Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Wycieczka do Zielonego Stawu Kiezmarskiego.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Za nami podążył wedle zlecenia Maciej Chowaniec, przewodnik z Jaworzyny, aby nas od Czerwonego Stawku, zawieść na drogę krótszą wprost na dolinę Białego Stawu. Ale, jak się pokazało, była to dla niego kraina nieznana.
Zabrnęliśmy między złomy skał, jakby w zwaliska zamku, przez które przełażąc możebyśmy i na noc nie dotarli do miejsca zbornego z resztą naszego towarzystwa. Więc opuszczamy głazy, aby na prost przebrnąć przez kosodrzew na jakąś trawiastą równinkę, zkąd obiecowaliśmy sobie dostać się wnet na grzbiet doliny Jagnięcego Wierchu do miejsca, z którego rano ujrzeliśmy naraz widok wspaniały na całą dolinę Zielonego Stawu. Walczymy uparcie z kosodrzewem, przedzieramy się przez jej gąszcz, zapadamy się raz wraz między jej korzenie i trafiamy na trawiastą łączkę zewsząd zamkniętą kosodrzewiną. Obieramy znów liniją w wytkniętym kierunku do przebycia zapory i brniemy na nowo kosodrzewem. W tem kolega mój woła: „stój, bo przepaść pod nogami.“ Rzeczywiście znaleźliśmy się na krawędzi skały ściętej, nad którą zwieszały się gałęzie kosodrzewiny. A więc odwrót konieczny. Kto nie przechodził podobnych tarapatów, ten nie nabierze o nich wyobrażenia z opowiadania.
Przedzieranie się przez kosodrzew w górę jest to walka o życie. Kto nie ma dostatecznych sił fizycznych do pokonania trudów z tą plagą połączonych, zginąć może bez nadziei odszukania nawet jego szczątek. Każda gałąź jest wrogiem człowieka, zapiera mu drogę wszędzie. Nogi nie ma na czem postawić, bo gałęź się ugina i zsuwa stopę gdzieś w dziórę bez dna, łapiesz się ręką, gałąź się także ugina i pozbawia ciało równowagi. Wreszcie z nadludzkiem wysileniem stopa się gdzieś oparła i ręka trzyma się niewzruszenie, chcesz się usunąć naprzód w górę, a tu ci jedna gałąź zdziera kapelusz z głowy, draga rwie odzienie, zadzierzga się o dziurkę od guzika, za kieszeń, za połę, trzecia orze ci twarz. Chcesz się uwolnić od zapory tej lub owej, puścić się musisz ręką, przez to zapadasz się głębiej, zamiast postępować naprzód.
Rozpacz obejmuje człowieka w bezskutecznej walce, w której ci nikt pomódz nie potrafi, ani nawet miejsca twego istnienia nie dostrzeże, bo gałęzie kosodrzewu przewyżązają o wiele przedzierającego się przez jej gąszcze podróżnika. Z kosodrzewiną nie ma żadnej ugody, kto ją chce przebyć, musi siekierą wyciąć ją ze szczętem do dna z korzeniem.
Już czasami strach nas opanowywał, czy zdołamy pokonać te dzikie zapory, lecz wiele ten może, co musi. Zginąć nie mieliśmy ochoty, więc trzeba było toczyć bój dalej. Po przebyciu pierwszego stajania kosodzewiny całe ubranie na nas było mokre na wskróś od potu. Na trawie odetchnęliśmy chwilę, aby nabrać na nowo sił do dalszej walki. Trzecie stajanie kosodrzewu już nie w górę, lecz w bok wypadało przechodzić. Wreszcie dotarliśmy do jakiegoś przepaścistego, mokrego źlebu, którym niepodobna było się puszczać na dół, zatem jeszcze dalej brnąć musieliśmy przez kosodrzew, lecz już młody, niski, to była z nim rzecz łatwiejsza aż napotkaliśmy wypalony ogniem płat tych krzewów, zkąd ujrzeliśmy Staw Zielony z góry i źleb ku niemu spadający. Płożąc się ostrożnie przebyliśmy go szczęśliwie. Dopadłszy brzegu tego stawu zdało się nam, iż na nowo się narodziliśmy, chociaż czuliśmy zmęczenie wielkie tak fizyczne jak moralne. Postanowiliśmy sobie z księdzem Sutorem w życiu już nigdy nie ufać kosodrzewinie, lecz zdala ją omijać, jako groźne niebezpieczeństwo.
Przewodnik nasz przybrany z Jaworzyny przebywać musiał tę nieszczęsną wyprawę jeszcze z torbą naładowaną na plecach i milczeć, bo jego niezdarności i nieświadomości drogi zawdzięczaliśmy dzisiejszą naszą fatalną przeprawę. Przez całe życie pamiętać będziemy wycieczkę naszą do Czerwonego Stawu, podczas