Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VII/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Pawełek zawiedziony w nadziei, wyśmiany po prostu przez ojca, zamknął się w swoim pokoju i płakał łzami rzewnemi. Nikt atoli przy herbacie wieczornej nie zdawał się zwracać na to uwagi, że ma powieki czerwone i podpuchnięte.
Car przybył nazajutrz. Kilkoro ze służby Rostowów, prosiło o pozwolenie pójść popatrzeć na wjazd cara do miasta. Pawełek ubierał się tego dnia z rana niezwykle długo i starannie... Robił co mógł aby ułożyć włosy i podciągnąć kołnierzyk na wzór mężczyzn dojrzałych! Stojąc przed dużem zwierciadłem stroił dziwne miny. Wznosił w górę ramiona, marszczył brwi groźnie i wywijał pięściami zaciśnionemi. Nareszcie zadowolony sam ze siebie, wymknął się z pałacu niepostrzeżenie, bocznemi schodami, ani pisnąwszy przed nikim, z jakim nosi się zamiarem?
Oto co był postanowił: Musiał odpytać koniecznie cara. Pomówi z jednym z szambelanów. (Wyobrażał sobie, że car musi ich mieć zawsze bodaj z tuzin przy swojej osobie.) Wytłumaczy mu, że jest młodszym synem hrabiego Rostowa, że pomimo lat piętnastu, pała żądzą służenia ojczyźnie, dodając jeszcze mnóstwo pięknych i wzniosłych frazesów. Te ma się rozumieć, wywrą tak silne wrażenie na szambelana, że go natychmiast przedstawi carowi.
Chociaż liczył bardzo wiele, aby zapewnić powodzenie swojemu zamiarowi, na urok, którym tchnęła jego iście dziecięca twarzyczka, i na miłą niespodziankę którą wywoła swojem pojawieniem się i płomiennym zapałem, radby był jednak nadać sobie pozór dorosłego młodzieńca. Im dalej się posuwał, tem więcej zajmywał go tłum różnorodny, spieszący pod mury Kremlinu, a tem mniej myślał o zachowaniu powagi w postawie, jak przystało na dorosłego mężczyznę.
Musiał i on użyć z całej siły łokci, aby nie dać się zanadto potrącać. Gdy znalazł się wreszcie obok bramy św. Trójcy, tłum nie domyślający się wcale, w jak wzniosłym i patryotycznym celu wybrał się dziś w drogę, tak go przyparł do muru, że rad nie rad musiał się zatrzymać. Tymczasem cały szereg pojazdów wjeżdżał po pod murowane sklepienie. Obok Pawełka stała jakaś gruba, czerwona kumoszka, lokaj wygalonowany i stary żołnierz o kuli; zaczynał się niecierpliwić, i spróbował postąpić naprzód, nie czekając aż przejadą wszystkie powozy. Aby sobie drogę utorować, pchnął silnie ową tęgą chłopkę, stojącą najbliżej niego.
— Ejże! a toż co znowu mój paniczu?! — nabrała go z góry rozsierdzona baba — Widzicie go! Nikt się nie rusza, a ten szmermel będzie się pchał naprzód!
— Jeżeli trzeba walić ludzi pięściami, żeby sobie zrobić miejsce, to na taki koncept i ktoś więcej potrafi się zdobyć! — mruknął lokaj uderzając tak silnie w kark Pawełka, że zatoczywszy się upadł jak długi o dwa kroki dalej, w kąt, z którego wydobywały się wonie natury więcej niż podejrzanej.
Biedny dzieciak otarł na prędce twarz zlaną potem, podniósł zmięty i przepocony kołnierzyk, o ile się dało, i pytał się w duchu z trwogą śmiertelną, czy tak sponiewierany i zbłocony, będzie mógł dostać się do cara? Było czystem niepodobieństwem, w obec jego słabych sił, wydobyć się z tej pułapki, i poprawić cokolwiek ubiór na sobie. Mógłby był udać się o pomoc do pewnego jenerała, dobrego znajomego rodziców, którego powóz otarł się prawie o niego. Jenerał nie zwrócił sam uwagi na malca biednego, a Pawełkowi zdawało się, że byłoby poniżej jego męzkiej godności, wzywać kogokolwiek na ratunek. Tak więc pozostał w tłumie zrezygnowany i poddając się smutnemu losowi!
Nakoniec tłum ruszył się unosząc z sobą i Pawełka. Tak dostał się na duży plac, zapełniony ciekawymi. Wszędzie było pełno głów, w oknach, na balkonach, nawet na dachach i na kominach domów w około placu. Tu dostawszy się, usłyszał głos dzwonów i ów gwar podobny do brzęczenia roju szerszeni, tłumu w jednem ciasnem miejscu stłoczonego.
Naraz wszystkie głowy odkryto, a tłum rzucił się naprzód. Pawełek przez pół zgnieciony, ogłuszony wrzaskami niesłychanemi i grzmiącemi „hurra!“ wspinał się nadaremnie na same końce palców, aby dopatrzeć czegokolwiek i zdać sobie sprawę z tego pchania się naprzód.
Widział w koło twarze wzruszone i rozgorączkowane. Obok niego jakaś przekupka płakała łzami rzewnemi:
— O nasz ojczulku najmilszy! nasz cherubinie! — wrzeszczała kułakiem ocierając nos i oczy. Tłum wstrzymany na chwilę popłynął dalej.
Pawełek popychany gwałtownie, tracił prawie przytomność, nie wiedząc właściwie co się z nim dzieje. Z zębami zaciśniętemi, zawracając wściekle oczami, i rozdając kułaki na prawo i lewo, krzyczał „hurra“ z całej piersi, i zdawał się gotów wymordować wszystkich w koło, którzy również nie żałowali mu szturchańców.
— A więc car nadjechał! — pomyślał. — Czyż mógłbym powiedzieć mu ustnie czego pragnę? Byłaby to nadto wielka śmiałość z mojej strony! — Pomimo tego torował sobie drogę dalej, i wreszcie zobaczył w dość znacznem oddaleniu wolne miejsce, na wywyższeniu przykryte suknem czerwonem. Tłum policjanci popchnęli w tył. Car wychodził z pałacu, udając się do cerkwi Wniebowzięcia. W tej chwili tak straszliwie pchnięto w bok Pawełka, że padł na wznak omdlały. Gdy odzyskał przytomność, zobaczył się w objęciu jakiegoś zakrystjanina z głową prawie zupełnie łysą. Jednem ramieniem podtrzymywał omdlałego, a drugiem starał się go zasłonić przed nową napaścią tłumu:
— Zdeptano jakiegoś paniczyka! — wołał głosem błagającym. — Uważajcież przecie ludzie!... może już i nic z niego nie będzie!
Gdy car zniknął w przedsionku cerkwi, tłum zaczął się zwolna rozchodzić. Poczciwy opiekun Pawełka, mógł go teraz dowlec aż do wielkiej armaty nazwanej Carem, gdzie znowu o mało go nie uduszono, tak wszyscy spieszyli tłumnie na jego ratunek. Jeden rozpinał na nim ubranie, drudzy podnosili go na wysoki piedestał, na którym działo olbrzymie było ustawione. Jeszcze inni wrzeszczeli mu nad uchem z nadmiaru litości, nie przestając złorzeczyć tym, którzy go doprowadzili do tak okropnego stanu. Odzyskał prędko zmysły, i twarz trupio blada, nabrała znowu życia i okrasiła się rumieńcem. Ta przelotna nieprzyjemność, sprawiła to przynajmniej, że dostał się teraz na miejsce doskonałe, z którego mógł wszystko i wszystkich widzieć jak najlepiej. Z tamtąd miał nadzieję dopatrzeć cara samego. Obecnie wcale nie myślał o swojej petycji. Pragnął jedynie ujrzeć „go!...“ Wtedy dopiero nazwałby się zupełnie szczęśliwym!
W czasie mszy solennej tłum zrzadł. Śpiewano po mszy Te Deum, z okazji przyjazdu cara i zawarcia pokoju z Turcją. Zaczęli snuć się pomiędzy ludem przekupnie z „kwasem“, z piernikami, makagigami, które Pawełek lubił namiętnie. Tu i owdzie potworzyły się grupy większe i mniejsze. Jakaś przekupka rozpaczała nad swoją chustką bagdacką, poszarpaną w kawałki, która ją tyle i tyle kosztowała. Inna znowu cieszyła się, że będzie popyt teraz na materje jedwabne. Zakrystjan, wybawca Pawełka, sprzeczał się z jakimś profanem w rzeczach tyczących się cerkwi, o tych, którzy pomagali dziś i asystowali archirejowi. Dwóch młodzików żartowało i przekamarzało się z jakiemiś ładnemi i zalotnemi dziewczętami, gryząc przytem orzechy. Kiedy indziej, wszystkie te rozmowy, szczególniej zaczepki dziewcząt i dowcipy młodzików, byłyby mocno zainteresowały Pawełka. Teraz był głuchy na to wszystko. Siedząc na dziale jak na koniu, był zajęty jedynie uwielbieniem dla swego monarchy. Zapał namiętny, który nastąpił po przebytej trwodze i bolu fizycznym, dodawał pewnej uroczystej powagi tej chwili niezapomnianej przez resztę życia!
Zabrzmiały nagle salwy armatnie wzdłuż bulwarów. Tłum popłynął tam natychmiast, aby zbadać gdzie i po co strzelają. I Pawełek chciał tam lecieć. Wstrzymał go jednak od tego poczciwy ów opiekun. Jeszcze grały armaty, kiedy świta dworska zaczęła się sypać z cerkwi z najwyższym pospiechem, znowu głowy obnażono. Tłum gapiący się, powrócił natychmiast na dawne stanowisko. Czterech wojskowych, w galowych mundurach, z wstęgami na piersiach, i mnóstwem orderów zjawili się wreszcie na progu cerkwi.
— Hurra! hurra! — wrzasnął tłum nie żałując głosu.
— Gdzie on? gdzie on? — pytał Pawełek głosem stłumionym od nadmiaru wzruszenia. Nikt mu jednak nie odpowiedział, tak każdy z osobna był zajęty i zapatrzony. Wybrał więc z pomiędzy owej czwórki jaśniejącej z dala niby firmament zasiany gwiazdami, jednego, którego zaledwie mógł dojrzeć, tak mu łzy wzrok ćmiły i na niego zlewając cały ogrom swojego szału młodocianego, wyrzucił z pełnych piersi potężne hurra! poprzysięgając w duszy najsolenniej, że bądź co bądź musi zostać żołnierzem.
Znowu tłum się poruszył w ślad za carem, a gdy ten wszedł do pałacu, zaczął jaki taki zmykać do domu. Było już bardzo późno. Chociaż Pawełek od śniadania nie miał nic w ustach, a pot ściekał mu z czoła grubemi kroplami, nawet mu przez myśl nie przyszło wracać do domu. Stanął na przeciw pałacu gapiąc się jak i drudzy. Czekał co się dalej stanie, nie wiedząc właściwie czem to ma być. Zazdrościł nie tylko wysokim dygnitarzom, którzy przybywali w galowych strojach i powozach na objad dworski, ale nawet służbie uwijającej się po dziedzińcu i po pod okna na oścież pootwierane, gdy już dano do stołu. Podczas uczty Wałujew spojrzawszy na plac przed pałacem, zauważył że lud pragnąłby jeszcze oglądać oblicze najjaśniejszego pana.
Po skończonym obiedzie, car trzymając w ręce kawałek niedojedzonego biszkopta, wyszedł na balkon. Lud zaczął wrzeszczeć na nowo z pełnej piersi.
— Ojczulku nasz najmilszy! Cherubinie najcudniejszy! hurra! — Kobiety, chłopstwo okoliczne, nawet mieszczanie wszyscy zaczęli ryczeć w płaczu serdecznym, z nadmiaru radości w czem Pawełek nie omieszkał im zawtórować. Ów kawałek biszkopta wysunął się z ręki cara i przez żelazne pręty balkonu spadł na ziemię u stóp jakiegoś stangreta. Stangret rzucił się gwałtownie z kozła wysokiego, na złamanie karku, byle dostać biszkopt. Kilku z najbliżej stojących otoczyli szczęśliwego nabywcę, chcąc wytargować u niego za drogie pieniądze bodaj okruszkę! Car gdy to zobaczył, kazał sobie podać cały półmiszek biszkoptów i rozrzucił je pomiędzy lud. Pawełkowi oczy krwią nabiegły i mimo strachu, żeby go po raz drugi nie zbito i nie podeptano, skoczył dziko jak tygrys na upatrzoną ofiarę, aby dostać przedmiot drogocenny, który przed chwilą spoczywał w dłoni cara. Dla czego tak czynił? Sam nie wiedział, ale czuł że tak być musi. Przewrócił jakąś staruszkę, która miała właśnie pochwycić jeden kawałek i mimo jej krzyków i jęków rozpaczliwych, potrafił ją uprzedzić, a trzymając zdobycz w dłoni, wrzasnął hurra z całej siły, niestety! głosem najokropniej zachrypniętym.
Car usunął się w głąb pałacu, a tłum rozszedł się wreszcie do domów.
— Widzisz, dobrze zrobiliśmy czekając do końca — powtarzali z tryumfem ci, którym los poszczęścił obdarzając kawałkiem biszkopta.
Jakkolwiek należał i on do wybrańców losu, żal było wracać Pawełkowi, gdy pomyślał, że cała rozkosz dnia dzisiejszego już minęła. Wolał też pójść prosto do swego koleżki, młodego Oboleńskiego, który jak wiemy wybierał się do armji. Ztamtąd musiał nareszcie wrócić do domu rodzicielskiego. Skoro próg tegoż przestąpił, oświadczył rodzicom najsolenniej, że ucieknie im, tak jak stoi a musi zostać żołnierzem! Stary ojciec ustąpił jak zwykle. Zanim mu jednak udzielił ostatecznie pozwolenia, poszedł zaraz nazajutrz dowiedzieć się od ludzi zdolnych wydać sąd o tem, gdzieby oddać dzieciaka i do jakiego pułku, aby nie narażać go na zbyt wielkie niebezpieczeństwo.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.