego Stawu odszedłszy, mieli czas przed deszczem schronić się w gęstym lesie. Opowiadali nam o dziwnem zachowaniu się całej gromady wołów, które spostrzegłszy ich idących, towarzyszyły im przez całe pastwisko postępując w całej masie tuż za niemi, aż do lasu. Nie pojmując zamiarów wolich, miało trochę obawy nasze towazystwo na widok kilkuset rogatych bydląt, by nie paść przypadkiem ofiarą ich złego humoru. Bo i któż mógł być pewnym, że to tłumne zgromadzenie wołów i postępowanie za gronem ludzi ze zwróconą na nich uwagą, jest objawem przyjaznym?
O trzy kwadranse na 7 godz. stanęliśmy na Gałejdówce, do reszty przemoczeni, gdyż ścieżkami przez las płynęły strumyki, a gałęzie za dotknięciem oblewały nas niemiłosiernie wodą. O wpół do 8ej zajęliśmy napowrót rezydencyją swoją w karczmie w Jaworzynie Spiskiej.
Cel był osiągniętym, więc chociaż przypadło suszyć całe odzienie, wesoło nam było gwarzyć o tem i owem, a zwłaszcza o wrażeniach tego, co się widziało.
Na drugi dzień (8 sierpnia) wyruszyliśmy przed 8 godz. tą samą drogą wózkiem przez Podspady, Jurgów, Czarną Horę i o 2 godz. stanęliśmy w Zakopanem chwilę przed oberwaniem się chmury na równinie przed Strążyskami. Przez całą dobę lał deszcz w całych Tatrach, tak, że podróżni zaskoczeni słotą wśród gór, mieli drogę przeciętą do powrotu przez wezbrane potoki. Dopiero trzeciego dnia popołudniu mogli z swych kryjówek, głównie w schroniskach Towarz. Tatrzańskiego, wyruszyć z powrotem do wsi. Po drodze górale ścinali im drzewa na ławy do przejścia huczących jeszcze strumieni, bo wszelkie kładki woda wezbrana pounosiła ze sobą.
Każdemu, a tem samem i płci pięknej, mogę zalecić wycieczkę do Zielonego Stawu Kiezmarskiego. Żadnych trudów nadzwyczajnych nie ma w niej do pokonania. Do Czerwonego Stawu nie potrzebuje się nikt drapać, bo nie ma po co.