Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom II
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Tego samego wieczora, prowadzili oficerowie, zgromadzeni w pomieszkaniu Denissowa, rozmowę nader ożywioną.
— Powtarzam i będę powtarzał, żeś powinien młodzieńcze przeprosić pułkownika pierwszy — dowodził rotmistrz Kirstein. Ten włosy miał już mocno szpakowate, wąs sumiasty, a tak długi, że go za ucho zakładał, rysy wybitne, prawdziwie męskie, twarz pooraną zmarszczkami. Zdegradowany dwa razy na prostego żołnierza, za pojedynki, potrafił zawsze dobić się na nowo rangi rotmistrza, niesłychaną brawurą i służbistością.
— Nie pozwolę nikomu zarzucać mi kłamstwa! — bronił się Rostow zawzięcie, z twarzą rozpłomienioną i drżąc z wzruszenia. — Powiedział mi w oczy, że to nieprawda, na co odrzuciłem, że on sam mija się z prawdą w tej chwili... I na tem zostanie... Mogą obarczać mnie codzień służbą nad siły, nawet skazać na areszt, ale nie zmuszą do przeprosin... Czy ja zawiniłem? Kto kogo ma przepraszać? Zastanówcie się nad tem panowie bezstronnie, wtedy...
— Wysłuchaj mnie tylko spokojnie młodzieńcze — przerwał mu Kirstein, swoim potężnym głosem basowym, gładząc z flegmą wąs wspaniały. — Wszak powiedziałeś pułkownikowi, w obecności kilku oficerów, że jeden z ich towarzyszy ukradł pieniądze?
— Nie moja wina, jeżeli pułkownik rozpoczął przy świadkach tę drażliwą rozmowę. Możem źle zrobił, nie umiem jednak dyplomatyzować. Dla tego wstąpiłem do huzarów, najmocniej przekonany, że tu nie znane są sztuczki, kruczki i wykręty dyplomatyczne, że każdy wypowiada otwarcie, co myśli i co ma na języku. Na to on mi zadaje kłamstwo w żywe oczy... A zatem, on mnie winien przeprosić.
— Wszystko to dobrze i pięknie! Nikt z nas nie wątpi, młodzieńcze, o twojej prawdomowności i brawurze, ale nie o to nam idzie. Spytaj swego przyjaciela od serca, Denissowa, czy jest możebnem, żeby junker żądał podobnego zadośćuczynienia, od naczelnego wodza w pułku?
Denissow wąsa przygryzał z miną kwaśną i ponurą, nie mieszając się wcale do dyskusji. Na pytanie Kirsteina, wystosowane wprost do niego, potrząsł jednak głową przecząco.
— Mówić o podobnych brudach pułkownikowi, i to w obecności kilku oficerów?... Bogdanicz słusznie uczynił, przywołując cię młodzieńcze do porządku!
— A po cóż pytał mnie, ciągnąc za język? — I nie przywoływał mnie do porządku, tylko rzucił mi w oczy po prostu: — „To nieprawda!“...
— Musiał tak uczynić, aby ratować honor pułku. Ty zaś młodzieńcze, zamiast zamilknąć, odpowiedziałeś głupstwo wierutne. Pamiętaj, że nie igra się z pułkownikiem i przeproś go, radzimy ci to po przyjacielsku.
— Ani mi to w głowie.
— Nie spodziewaliśmy się tego po tobie, młodzieńcze — mówił dalej stary rotmistrz z całą powagą. — Zawiniłeś nie tylko w obec Bogdanicza, ale także w obec pułku całego. Gdybyś był się przynajmniej zastanowił cokolwiek, spytał wpierw o radę kogoś starszego i doświadczeńszego. Ale nie. Zrobiłeś wszystko na własną rękę, wybuchnąłeś z całą tą brzydką historją i to w przytomności kilku oficerów. Cóż zostawało innego pułkownikowi, jak starać się zatrzeć sprawę i udać, że wcale nie istniała. Miałże postawić przed sąd winowajcę, zadając tem pułkowi cios śmiertelny, rzucając nań plamę niczem nie zmazaną? Tobie, młodzieńcze, możeby to się wydało sprawiedliwem i słusznem, ale nam byłoby się wielce niepodobało, a Bogdanicz dzielnie się spisał, karcąc ciebie za to rozrządzenie się samowładne w sprawie tak ważnej. Jesteś tem zgorszony, a w tem twoja wina, nie czyja. Tyś skandal wywołał, a gdy my wszyscy pracujemy nad jego stłumieniem, ty dalej rozgłaszasz brudną sprawę i w dodatku, twoja próżność podrażniona, wstrzymuje cię od przeproszenia, starego, zacnego żołnierza, posiwiałego w służbie i w trudach wojennych. Ciebie to nic nie obchodzi, nieprawdaż? Tobie to obojętne, że pułk, przez taką jedną owcę parszywą, okryje się wstydem — głos Kirsteina drżał lekko wzruszeniem — tobie, który zabawisz między nami rok, dwa najwięcej, aby przejść czemprędzej do głównego sztabu jako adjutant. Nam jednak wiele na tem zależy, żeby nie mówiono, iż w pułku Pawłogrodzkim znajdują się prości, kieszonkowi złodzieje pomiędzy oficerami. Wszak i ty mi słuszność przyznasz Denissow.
Denissow milczący i nieruchomy, targał wąs i kiedy niekiedy rzucał chmurne spojrzenie na Rostowa.
— My, starzy wiarusy, którzy zrośliśmy się z naszym pułkiem i w nim ginąć myślimy; nam cześć jego jest świętością nietykalną. Bogdanicz wie o tem dobrze. Źle się stało, bardzo źle. Gniewaj się, ile chcesz, młodzieńcze. Ja bo nigdy i dla nikogo na świecie, nie owijałem prawdy w bawełnę.
— Ma słuszność, do stu djabłów — wykrzyknął Denissow. — No, Rostow? Cóż ty na to?...
Rostow to bladł, to czerwieniał, przenosząc wzrok ponury z jednego na drugiego:
— Nie panowie, nie osądzajcie mnie tak niesprawiedliwie. Nie myślcie, że byłbym zdolny do... honor pułku i dla mnie jest najdroższym, a cześć naszego sztandaru tak samo... Postaram się dowieść tego czynem, skoro nadarzy się po temu sposobność. A więc źle uczyniłem, zupełnie źle. Czegóż wam jeszcze więcej potrzeba?
I oczy zaszły mu łzami.
— Tak dobrze, hrabio — wykrzyknął pierwszy Kirstein, zrywając się z krzesła i klepiąc Rostowa przyjacielsko po ramieniu.
— Mówiłem ci przecie — wtrącił Denissow uradowany, że u tego chłopca złote serce. — Dobrze, doskonale, hrabio — stary wiarus w nagrodę za dobrowolne przyznanie się do winy, honorował „junkra“, tytułując go hrabią. — Zostaje ci jeszcze tylko wytłumaczyć się przed pułkownikiem.
— Zrobię wszystko, czego odemnie żądacie, więcej o tej historji nie wspomnę nikomu, na to daję wam słowo szlacheckie. Pułkownika jednak nie będę przepraszał, to jest dla mnie rzeczą niemożebną, przysięgam. Miałbym minę żaka, skazanego na karę, którego jeszcze potem zmuszają całować dłoń karcącą.
Denissow parsknął śmiechem:
— Tem gorzej dla ciebie. Bogdanicz jest zawzięty, możesz drogo przepłacić twój upor.
— Zaręczam ci, że nie robię tego przez opór, nie umiem wysłowić się, wytłumaczyć tego, co doświadczam, dość że nie jestem w stanie...
— Ha, jak ci się hrabio podoba — Kirstein wzruszył ramionami. — A gdzież schował się ten nędznik? — spytał zwrócony do Denissowa.
— Udaje, czy też zasłabł na prawdę. Dość, że jako chorego podano go do raportu. — Ktoś wtrącił.
— Zdrów, czy chory, nie radziłbym łajdakowi wchodzić mi w drogę — mruknął Denissow. — Ubiłbym go jak psa, dalibóg!
W tej chwili wszedł Gerkow.
— A ty skąd się tu wziąłeś? — zawołali chórem oficerowie.
— W drogę panowie! Mack oddał się w niewolę Francuzom z całą swoją armją.
— Cóż to znów za bajka?...
— Widziałem go na własne oczy.
— Jakto widziałeś Macka żywego?
— Z ciałem i kośćmi, jak go Pan Bóg stworzył, jak was teraz widzę przed sobą.
— W drogę, w drogę! Dawajcie mu prędko butelkę wina, za taką ważną wiadomość. Ale cóż ciebie do nas przygnało?
— Ba, napędzono mnie znowu z głównego sztabu, właśnie z powodu tego Mack’a djabelskiego. Poskarżył się na mnie jeden z jenerałów austrjackich, żem mu pogratulował szczęśliwego powrotu z pola bitwy, jedynie z lekką szramą na głowie głównodowodzącego jenerała Mack’a. Niechże tu kto ludziom dogodzi. A tobie co, Rostow? Wyglądasz spocony, jakbyś z łaźni wyszedł.
— Ah, mój drogi, nie masz wyobrażenia, w jakie ja tu błoto wlazłem i to samochcąc, i siedzę w niem po same uszy od dwóch dni — szepnął mu Rostow do ucha.
Adjutant pułkowy, który wszedł teraz, potwierdził słowa Gerkowa.
Pułk miał nie dalej niż jutro, puścić się w drogę.
— Dzięki Bogu! Dzięki Bogu — krzyczeli oficerowie jeden przez drugiego. — Skończy się raz przecie ta zabijająca bezczynność.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.