Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żądał podobnego zadośćuczynienia, od naczelnego wodza w pułku?
Denissow wąsa przygryzał z miną kwaśną i ponurą, nie mieszając się wcale do dyskusji. Na pytanie Kirsteina, wystosowane wprost do niego, potrząsł jednak głową przecząco.
— Mówić o podobnych brudach pułkownikowi, i to w obecności kilku oficerów?... Bogdanicz słusznie uczynił, przywołując cię młodzieńcze do porządku!
— A po cóż pytał mnie, ciągnąc za język? — I nie przywoływał mnie do porządku, tylko rzucił mi w oczy po prostu: — „To nieprawda!“...
— Musiał tak uczynić, aby ratować honor pułku. Ty zaś młodzieńcze, zamiast zamilknąć, odpowiedziałeś głupstwo wierutne. Pamiętaj, że nie igra się z pułkownikiem i przeproś go, radzimy ci to po przyjacielsku.
— Ani mi to w głowie.
— Nie spodziewaliśmy się tego po tobie, młodzieńcze — mówił dalej stary rotmistrz z całą powagą. — Zawiniłeś nie tylko w obec Bogdanicza, ale także w obec pułku całego. Gdybyś był się przynajmniej zastanowił cokolwiek, spytał wpierw o radę kogoś starszego i doświadczeńszego. Ale nie. Zrobiłeś wszystko na własną rękę, wybuchnąłeś z całą tą brzydką historją i to w przytomności kilku oficerów. Cóż zostawało innego pułkownikowi, jak starać się zatrzeć sprawę i udać, że wcale nie istniała. Miałże postawić przed sąd winowajcę, zadając tem pułkowi cios śmiertelny, rzucając nań plamę niczem nie zmazaną? Tobie, młodzieńcze, możeby to się wydało sprawiedliwem i słusznem, ale nam byłoby się