Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XLII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLII.

Około dziesiątej rano, gdy wojsko przechodziło przez miasto, nikt już więcej nie napastował hrabiego, i nie przychodził nudzić go pytaniami. Nie potrzebywali jego rozkazów, ani ci, którzy odjeżdżali, ani tamci co mieli w mieście pozostać. Kazał powóz zaprządz, chcąc jechać do dóbr swoich, a tymczasem wyciągnął się na szezlongu, z ramionami skrzyżowanemi pod głową, z miną ponurą, jak chmura gradowa.
W czasie pokoju i najniższy w hierarchji kierowników nawą państwa, wyobraża sobie z lubością, w swojej próżności niesłychanej, że jeżeli kto żyje i obraca się w państwie całem, to tylko dzięki ich staraniom i pieczołowitości o sprawy krajowe. I to silne przekonanie jest mu najmilszą nagrodą za trudy ponoszone. Jak długo w państwie całem panuje błoga cisza, sternik, który na swojem małem i kruchem czółenku, wskazuje drogę ciężkiemu państwowemu okrętowi, sądzi i łatwo to zrozumieć, że on jedynie nawą państwa kieruje. Niech się jednak zerwie burza, niech się spiętrzą morskie bałwany, niech uderzą wściekle o ściany okrętu, ułuda dłużej trwać nie może. Okręt płynie dalej na chybił trafił, a sternik, przedstawiający tak niedawno temu w swojej osobie wszechwładność i wszechpotęgę, staje się w jednej chwili istotą słabą, znikomą, i nie zdolną do niczego. Czuł to Roztopczyn, i to go do rozpaczy doprowadzało.
Dyrektor policji, ten sam, którego tłum chciał przedtem zatrzymać, wszedł do gubernatora, wraz z adjutantem, który przychodził oznajmić, że powóz zajechał. Obydwaj byli zmieszani i trupiej bladości. Dyrektor zdawszy najprzód raport, co do misji powierzonej mu, dodał nawiasem, że dziedziniec pałacowy zapełnia zwolna tłum nieprzeliczony, który chce rozmówić się z gubernatorem. Nie wyrzekłszy ani słowa, Roztopczyn wstał, wszedł szybko do salonu przyległego, i już miał pocisnąć klamkę od drzwi szklannych na balkon prowadzących. Cofnął ją jednak, namyśliwszy się inaczej i zbliżył się do okna obok, skąd można było objąć wzrokiem cały dziedziniec. Młody blondyn rozprawiał dalej, wymachując gwałtownie rękami. Obok niego stał kowalczyk, z twarzą dotąd z krwi nie obmytą, ponury i zadumany. Pomimo okien zamkniętych, gwar głosów dochodził aż do salonu.
— Powóz gotów? — spytał z nerwowym niepokojem Roztopczyn.
— Gotów wasza ekscellencjo — powtórzył adjutant.
— Czegóż oni chcą właściwie? — mruknął głucho Roztopczyn, podchodząc powtórnie do drzwi balkonowych.
— Zebrali się... tak przynajmniej utrzymują... aby według rozkazów waszej ekscellencji iść na Francuza... Coś przebąkują i o zdradzie... Jacyś zuchwalcy, hałaburdy... zaledwie zdołałem umknąć przed nimi!... Ośmieliłbym się zaproponować waszej ekscellencji...
— Chciej się pan oddalić... wiem co mam czynić, i rad od nikogo nie potrzebuję. — Patrzał przez chwilę na dziedziniec. — Oto do czego Rosję doprowadzono! Oto co ze mnie zrobili! — wykrzyknął nagle, w uniesieniu gwałtownem, nad którem nie był już w stanie zapanować. — Mam ją przed oczami, tę zgraję niesforną, wyrzutki społeczeństwa, motłoch uliczny! zbuntowany przez ich głupotę! Trzeba im jakiejś ofiary prawdopodobnie?... — wlepił wzrok badawczy w młodego blondyna, który zdawał się przewodzić całemu tłumowi. Pytał się w duchu, na kimby mógł wywrzeć całą swoją wściekłość, kogo rzucić na pastwę owemu motłochowi?
— Powóz gotów? — spytał znowu machinalnie.
— Od dawna, wasza ekscellencjo. Co zrobić z Wereszczaginem? Czeka w bramie na dole...
— Ah! — uderzył się w czoło Roztopczyn, jakby mu się nagle w głowie rozjaśniło. Otworzył szybko drzwi na balkon prowadzące, i ukazał się na nim.
Tłum cały odkrył głowy przed nim z uszanowaniem.
— Dzień dobry wam dzieci! — przemówił jednym tchem, głosem podniesionym. — Dziękuję wam żeście stawili się na moje wezwanie! Zejdę natychmiast między was na dół, ale wpierw trzeba skończyć z nędznikiem, łotrem, który zgubił Moskwę. Czekajcie na mnie!... — wrócił czemprędzej nazad do salonu.
W tłumie odezwał się szmer największego zadowolenia.
— Widzisz, że „on“ da sobie radę ze wszystkiem!... A zapewniałeś przedtem, że Francuzi... — szeptali jedni do drugich, wyrzucając sobie nawzajem brak ufności i wiary w słowa pana gubernatora.
Za chwilę oficer pokazał się w głównej bramie, szeptał coś na ucho sierżantowi, ten zaś ustawił dragonów w dwa rzędy. Tłum żądny ciekawego widowiska, podpłynął aż pod samą kolumnadę pod pałacem. Pokazał się tam teraz i Roztopczyn, rozglądając się w koło, jakby szukał kogo oczami.
— Gdzież on? — spytał gniewnie.
Tłum ujrzał teraz na pierwszym stopniu ganku młodego chłopaka, na którego długiej i cieńkiej szyi była osadzona głowa przez pół ogolona, o rysach pięknych, regularnych i dziwnie sympatycznych. Miał na sobie kaftan z cieńkiego sukna szafirowego, niegdyś bardzo elegancki, pantalony zaś szare i brudne aresztanta. Postępował wolno i mozolnie, w pośrodku dwóch dragonów z dobytemi pałaszami, dzwoniąc kajdanami na nogach suchych i pokaleczonych od grubych żelaznych łańcuchów.
— Tu niech stanie! — krzyknął Roztopczyn, wskazując na najwyższy stopień ganku.
Więzień wyszedł na schody kamienne z największym wysiłkiem. Westchnął ciężko, i skrzyżował na piersiach ręce białe jak z wosku, delikatne i niepodobne w niczem do czarnych i zapracowanych dłoni prostego robotnika. Stał tak cichy i na wszystko zrezygnowany. Podczas tej niemej sceny, nic nie przerwało głuchej ciszy. W ostatnich tylko szeregach tłumu, odezwały się krzyki i jęki na pół stłumione, tych, którzy radziby byli docisnąć się bardziej naprzód, aby przypatrzeć się dokładniej temu, co miało nastąpić. Roztopczyn z brwiami groźnie ściągniętemi, czekał, póki młody chłopiec nie stanął na miejscu wskazanem:
— Dzieci! — wykrzyknął głosem donośnym, i na wskroś przenikającym. — Ten człowiek, to Wereszczagin, który zgubił naszą świętą Moskwę!
Więzień okazujący przed chwilą zupełną rezygnację, i ubezwładnienie, z głową smutnie na piersi zwieszoną; wyprostował się zwolna, po pierwszych słowach hrabiego. Głowę podniósł z dumą, i wlepił oczy w Roztopczyna, jakby szukał jego wzroku, lub jakby pragnął przemówić do niego i uniewinnić się z zarzutu. Żyły na cieńkiej szyi młodzieńca nabiegły krwią, posiniały i wyciągnęły się jak struna, twarz blada przedtem, spłonęła szkarłatem. Tłum cały pożerał go oczami. On również patrzał na nich śmiało. Zdawało mu się, że czyta w niektórych twarzach współczucie dla swojej niedoli. Zachęcony objawem pewnej sympatji w tłumie, uśmiechnął się smętnie i potrząsł głową, starając się odzyskać równowagę na wązkim stopniu kamiennym.
— Zdradził swego cara i swoją ojczyznę! Zaprzedał się z duszą i ciałem Bonapartemu; on jeden między nami zbezcześcił imię prawego Moskala!... Moskwa, nasza matuszka ginie przez niego! — wołał dalej Roztopczyn głosem równym, a bezlitośnym. Rzuciwszy nagle wzrokiem na upatrzoną ofiarę, krzyknął z całej siły: — Wam go oddaję!... Bierzcie go i osądźcie!...
Tłum milczący dotąd cisnął się naprzód coraz bardziej. Wkrótce nikt już nie mógł się poruszyć w ciżbie straszliwej. Nie można było prawie odetchnąć tem powietrzem zgęszczonem i zatrutem wyziewami najwstrętniejszemi. Jaki taki przeczuwał jakąś okropność, coś nieznanego. Stojący w pierwszych rzędach, którzy wszystko widzieli i zrozumieli, stali jednak nieporuszeni, z ustami otwartemi z przerażenia, z oczami wytrzeszczonemi. Stanowili oni niejako groblę, wstrzymującą groźną powódź.
— Rozsiekać go! Niech ginie zdrajca! — wrzeszczał Roztopczyn, tracąc przytomność w uniesieniu. — Rozsiekać!... Rozkazuję!
Tłum odpowiedział na to rykiem nieludzkim, w którym nie można było nic dosłyszeć. Całą falą posunął się naprzód. Naraz stanął znowu jak wryty.
— Ekscellencjo — odezwał się Wereszczagin, głosem nieśmiałym, ale tonem dziwnie uroczystym, podczas tego milczenia tłumu. — Panie hrabio, jeden i ten sam Bóg osądzi nas obu!... — zatrzymał się, złamany wzruszeniem.
— Rozsiekać zdrajcę! ja tak rozkazuję! — powtórzył Roztopczyn, cały zapieniony.
— Dobyć pałaszów! — zakomenderował głucho oficer.
Po tych słowach tłum zafalował jak morskie bałwany wichrem poruszone, popychając pierwsze szeregi aż do najniższego stopnia ganku. Młody blondyn znalazł się tym sposobem o krok od Wereszczagina. Twarz miał skamieniałą, oczy stanęły mu słupem, ramię prawe było w górę podniesione.
— Rozsiekać! — powtórzył głosem drżącym oficer, rozkaz nieludzki Roztopczyna. Jeden z dragonów uderzył skazanego płazem po głowie.
— Ah! — jęknął nieszczęśliwy, nie tyle z bólu, co trwogi śmiertelnej. Tłumem wstrzęsały dreszcze przerażenia i współczucia.
— Panie! Panie! — odezwał się ktoś w tłumie. Wereszczagin odpowiedział na to krzykiem boleści i ten krzyk zgubił go ostatecznie. Uczucia ludzkie, wstrzymujące dotąd ten dziki motłoch podniecony do szału, nagle zagasły. Zbrodnia przez pół spełniona, została wykonaną. Ryk straszny i groźny zwierza rozjuszonego, stłumił ostatnie szmery współczucia i litości. Bałwany ciał ludzkich, podobne do tych, które kruszą niby słabą trzcinę najgrubsze maszty, i druzgocą okręta pancerne, popchnęły naprzód całą tłuszczę rozszalałą, tworzącą chaos nierozplątany ciał, głów i ramion podniesionych. Dragon który pierwszy uderzył był Wereszczagina, chciał mu zadać cios nowy, tym razem ostrzem pałasza. Nieszczęśliwy zasłonił sobie twarz oburącz i rzucił się bezprzytomnie ku tłumowi. Młody blondyn, o którego oparł się najprzód, wpił mu w szyję paznogcie i wydawszy z piersi ryk piekielny, ryk zranionego zwierza drapieżnego, wpadł razem z swoją ofiarą w motłoch rozszalały. Rzucono się na nich obu z dziką i niepohamowaną wściekłością. Jedni szerpali i bili czem mogli Wereszczagina, drudzy mordowali na śmierć młodego garbarza. Krzyki i jęki obu, podniecały jedynie szał tłumu. Dragonom nie zaraz powiodło się uwolnić z rąk dzikiej zgrai młodego blondyna, na pół nieżywego. Mimo wściekłości, jaką dyszeli ci furjaci, nie mogli dobić nieszczęsnej ofiary. Poszarpany, najokropniej pokaleczony, oddychał jeszcze nieszczęsny skazaniec, jęcząc głucho i boleśnie. Ciżba była tak zbita w jeden kłąb, że to przeszkadzało w ruchach podłym mordercom. Nie mogli w tym ścisku straszliwym zadać swojej ofierze ciosu ostatecznego; nie mogli dokonać zbrodni ohydnej.
— Toporem w łeb! Niech zdycha!... To go urządzili!... Lecą strzępy z ciała!... Dobrze tak psu, co zaprzedał wrogom krew swoich braci!... naszą świętą matuszkę!... Czy jeszcze dycha... A to ci twarde życie! jak u żaby! — Takie głosy odzywały się tu i owdzie w dzikiej zgrai.
Gdy wreszcie ofiara przestała jęczeć, a w piersi odezwały się przedśmiertne charczenia, zrobiło się w koło ciała zakrwawionego cokolwiek miejsca. Tłum cofał się przerażony, jak przed widmem złowrogiem, przed dowodem zbrodni ohydnej, spełnionej na niewinnym! Jaki taki podchodził ku trupowi, przypatrywał mu się, głową miłosiernie potrząsając i uciekał spiorunowany tym widokiem.
— Rany Chrystusowe! — szeptano trwożliwie. — Co to za dzika bestja ten nasz lud!... Któżby mógł wyjść cało z ich pazurów?... Taki jeszcze młodziusieńki... paniątko delikatne, wypieszczone, syn na pewno jakiegoś kupca znacznego!... Oh! ten motłoch bez serca i bez sumienia!... Teraz zapewniają, że on właściwie zapłacił za innych, którzy tego piwa nawarzyli. Że też są ludzie, co się tak Boga nie boją i Jego sądu najsprawiedliwszego...
Teraz tak przemawiano tu i owdzie, patrząc z rzewnem współczuciem, na to nieszczęsne ciało zmiażdżone i prawie w kawałki poszarpane, na tę twarz straszną, okrytą krwią skrzepłą i błotem.
W chwili gdy padał Wereszczagin, a cała ta psiarnia dysząca z wściekłością, rzuciła się na niego, Roztopczyn pobladł śmiertelnie i zamiast skierować się ku furtce bocznej, gdzie czekał na niego powóz zaprzężony, zaczął lecieć jak opętany po schodach na pierwsze piątro. Dzwonił zębami jak w febrze.
— Tędy wasza ekscellencjo!... proszę za mną — lokaj wskazał mu drogę również przerażony, nie straciwszy jednak przytomności całkowicie jak jego pan.
Tymczasem jeden z policjantów, w nadmiarze gorliwości, osądził że trup nie powinien kalać dłużej dziedzińca jego ekscellencji. Kazał więc wyrzucić zwłoki na ulicę. Dwaj dragoni, bez wszelkich ceregielów, porwali trupa za nogi i wywlekli po za obręb dziedzińca. Głowa przez pół oderwana od tułowu, uderzała głucho o bruk zostawiając po za sobą krwawe ślady. Tłum cofał się przed trupem, zdjęty trwogą zabobonną.
Roztopczyn, idąc ślepo za wskazówką lokaja, zawrócił wstecz, doszedł krokiem chwiejnym do miejsca, gdzie stał powóz zaprzężony, wskoczył żywo do karety i kazał stangretowi jechać galopem do Sokolnik, do jego majątku. Dochodziły jeszcze z dala do jego uszu krzyki tłuszczy rozbestwionej. W miarę jednak jak one cichły, zaczynał i Roztopczyn odzyskiwać równowagę i przytomność.
Teraz dopiero mógł zdać sobie sprawę dokładną i z pierwotnego szału, który go był opanował i z późniejszego przestrachu mimowolnego. Był wściekły sam na siebie, że mógł okazać się tak słabym w oczach podwładnych.
— Straszny jest, ohydny ten motłoch! — powtarzał w duchu. — Stado wilków, których nie można inaczej uspokoić, tylko rzucając im na pastwę żywe ciało do rozszarpania. — „Hrabio jeden i ten sam Bóg, osądzi nas obu.“ — Zadźwięczały mu złowrogo w sercu słowa ostatnie jego ofiary. Zdawało mu się, że jakiś głos tajemny szepcze mu je do ucha i zdrętwiał cały. Trwało to jednak krótką chwilę. Uśmiechnął się litościwie z własnej trwogi, wstydząc się słabości, niegodnej takiego jak on dostojnika. — Ba — machnął ręką — miałem do spełnienia inne, o wiele ważniejsze obowiązki. Trzeba było za jaką bądź cenę tłum wzburzony uspokoić. Dobro publiczne nie przepuszcza nikomu! — Pomyślał o obowiązkach względem własnej rodziny, względem stolicy, którą powierzono jego pieczy, względem jego osoby, nie jako człowieka prywatnego, lecz jako zastępcę samego cara. — Gdybym był prostym śmiertelnikiem — pocieszał się w duchu — moje postępowanie byłoby zupełnie innem. W obecnem atoli fatalnem zbiegu okoliczności, musiałem bądź co bądź ratować najprzód życie i godność jenerała gubernatora a carskiego namiestnika.
Nerwy jego ukołysane równym biegiem powozu na resorach, uspokajały się zwolna. Umysł zaś wysilał się na argumenta, zdolne stłumić głos sumienia i rozjaśnić duszę strapioną. Owe argumenta były jak świat stare. Odkąd zaczął istnieć, a ludzie na nim mieszkający, mordowali i zabijali się nawzajem, nikt nigdy nie dopuścił się zbrodni tej podobnej, nie starając się uśpić sumienia własnego, wmawiając w siebie, że zmusiło go do tej ohydy dobro publiczne! Ten jedynie, który nie da się opanować przez całe życie namiętnością, odbierającą chwilowo przytomność i mącącą zdrowe zmysły, nie przypuści, żeby dobro publiczne mogło kiedykolwiek i od kogokolwiek wymagać zbrodni tak straszliwej. Roztopczyn zatem nie tylko przestał sobie wyrzucać śmierć Wereszczagina, ale znajdywał nawet, że postąpił z wielkim taktem politycznym, wymierzając sprawiedliwość zbrodniarzowi, a jednocześnie uspokajając motłoch wzburzony.
— Wereszczagin — myślał — był i tak osądzony na karę śmierci — (co nie było prawdą, bo trybunał skazał go tylko do robót podziemnych w Nerczyńsku). — Był to zdrajca, nie mogłem więc puścić go bezkarnie. Tym sposobem — dodał w myśli, z cynicznym uśmiechem — udało mi się przy jednym ogniu, upiec dwie pieczenie na raz.
Skoro wysiadł przed gankiem domu własnego, zaczął wydawać rozmaite rozkazy i polecenia, zacierając do reszty w umyśle przykre wrażenie i troskę, wywołaną przez śmierć Wereszczagina.
W jakie półgodziny, jechał końmi świeżemi do Kutuzowa, zapomniawszy najzupełniej o zbrodni spełnionej na jego rozkaz. Wódz naczelny, jak utrzymywano, znajdował się przy moście nad Yauzą. Przygotowywał i układał przez drogę burę sążnistą, którą zamierzał mu wsypać za wiarołomstwo i zdradę, popełnione w obec niego. Chciał dać uczuć staremu dworskiemu lisowi, że na niego spadnie jedynie cała odpowiedzialność przed potomnością, za niedolę Rosji i opuszczenie Moskwy. Przejeżdżał płaszczyznę pustą i bezludną. Tylko w jednym punkcie, na lewo od gościńca, obok obszernego budynku, świecącego z daleka ścianami na żółto pomalowanemi, ruszało się grono ludzi biało poubieranych, pomiędzy którymi kilku krzyczało w niebogłosy, wymachując gwałtownie rękami. Na widok karety Roztopczyna, jeden z nich rzucił się przed konie. Stangret, Roztopczyn i eskortujący go dragoni, przypatrywali się z ciekawością i przerażeniem jednocześnie, tej zgrai szaleńców, którą puszczono na wolność ze szpitala, bez żadnego dozoru. Jeden szczególnie zwracał na siebie ich uwagę. Chwiał się na nogach cieńkich jak piszczele, puszczając z wiatrem długie poły swego całego szlafroka. Wlepił w Roztopczyna wzrok straszny i ryczał głosem nieludzkim, jakieś słowa niezrozumiałe, dając przytem znaki stangretowi, żeby stanął. Twarz jego okropnie chuda, z ostremi rysami, z wyrazem dziwnie ponurym, porastała gdzieniegdzie włosem twardym i rudym. Oczy czarne, błyszczące ogniem gorączkowym latały niespokojnie i trwożliwie zarazem.
— Stój! stój! — wołał głosem ochrypłym i zdyszanym. Próbował zacząć na nowo krzykliwą przemowę, którą dopełniał giestami najdziwaczniejszemi.
Zrównał się nakoniec z karetą i zaczął biegnąć co tchu obok niej, schwyciwszy się drzwiczek.
— Trzy razy mnie zabito i trzy razy zmartwychwstałem!... — wrzeszczał opętaniec. — Kamienowano mnie... ukrzyżowano... Zmartwychwstałem... i zawsze zmartwychwstanę!.. zmartwychwstanę z pomiędzy umarłych!... Rozdarli na strzępy moje ciało!... Trzy razy zapadnie się Królestwo Boże!... a ja go trzy razy na nowo odbuduję...
Głos szaleńca brzmiał coraz donośniej i coraz przeraźliwiej.
Roztopczyn pobladł tak samo, jak wtedy, gdy dziki motłoch, rzucił się rozjuszony na Wereszczagina.
Stupaj! — huknął gromko na stangreta, trzęsąc się z trwogi.
Konie puściły się cwałem, krzyk atoli szaleńca, mimo że oddalano się od niego coraz bardziej, dzwonił dotąd złowrogo w uszach Roztopczyna, a przed oczami stanęło krwawe widmo Wereszczagina, z ciałem poszarpanem przez tłuszczę rozbestwioną. Czuł, że czas nie potrafi zatrzeć w jego umyśle tego straszliwego wspomnienia, że zostanie ono wypalone głoskami ognistemi w głębi serca do końca dni jego! Słyszał własne słowa, jakby mu je kto szeptał do ucha: — „Rozsiekać! rozsiekać!“ — Po co ja to powiedziałem? — pomyślał mimowolnie. — Powinien byłem milczeć, a nic podobnego nie byłoby się stało! — Widział i owego dragona, zrazu przelęknionego dzikim rozkazem, a później rąbiącego bez litości, i wzrok zamglony, nieśmiały, pełen gorzkich wyrzutów, którym spojrzała mu w oczy ofiara nieszczęśliwa jego okrucieństwa...
— Nie mogłem uczynić inaczej!... — szeptał głucho. — Nie mogłem!... Trzeba było czemś uspokoić motłoch rozjuszony!... był zdrajcą!... miałem li na oku dobro publiczne!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Przejście przez Yauzę wojsko szczelnie zatarasowało. Upał był nie do zniesienia, Kutuzow strudzony i stroskany, siedział na ławce przy moście, kreśląc machinalnie laską jakieś figury geometryczne na piasku, gdy naraz wysiadł z karety o kilka kroków od niego Roztopczyn, w galowym mundurze jeneralskim, trzymając pod pachą kapelusz stosowany, z pękiem piór. Zbliżył się natychmiast do Kutuzowa, przemawiając po francuzku, tonem gniewnym i niepewnym jednocześnie. Tłumaczył wodzowi naczelnemu, że skoro Moskwa istnieć przestała, jemu nic innego nie pozostało, jak połączyć się z armją.
— Wszystko byłoby inny obrót wzięło, gdyby wasza książęca mość była mi z góry zapowiedziała, że Moskwę odda się nieprzyjacielowi bez wystrzału.
Kutuzow wpatrywał się badawczo w twarz Roztopczyna, mało zwracając uwagi na jego słowa. Chciał przeniknąć niejako głąb jego myśli najtajniejszych. Roztopczyn umilkł po chwili, zmięszany i zaniepokojony tym wzrokiem starca. Kutuzow potrząsł tylko głową miłosiernie, nie spuszczając z oka tamtego i mruknął z cicha:
— Nie, ja im nie oddam Moskwy bez wystrzału.
Czy starzec myślał w tej chwili o czem innem? Czy też wymawiał na wiatr te słowa, dobrze wiedząc, że są bez znaczenia? Koniec końców, Roztopczyn oddalił się oniemiały nagle i rzecz dziwna! ów człowiek tak dumny, ów wszechwładny jenerał-gubernator w Moskwie, nie znalazł na prędce żadnego zajęcia odpowiedniejszego, wielkiej swojej powadze, niż stanąć koło mostu, i rozpędzać waląc biczem z całej siły wozy i wózki, które tamowały przejazd przez rzekę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.