Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Udaje, czy też zasłabł na prawdę. Dość, że jako chorego podano go do raportu. — Ktoś wtrącił.
— Zdrów, czy chory, nie radziłbym łajdakowi wchodzić mi w drogę — mruknął Denissow. — Ubiłbym go jak psa, dalibóg!
W tej chwili wszedł Gerkow.
— A ty skąd się tu wziąłeś? — zawołali chórem oficerowie.
— W drogę panowie! Mack oddał się w niewolę Francuzom z całą swoją armją.
— Cóż to znów za bajka?...
— Widziałem go na własne oczy.
— Jakto widziałeś Macka żywego?
— Z ciałem i kośćmi, jak go Pan Bóg stworzył, jak was teraz widzę przed sobą.
— W drogę, w drogę! Dawajcie mu prędko butelkę wina, za taką ważną wiadomość. Ale cóż ciebie do nas przygnało?
— Ba, napędzono mnie znowu z głównego sztabu, właśnie z powodu tego Mack’a djabelskiego. Poskarżył się na mnie jeden z jenerałów austrjackich, żem mu pogratulował szczęśliwego powrotu z pola bitwy, jedynie z lekką szramą na głowie głównodowodzącego jenerała Mack’a. Niechże tu kto ludziom dogodzi. A tobie co, Rostow? Wyglądasz spocony, jakbyś z łaźni wyszedł.
— Ah, mój drogi, nie masz wyobrażenia, w jakie ja tu błoto wlazłem i to samochcąc, i siedzę w niem po same uszy od dwóch dni — szepnął mu Rostow do ucha.