Przejdź do zawartości

Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom II
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Pułk huzarów z Pawłogrodu, stał kwaterą o dwie mile od Braunau. Szwadron, w którym Mikołaj Rostow był „junkrem“, rozlokowano we wsi Saltzeneck. Dom najpiękniejszy i najokazalszy we wsi całej, zarezerwowano dla komendanta szwadronu, rotmistrza Denissowa, znanego w całym pułku, pod imieniem „Waski“.
Odkąd junkier Rostow złączył się ze swoim pułkiem w Polsce, dzielił zawsze kwaterę z komendantem szwadronu. Dnia ósmego października, to jest właśnie podówczas, gdy w głównej kwaterze wszystko przewracało się do góry nogami, na wiadomość o klęsce Mack’a, szwadron cały wiódł życie błogie, życie obozowe, wśród pokoju i doskonałego we wszystko zaopatrzenia. Denissow grając w karty i przegrywając najfatalniej przez noc całą, nie był jeszcze dotąd powrócił do domu. Rostow zaś wracał już wczesnym rankiem, w pełnym rynsztunku na koniu, on bowiem dnia tego rozdzielał furaż dla koni żołnierskich. Zatrzymał się przed gankiem, podniósł się na siodle, z jedną tylko nogą w strzemieniu, a z drugą zwieszoną w powietrzu, ruchem swywolnym, iście młodocianym, jakby mu żal było rozstawać się ze swoim konikiem. Zeskoczył wreszcie na ziemię, i przywołał luzaka. Żołnierz skoczył aby konia przytrzymać.
— Ah! Bodnareńko, przeprowadź go zwolna, kilka razy, póki z potu nie obeschnie. Cóż? Dobrze?... — przemówił do huzara z tą poufałą uprzejmością, znamionującą natury dobre, serdeczne, które gdy czują się zadowolone, radeby z każdym to szczęście podzielić.
— Ma się rozumieć, jaśnie panie — odpowiedział białorusin, potrząsając wesoło głową.
— Tylko uważaj!... póki nie obeschnie.
Pobiegł i drugi huzar, Bodnareńko nie dał sobie jednak konia odebrać. Schwycił mocno za cugle i zaczął przeprowadzać, ocierając go raz po raz z potu słomą skręconą. Junker musiał widocznie płacić hojnie za każdą usługę, skoro tak się do niej cisnęli żołnierze, jeden przez drugiego.
Rostow, zanim odszedł, pogłaskał konia pieszczotliwie po smukłej szyi.
— Brawo! co to będzie z czasem za dzielny ramak! — mruknął sam do siebie, a podniosłszy pałasz, przebiegł prędko kilka stopni ganku, dzwoniąc ostrogami.
Niemiec, właściciel tego domu, ukazał się na progu krowiarni, w długiej wełnianej kamizeli i w szlafmycy białej. Wyrzucał nawóz żelaznemi widłami.
Twarz szeroką, opasłą, rozjaśnił na widok Rostowa uśmiech serdeczny i pełen życzliwości.
Czentopry! Czentopry! — przywitało go łamanym językiem, ale z widoczną przyjemnością, poczciwe niemczysko.
— Już przy pracy? — spytał Rostow, uśmiechając się ze swojej strony. — Hurra! dla Austrji, hurra! dla Rossji, hurra! niech żyje car Aleksander! — dodał żartobliwie, powtarzając ulubione wykrzykniki poczciwego Niemca.
— Hurra! dla całego świata! — Niemiec krzyknął ze śmiechem wyrzucając w górę szlafmycę.
Rostow powtórzył owe hurra! z zapałem, chociaż prawdę mówiąc, nie było powodu do tak wielkiej uciechy, ani dla Niemca czyszczącego swoją oborę, ani dla Rostowa, który wracał z koszar, rozdawszy furaż dla koni. Po tym wylewie wzajemnych uczuć patrjotycznych i braterskich, staruch poczciwy wrócił do nawozu, a młody junker wszedł w głąb domu.
— A twój pan gdzie? — spytał Ławruszkę, sługę Denissowa, hultaja znanego w całym pułku ze sprytu djabelskiego, z chytrości i łobuzostwa.
— Jeszcze nie wrócił od wczoraj wieczór... Zgrał się prawdopodobnie — poskrobał się w głowę Ławruszka. — Znam ja go na wylot! Jeżeli wygra, wraca wcześnie, aby pochwalić się tem czemprędzej. Jak go nie ma do dnia białego, znak to że zgrał się do nitki, a wtedy wraca w psim humorze. Oj, oj! wiem ja coś o tem! Czy podać kawę jaśnie panu?
— Dawaj jak najprędzej.
Nie upłynęło dziesięć minut, a już Ławruszka powracał, niosąc na tacy kawę gorącą.
— Idzie, idzie! — mruknął z cicha. — Zaraz pęknie bomba.
Rzeczywiście nadchodził Denissow. Wzrostu średniego, miał twarz mocno czerwoną, błyszczące czarne oczy, śniące czarne włosy i wąsik ciemny, junacko nastrzępiony. Dołman na nim był rozpięty, szerokie rajtuzy, zaledwie trzymały się na pasku, kasko pomięte zsunęło mu się na tył głowy, karku dotykając. Zbliżył się z głową spuszczoną, ponury i zafrasowany.
— Ławruszka — wybełkotał, plącząc ledwie językiem w gniewie najwyższym. — Czy zdejmiesz raz ty bydlaku!
— Ależ już zdejmuję jaśnie panie.
— Oho, tyś już wstał? — popatrzył na Rostowa wzrokiem zamglonym.
— Ba, od dwóch godzin... Wydałem już furaż na cały dzień i widziałem nawet Fräulein Matilde.
— A ja mój drogi, zgrałem się jak szewc, jak ostatni kupiec... Miałem szansę piekielną, mówię ci! Zaczęła się zaraz po twojem odejściu... Czaj! — huknął waląc pięścią w stół z całej siły.
Skrzywiwszy się niemiłosiernie, niby w chęci uśmiechnięcia się, wyszczerzył zęby drobne, białe, a ostre jak u wiewiórki, i rozgarnął czuprynę gęstą, krótko przystrzyżoną a sterczącą do góry jak szczotka, giestem rozpaczliwym, wplatając we włosy wszystkie dziesięć palców.
— Sam djabeł chyba wepchnął mnie do tego Szczura! (tak przezwali owego oficera). Wyobraź sobie, ani jednej karty porządnej, ani jednej!
Tu Denissow spostrzegłszy, że mu zgasła fajka na krótkim cybuszku, którą trzymał w zębach, cisnął ją gwałtownie na podłogę gdzie rozprysła się na drobne kawałki. Zadumał się przez chwilę, potem mrugnął figlarnie i uśmiechnął się do Rostowa, głos zniżając, z oczami błyszczącemi:
— Żeby choć były kobietki ładne między nami, człowiek byłby się przynajmniej zabawił przyjemnie, ale tu nic, nic, tylko karty i pijatyka, pijatyka i karty! Można doprawdy zgłupieć z kretesem. Kiedyż nakoniec zaczniemy się bić? Hej, kto tam szuruje nogami — dodał gromko, słysząc za drzwiami brzęk ostróg i ciężkie stąpanie.
— Wachmistrz, proszę jaśnie pana — zameldował Ławruszka.
Denissow pobladł i zachmurzył się jeszcze bardziej.
— Źle bratku — mruknął frasobliwie, rzucając Rostowowi na kolana sakiewkę z pieniądzmi. — Porachuj ile mi tam jeszcze zostało tej mamony i schowaj sakiewkę do łóżka.
Wyszedł po tych słowach do przedpokoju, gdzie wachmistrz pokaszliwał z cicha i z uszanowaniem.
Rostow bawił, się układając w stosy, każdą monetę osobno. Nie wiele tam tego znalazł. Kilka zaledwie złotych imperjałów i trochę drobnej srebrnej monety. Naraz usłyszał w przedpokoju, witający się z kimś głos Denissowa:
— A, Teljanin! Dzieńdobry! Słyszałeś? Pobili mnie na głowę.
— Gdzież to?
— U Rykowa, ma się rozumieć.
— Aha, u Szczura — odrzucił ten ktoś, cieniutkim głosikiem.
W tej samej chwili wszedł do pokoju, w którym znajdował się Rostow, Teljanin, podporucznik w tym samym pułku. Rostow zgarnął pieniądze do sakiewki i wsunął ją pod poduszkę, jak sobie tego życzył Denissow. Następnie uścisnął nie bardzo chętnie dłoń wiecznie spoconą i wilgotną, którą podawał mu Teljanin. Wydalono go niedawno temu z gwardji carskiej. Obecnie, sprawował się dobrze i niemożna mu było nic zarzucić, nie lubiono go jednak ogólnie. Szczególniej Rostow, nie mógł ani pokonać, ani nawet ukryć antypatji, jaką wzbudził w nim Teljanin, zaraz przy pierwszem spotkaniu.
— I cóż, mój młody kawalerzysto? Czyś zadowolony z Kruczka? — tak nazywał się koń pod siodło, sprzedany Rostowowi przez Teljanina. Rzecz dziwna, gdy mówił do kogo, Teljanin nie patrzał mu nigdy w oczy, tylko myszkował wzrokiem tędy i owędy. — Widziałem was dziś na nim Mikołaju Stefanowiczu.
— Oh, nie ma w nim znowu nic nadzwyczajnego, ale ujdzie — bąknął Rostow wymijająco. Dowiedział się był od innych, doświadczeńszych, że przepłacił szalenie kruczka, dając za niego siedmset rubli, prawie drugie tyle ile był wart rzeczywiście. — To najgorsze, że utyka trochę na lewą nogę z przodu.
— Eh, bagatela! Pęknął mu zapewne róg w kopycie. To nic nie znaczy, nauczę was jak się zakrzywia hufnal w kopycie, gdy się kuje konia w takim wypadku.
— I owszem, bardzo proszę.
— Oh, coś bardzo łatwego. Nie jest to zresztą żadna tajemnica. Co do konia, jeszcze mi kiedyś za niego podziękujecie, Mikołaju Stefanowiczu.
— Każę go zaraz przyprowadzić — przemówił Rostow, chcąc się czemprędzej pozbyć z karku, nienawistnego Teljanina. I wyszedł.
Denissow usiadł tymczasem w przedpokoju na podłodze, skrzyżowawszy pod sobą nogi po turecku. Kazał sobie podać inną fajkę i pykając z niej, słuchał raportu wachmistrza. Na widok Rostowa, skrzywił się i z wyrazem wstrętu prawie, giestem nader wymownym, pokazał na drzwi, za któremi został Teljanin, dając niedwuznacznie do zrozumienia, jak był nie rad tej wizycie.
— Nie cierpię tego młokosa — mruknął przez zęby, nie zważając na obecność podwładnego.
Rostaw wzruszył ramionami, jakby chciał odpowiedzieć:
— Ja tak samo, ale co począć?
Po wydaniu stosownego rozkazu, wrócił do pokoju, gdzie zastał Teljanina, zacierającego swoje ręce małe i wypieszczone.
— Że też mogą istnieć fizjonomje tak nieprzyjemne — pomyślał Rostow.
— Cóż? przyprowadzą konia — spytał tamten wstając, tonem najobojętniejszym w świecie.
— Natychmiast.
— Dobrze, wszedłem tylko na chwilę, aby spytać Denissowa, czy dostał już rozkaz dzienny. Dostałeś go Waska?
— Jeszcze nie, gdzież odchodzisz?
— Chcę pokazać temu młodzieńcowi jak powinno się kuć konia.
Obejrzeli nogę Kruczka, a Teljanin udzieliwszy instrukcji odszedł do siebie.
Denissow usiadł tymczasem przy stole, na którym prócz samowara kipiącego i imbryka z czajem, postawił Ławruszka butelkę araku i dobrą porcję wędzonej kiełbasy i zabrał się do pisania. Pióro skrzypiało po papierze, a krople atramentu bryzgały na wszystkie strony. Gdy Rostow wrócił, spojrzał na niego ponuro:
— Do niej piszę!...
Oparł się łokciem na stole, nie wypuszczając pióra z ręki, jakby chciał pochwycić w lot nadarzającą się sposobność wypowiedzenia głośno tego, co chciał wylać na papier. Zaczął mu zatem opowiadać treść listu.
— Bo widzisz, mój drogi, nie żyjemy, ale śpimy, jeżeli nie mamy w sercu miłości! Prochem jesteśmy i w proch się rozsypiemy, a jednak kochając, stajemy się prawie równymi bóstwu! jesteśmy czyści i bez grzechu, jak pierwsi ludzie, w dniu stworzenia wszechświata... Kto tam znowu? Odeślij go do wszystkich djabłów! Nie mam czasu!
Ławruszka zbliżył się jednak do niego, nie dając się wcale zbić z tropu.
— To nikt proszę jaśnie pana... tylko przyszedł wachmistrz, według pańskiego rozkazu po pieniądze.
Denissow rzucił się niecierpliwie, ale wnet pohamował się i rzekł spokojnie do Rostowa:
— Zła sprawa!.. Gadajno... ileś znalazł w sakiewce?
— Dziewięć sztuk złota i trochę srebrnej monety.
— Hm! hm! Czegóż stoisz błaźnie przedemną, nieruchomy jak kloc. Ruszaj po wachmistrza! — zburczał Ławruszkę.
— Kochany Dennisow! weź odemnie ile ci potrzeba! Wiesz, że mi nie brak pieniędzy! — rzekł Rostow zarumieniony.
— Nie lubię pożyczać od moich przyjaciół. Nie! mówię ci, że tego nie znoszę!
— Jeżeli uważasz mnie za towarzysza, obraziłbyś mnie śmiertelnie nie przyjmując chwilowej pomocy. Zaręczam ci, że mi tą pożyczką nie zrobisz najmniejszej różnicy!
— Nie chcę! nie przyjmuję, jeszcze ci to raz powtarzam!...
Denissow zbliżył się do łóżka, aby wziąć sakiewkę.
— Gdzieś ją schował?
— Pod ostatnią poduszkę.
— Tu jej nie ma!...
I Denissow zrzucił obie poduszki na podłogę.
— Może zsunęła się z łóżka... poczekaj — Rostow przystąpił z kolei do łóżka, wypróżniając je z pościeli aż do spodu. — Nie ma!... rzeczywiście nie ma!... Czyliżbym zapomniał, gdziem włożył? Ale nie, pamiętam doskonale, żem pomyśłał w owej chwiłi: — „Waska kładzie ją zawsze pod drugą poduszkę“. — Gdzież ona może być? — zwrócił się do wchodzącego Ławruszki.
— Tam, gdzie ją jaśnie pan położył... jam tu przecie nie postał przez ten cały czas.
— Zawsze ta sama historja! — Denissow wybuchnął niecierpliwie. — Roztrzepaniec z ciebie wierutny! zapominasz wiecznie, gdzie co wepchniesz... popatrz mój drogi po kieszeniach.
— Ależ nie mam w żadnej kieszeni, bo wiem doskonale, żem włożył pod poduszkę!
Ławruszka tymczasem odsuwał łóżko, wytrzęsał najstaranniej jedną sztukę pościeli po drugiej i wreszcie stanął osłupiały na środku pokoju, ręce rozpaczliwie rozkrzyżowując. Denissow, który przypatrywał się z boku temu wszystkiemu, zwrócił się do Rostowa.
— Słuchaj no Rostow, przestań raz żartować! — rzekł z naciskiem.
Rostow uczuwszy na sobie wzrok przenikliwy przyjaciela, spojrzał na niego i spuścił oczy natychmiast. Stanął cały w płomieniach i tchu mu nagle zabrakło.
— Nie było tu przecie nikogo, prócz jaśnie pana hrabiego, i tamtego podporucznika... to gdzieżby się miała podziać sakiewka? — wtrącił Ławruszka.
— No to ruszaj, djabelski synu! — huknął Denissow, także czerwony jak burak i do wściekłości doprowadzony, grożąc pięścią swemu sługusowi. — Musi się znaleźć, inaczej będę z ciebie darł pasy! Rozumiesz, ty łotrze jakiś?!
Rostow tymczasem zapiął mundur na sobie, przypiął pałasz i wziął ze stołu kaszkiet wojskowy.
— Szukaj psie! — Denissow zaczął trząść służącym jak gruszką.
— Daj mu pokój Waska!... wiem już kto ją wziął!...
I Rostow skierował się ku drzwiom z oczami dotąd wbitemi w podłogę. Denissow zrozumiawszy teraz do kogo pije, porwał go za ramię.
— Głupstwo! — krzyknął z taką siłą, że aż mu żyły nabrzmiały w szyji i w czole jak liny. — Oszalałeś, czy co?... Sakiewka musi się tu znaleźć, inaczej obedrę ze skóry tego łajdaka Ławruszkę!
— Wiem kto ją wziął! — powtórzył Rostow głosem stłumionym, jakby go coś w gardle dusiło.
— A ja ci najostrzej zakazuję!... krzyczał dalej Denissow szamocząc się z nim.
Rostow wyrwał się z gniewem z jego dłoni:
— Nie rozumiesz zatem — popatrzył mu w oczy prosto i śmiało — czy też nie chcesz zrozumieć? Byłem tu, w pokoju, sam na sam z nim, jeżeli więc nie wziął „tamten“, w takim razie!... — i wypadł jak kula do sieni, nie kończąc zaczętego frazesu.
— Niech djabli porwą, ciebie i resztę! — zaklął Denissow rozwścieklony.
Były to ostatnie słowa, które Rostow usłyszał za drzwiami. W chwilę później wchodził do Teljanina.
— Nie ma w domu mego pana — zameldował jego luzak — wezwano go do głównego sztabu... Czy stało się co złego? — spytał, uderzony wyrazem dziwnego wzburzenia w twarzy Rostowa.
— Nic wcale!...
— Szkoda!... tylko co wyszedł mój pan...
Nie wchodząc do siebie, Rostow wsiadł na konia i popędził galopem do głównego sztabu, który rozłożył się taborem o trzy wiorsty odległości od Saltzeneck. Była tam niezła traktyjernia, w której zbierali się wszyscy oficerowie. Gdy stanął przed nią, spostrzegł konia Teljanina, uwiązanego do słupa od sztachet. Jego samego zastał siedzącego przy jednym ze stolików, w głębi izby. Przed nim stał talerz z kiełbasą na gorąco i flaszka wina.
— A! i tyś tu, młodzieńcze? — przemówił Teljanin żartobliwie, mrugnąwszy oczami.
— Nie inaczej — bąknął Rostow głucho, i usiadł przy drugim stole obok dwóch Niemców i oficera rossyjskiego.
Wszyscy milczeli, słychać było jedynie szczęk nożów i widelców. Skończywszy śniadanie, Teljanin wyciągnął z kieszeni sakiewkę z jedwabiu ponsowego, z ładnemi złotemi wisiorkami na końcach, w kształcie żołędzi, odsunął jedno z kółek, palcami cieńkiemi i zakrzywionemi jak szpony u sępa, wziął sztukę złota i podał kelnerowi:
— Resztę!... tylko prędko!... — krzyknął.
— Proszę mi pozwolić... chciałbym przypatrzeć się bliżej tej sakiewce — przemówił Rostow zcicha, podchodząc ku niemu.
Teljanin myszkując jak zwykle oczami podał mu ją.
— Szykowna, co? Ładne bo ją rączki robiły — zaśmiał się blednąc cokolwiek. — Patrz młodzieńcze!
Wzrok Rostowa przenosił się z Teljanina na sakiewkę a z sakiewki na niego.
— Wszystko to co w niej jest zostanie w Wiedniu, jeżeli dojdziemy tam szczęśliwie. Tu, w tych głupich dziurach, choćby człowiek jak chciał, nie ma na co i gdzie stracić pieniędzy — dodał siląc się na wesołość. — Proszę mi ją oddać... odchodzę...
Rostow milczał.
— No, a hrabia?... Może każesz sobie co podać? Wcale nie źle tu jeść dają... Oddajcież sakiewkę, Mikołaju Stefanowiczu!...
Wyciągnął rękę.
Junker wypuścił ją z dłoni, a Teljanin wsunął zwolna do kieszeni w pantalonach, z wzrokiem, który zdawał się mówić:
— Do mnie należy; wraca do mojej kieszeni, wszystko w porządku, i nikomu nic do tego!...
— I cóż? — spytał mimowolnie, a ich spojrzenia skrzyżowały się w powietrzu.
— Proszę tu, pod okno! — Rostow pociągnął go za sobą. — Ta sakiewka i pieniądze Denissowa! — szepnął mu w same ucho.
— Co? Jakto?... Ośmielasz się pan!... — W słowach urywanych czuło się jednak prośbę rozpaczliwą, o względność i przebaczenie. Ostatnie wątpliwości przygniatające aż do tej chwili serce Rostowa, rozwiały się natychmiast.
Rozradował się niesłychanie, ale ogarnęła go jednocześnie litość dla tego nieszczęśliwego.
— Za wielu tu świadków — mruczał Teljanin, mnąc nerwowo w ręce swój kaszkiet, kierując się do pokoju obok — Bóg wie coby mogli pomyśleć...
— Musimy tę kwestję na czysto wyprowadzić... wiem o tem i udowodnię każdej chwili — odrzucił Rostow cicho ale stanowczo, nie ustępując ani krokiem.
Twarz winnego, coraz bledsza i przerażona, drgnęła kurczowo. Oczy biegały niespokojnie, to tu, to tam, wlepione w podłogę, i nie śmiejąc podnieść się w górę. Z piersi wydobywały mu się tony zdławione i niewyraźne:
— Błagam pana hrabiego, nie chciej mojej zguby! Oto pieniądze! Weź je pan!... mój ojciec, starzec niedołężny... moja matka...
I rzucił na stół sakiewkę.
Rostow schwycił ją i poszedł ku drzwiom, wcale na niego nie spojrzawszy. Na progu zatrzymał się i rzekł z najwyższą goryczą a z oczami wilgotnemi:
— Mój Boże! jak też można było dopuścić się czegoś podobnego?...
— Hrabio...
I Teljanin chciał zbliżyć się do młodego człowieka.
— Proszę mnie nie dotykać — zawołał Rostow gwałtownie, cofając się przed nim. — Jeżeli tak panu były koniecznie potrzebne, masz moją sakiewkę... schowaj ją sobie!
I rzuciwszy mu ją pod nogi, zniknął za drzwiami, uciekając co tchu, jakby kto za nim gonił.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.