Wodzirej/Tom II/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Pani Pake wsunęła się za Wielohradzką delikatnie i ostrożnie do pokoju Tadeusza.
— Niech się pani nie frasuje — wyrzekła donośnym szeptem — my to tak składnie i cicho załatwimy, że się pan syn nie zbudzi.
I zwrócona ku drzwiom, upominała, nakazując ciszę i spokój.
Tadeusz otworzył oczy na sekundę, lecz natychmiast je zamknął. Zrozumiał, że chodzi tu o zajęcie ruchomości przez panią Pake, która o ósméj zjawiła się z komornikiem, taksatorem i pomocnikiem komornika.
Od pół godziny opisywano meble kuchni i pierwszego pokoju, maszynę do szycia, kredens, kanapę krytą włosieniem, zniszczony dywan, tanie firanki, szafę, lampę, rondle, maszynkę spirytusową: ubogie i smutne narzędzia koniecznego, codziennego istnienia.
Wielohradzka, blada, lecz zawsze wyniosła i dystyngowana, sama wyciągała z kątów rozmaite rupiecie, otwierała szuflady, wskazywała zapomniane graty. Uczciwość jéj bowiem była wielka i zdawało się jéj, że splamiłaby się kradzieżą, wyjmując cokolwiek z pod zastawu. I tylko wzgardliwe milczenie komornika lub wzruszenie ramion taksatora, na widok nędzy ukazywanych sprzętów, napędzało jéj trochę krwi do czoła.
Pani Pake chodziła po kątach, pomrukując i narzekając od czasu do czasu żałośnym głosem:
— Ja myślałam, że pani ma lepszy dobytek... a to taki interes, to nie żaden interes. No!.. niechaj ja wiem, że pani jest honorna pani i mnie nie ukrzywdzi!...
Zbliżyła się do szafki, w któréj leżały poukładane trofea kotylionowe Tadeusza. Złoto i srebro orderów i cacek zamigotało przez szyby. Chciwie wyciągnęła rękę, lecz szybko cofnęła ją z uczuciem zdziwienia i pogardy.
— Jakieś cacki! — wyrzekła, kręcąc głową.
Wielohradzka z całéj duszy pragnęła, aby Tadeusz nie obudził się i nie odczuł tego upokorzenia, jakie ona sama przechodziła w téj chwili. Były to tortury jéj dumy, Golgota jéj pychy. Instynktem kobiecym odczuwała, iż te tortury zdwoją się w duszy jéj syna.
Rzeczywiście, Tadeusz, leżąc nieruchomy, z oczyma silnie zaciśniętemi, czuł może po raz pierwszy straszną urazę do własnego niedołęstwa i niezaradności. Ci ludzie, spadający, jak sępy, na ubogie sprzęty, które dla niego przedstawiały zaledwie wartość mebli zapełniających więzienną celę, smagali go szpicrutą śmieszności, przykuwali do pręgierza trywialnego groszowego bankructwa. Ubezwładniony sytuacyą głupią i dziecinną, w jakiéj się znajdował, leżał pod ciepłą kołdrą watowaną, z głową owiniętą fularową chustką, jak mumia smutnie nieużyteczna. Dokoła siebie słyszał głos matki, szelest jéj sukni, szept pani Pake, cichy charkot taksatora, półgłośne odpowiedzi komornika i, milcząc, asystował komedyi wywłaszczenia, tragicznie zabawnéj farsie szarpania się dwóch istot o sprzęt drewniany i trochę słomy lub włosienia. Pod kołdrą zaciskał pięści z wściekłości, iż nie może wyrzucić za drzwi tego szepcącego stada, które w téj chwili taksowało półeczki trzcinowe i jego lusterko, jego własne lusterko, piękne, szlifowane w kanty i oprawne w imitacyą kości słoniowéj. Przezorność jednak nakazywała mu milczeć i swą rolę mężczyzny i głowy rodziny ograniczyć do neutralności zupełnéj.
W kwadrans późniéj, gdy matka zamknęła drzwi za panią Pake, która wyszła ostatnia, dygając i przydeptując zbyt długą spódnicę, Tadeusz odetchnął, odwrócił się od ściany i pogrążył w słodkiém półmarzeniu.
Wczoraj, przechodząc przez Ogród Jezuicki, spostrzegł Muszkę. Szła sama, prosta i sztywna, w swym króciutkim żakieciku i spódnicy w formie parasola, spódnicy, rozpiętéj na stalkach, która kręciła się za każdym jéj krokiem, jak duży pusty kojec, zawieszony na sznurku.
Tadeusz zwolnił kroku i mimowoli podziwiał tę butną arogancyę, z jaką Muszka szła wciąż prosto, nie ustępując nikomu i nie zbaczając ani na cal jeden z raz obranéj ścieżki.
I w chodzie tym była cała synteza jéj istoty moralnéj. Wciąż naprzód, przed siebie, depcąc wszystko, co mogło wykoleić jéj stopy. Od czasu do czasu nerwowo odrzucała nogą kamyk lub przegniłą gałązkę, leżącą na drodze.
I taką była siła jéj arogancyi i z pod przymrużonych powiek patrzących oczu, iż przechodnie usuwali się jéj z pewną skwapliwością z drogi, a ona przechodziła mimo z ramionami, szeroką linią rozłożonemi, z rękami ukrytemi w kieszeniach żakietu, z głową podniesioną wysoko i z linią ust, skrzywioną nieco ironicznie pod cienką osłoną wualki.
Wielohradzki zawahał się, nie wiedząc, co czynić. Lecz ona dostrzegła go i szła wprost kuniemu, napozór sztywna i obojętna, w istocie drżąca cała. Z ziemi biły już ciepłe i wilgotne wonie wiosenne; w powietrzu ciągnęły się smugami, pomimo zimna i wnikały w piersi i krew ludzi. Muszka znalazła się tuż przy Tadeuszu. Jak dwa dyamenty śrubą zakręcone, tak mignęły jéj oczy, rzucając na prawo, na lewo, w dal badawcze spojrzenie. Nie zatrzymując się prawie, ciągle prosta i obojętna, przez nerwowo zaciśnięte zęby rzuciła krótkie, urywane zdanie:
— Dzień dobry!... Mówiono mi, że pan zna się na starych meblach... J’ai trouvé une occasion rare... Meble gdańskie... wiek siedemnasty... Proszę przyjść jutro o szóstéj... Dopomoże mi pan établir le prix.
Powieki jéj teraz załopotały, jak skrzydła ptaka, który zmęczył się zbyt forsownym lotem.
Nieznacznie skinęła głową i poszła daléj, szeleszcząc dyskretnie jedwabiem podszewek.
Wielohradzki przestał się już dziwić swéj nadzwyczajnéj szansie.
Przyjmował teraz te królewskie niespodzianki losu z osłupieniem, lecz bez wstrząśnienia. Czuł i wiedział, że Muszka nie należy do rzędu kobiet, które podobny flirt zawiązują lekko i bez naprzód obmyślonego planu. Dawał się już teraz prowadzić poprostu za rękę, nawpół przytomny i ogłupiały. On sam już do niczego nie dążył i nic nie pragnął. To ona dążyła i pragnęła za dwoje.
W osłupieniu tém pogrążony, leżał teraz w łóżku po odejściu komornika. Miał wygląd człowieka, który jest w przededniu jakiejś katastrofy. Uniknąć jéj niepodobna. Cała więc istota milczy w nerwowem oczekiwaniu. Czuł tylko, iż to prozaiczne zajęcie mebli niweczy najzupełniéj poezyę jego do Muszki stosunku. Chciał koniecznie czuć się szczęśliwym z naznaczonéj schadzki i nie umiał już sformułować czystego i wyraźnego zadowolenia. Zdawało mu się, że Muszka widziała go w téj fatalnéj sytuacji, leżącego nieruchomo z zamkniętemi oczami, gdy pani Pake pogardliwie szeptała, wskazując na półeczki, na których leżały trofea ostatniego kotyliona.
— Jeszcze jakieś cacki!...
Oddawna bowiem miał to uczucie, że Muszka jest po za drzwiami, że pociśnie klamkę, wejdzie lada chwila i całą jego nędzę i niedostatek, śmieszny, centowy, zobaczy. Często nie śmiał podnieść głowy, a nerwy jego, rozdrażnione i rozigrane, halucynacyę tę potęgowały z coraz większą siłą.
Gdy Wielohradzka weszła nareszcie do pokoju, zaniepokojona zbyt długim snem syna, Tadeusz otworzył oczy i leniwie podniósł głowę.
— Dzień dobry mamie!... — wyrzekł powoli, zniechęconym głosem.
Wielohradzka zbliżyła się i delikatnie pocałowała jego czoło.
— Dzień dobry! byłam niespokojna... już późno! Czy czujesz się zmęczony?
— Nie!... dlaczego?
— Spałeś tak długo...
— Nie spałem w nocy. Głowa mnie boli.
Jak kapryśna kobieta, zastawił się natychmiast bólem głowy.
Usiadł na łóżku, zdjął fular, który wiązał umyślnie na noc, aby włosy układały się w jedne i te same linie.
Wielohradzka podała mu flaszeczkę z wodą kolońską.
— Natrzyj skronie. Może weźmiesz antypiryny?
Lecz on potrząsał przecząco głową.
— Nie! nie! potrzeba mi tylko świeżego powietrza i spokoju.
Unikał spojrzenia w twarz matki. Nie chciał w niéj wyczytać wrażeń świeżo przebytéj ciężkiéj chwili. Zagłębił się cały w ręcznem lusterku, które zawsze miał koło łóżka, na stoliku.
— Okropnie dziś wyglądam!... — zadecydował półgłosem.
Wielohradzka westchnęła.
— Nie idź dziś do biura!... — zaproponowała nieśmiało.
— O! nie! nie! pójdę!... Niech tam! zdechnę w tym deptaku!
Machnął ręką ze wspaniałą pogardą.
— Tém lepiej!... — wyrzekł ironicznie i lusterko w fałdy kołdry porzucił.
Wielohradzka pokiwała głową.
— Ach!... Tadziu! Tadziu!... jak téż można tak mówić! Toć obraza Boska!... Grzech śmierci żądać!...
Tadeusz brwi zmarszczył i odparł nerwowo:
— Grzech kazać człowiekowi tak pracować, jak ja pracuję!... Koń dorożkarski ma chwilę wytchnienia, a ja dnie i noce muszę mordować się w tém przeklętém biurze!...
Wielohradzka ręce opuściła z rozpaczliwym smutkiem.
— Co począć!... co począć!
— A no nic! Zapracować się na śmierć! To wszystko!
— Wstawaj tymczasem, mój biedaku! Może się, da Bóg, wreszcie to wszystko przemieni!...
— Och!...
Wielohradzka skierowała się ku drzwiom, lecz nie odchodziła. Widocznem było, iż miała coś na sercu, jakiś ciężar, i nie wiedziała, jakiemi słowy określić to uczucie. Nie mogła jednak, pomimo chęci, zataić tych myśli przed Tadeuszem.
Wczoraj bowiem wieczorem Piknicka, wezwawszy ją do siebie, zawiadomiła, że Tecia zdecydowała się nareszcie oznaczyć dzień swojego ślubu z panem Janczewskim.
Radość Piknickiéj była wielka. Pan Janczewski, uszczęśliwiony, przysłał tort i bukiet dla Teci. Należało więc ów tort zjeść w gronie przyjaciół. Dlatego też Piknicka spodziewa się, iż pani Wielohradzka z panem Tadeuszem raczą zaszczycić jéj skromne mieszkanko swoją obecnością i o godzinie szóstéj przyjdą na skromną herbatkę.
Oto o co prosi pani Piknicka, Tecia, Felek i pan Janczewski.
Wielohradzkiéj zamarły na ustach wyrazy. Ona, tak zwykle przytomna i panująca nad swojemi wrażeniami, w pierwszéj chwili nie mogła znaleźć słów i wzrokiem śledziła Tecię, spokojnie siedzącą koło stołu i pijącą herbatę.
Dziewczyna była tylko bardzo blada i unikała widocznie spotkania oczu matki Tadeusza, lecz nic w postępowaniu jéj nie zdradzało nerwowego zgnębienia lub rozpaczliwéj determinacyi.
Wielohradzka równocześnie uczuła się szczęśliwą, iż cała ta sprawa przybiera równie pomyślny obrót; jednak jéj macierzyńskie serce zaniepokoiło się z obawy, jak Tadeusz przyjmie tę wiadomość.
Gdy powróciła do domu i w ciszy nocnéj zaczęła rozmyślać i zastanawiać się głębiéj, doszła do przekonania, iż radość jéj jest zła i nieuczciwa, i że przedewszystkiem powinna dbać o szczęście syna.
Ponieważ Tadeusz widział swoje szczęście w małżeństwie z Tecią, należy uczynić wszystko, aby to małżeństwo doszło do skutku.
Wszystko, a przynajmniéj to, co jest możliwe i konieczne do spełnienia.
Postanowiła więc rozmówić się z synem, i choć z sercem ściśniętém, ale poprosić Piknicką o rękę Teci dla Tadeusza. Prosta jéj bowiem i nieskomplikowana natura nie śledziła przemian w fazach miłostek syna. Nie przypuszczała, iż Muszka zajęła znów miejsce Teci. Dla niéj Tadeusz kochał teraz Tecię i seryo pragnął pojąć ją za żonę.
Po kilku chwilach wahania nieśmiało przystąpiła do rzeczy.
— Piknicką prosiła nas dziś na herbatę... — wyrzekła z zakłopotaniem, a twarz jéj, zmęczona i blada, w obramowaniu siwych włosów nabierała lekko różowéj barwy.
Tadeusz porwał się, jak sparzony ukropem:
— Ja nie mogę!... nie pójdę!... mam dziś five o’clock u Pozbitowskich...
— To się dobrze składa... bo i ja sądziłam, że iść nam nie wypada...
— Dlaczego? niech mamcia idzie!
— Nie!... iść nie mogę, zanim się z tobą nie rozmówię... Czy wiesz... że dzień ślubu Teci z panem Janczewskm jest oznaczony?...
Wielohradzki sięgnął ręką po lusterko.
— A!... — wyrzekł obojętnie.
Wielohradzka spojrzała nań zdziwiona.
— Jakto? przyjmujesz tę wiadomość z taką obojętnością?
— A dlaczegóż ma być inaczéj?...
— Ja sądziłam...
— Co?
— Przypomnij sobie naszą rozmowę podczas bytności Radolta...
— Nie pamiętam!...
— Mówiłeś mi, iż chcesz sic żenić z Tecią... że...
Umilkła, zdjęta nagle jakimś wstydem kobiecym wobec tego łatwego zapomnienia drugiéj kobiety przez wzgardliwą lekkomyślność mężczyzny.
Tadeusz wzruszył ramionami i skrzywił się z niesmakiem.
— Proszę mamci!... — odparł, cedząc słowa — proszę mamci: skoro się jest młodym, dużo głupstw się po głowie roi. Rozmyśliłem się... zastanowiłem i widzę, że mamcia miała zupełną racyę. Nie mogę ożenić się ze szwaczką!... Ç’a serait un peu trop fort!...
— Ależ...
— A teraz, mamciu, proszę nie rozmawiać ze mną nigdy w téj kwestyi. Stało się zadość życzeniom mamy: sądzę więc, że mamcia będzie zadowolona.
— Jednakże, gdybyś miał cierpiéć...
Tadeusz, rad, że będzie mógł dręczyć matkę tém urojoném cierpieniem, odparł:
— To już moja rzecz!... a teraz idę do biura!
Wielohradzka wyszła i w pokoju zastała Tecię, która, tak jak zawsze, przyszła do roboty i siedziała już koło okna, przygotowując maszynę. Na stole leżał rogalik Tadeusza, w kuchence gotował się samowar. Cicho usłużna dziewczyna wypełniła codzienne zadanie.
W téj chwili serce Wielohradzkiéj ścisnęło się wielkim żalem.
To drobne ptaszę miało odlecieć na zawsze. Jakaś inna zuchwała głowa zarysuje się zamiast téj delikatnéj sylwetki na jasnéj szybie okna. Wszystkie noce, przeczuwane nad pilną robotą w towarzystwie téj spokojnéj i potulnéj małéj, przesunęły się jéj przed oczami.
I z kobiecym brakiem logiki, ale zarazem z tą uczuciową solidarnością, która łączy wszystkie kobiety w armię wrogą przeciw mężczyznom, Wielohradzka uczuła sama ściśnięcie serca i żal głęboki do Tadeusza. Dlaczego nie chciał teraz Teci? dlaczego odwracał się od niéj z taką nadętą pychą?
W téj chwili Tecia podniosła głowę i spojrzała na starą kobietę swemi wielkiemi, przeczystemi oczami.
To dopełniło miary.
Wielohradzka podeszła szybko ku dziewczynie i, nie szukając pretekstu, chcąc poprostu uczynić ulgę swemu sercu, objęła Tecię ramieniem.
— Moja Tecia!... moja biedna Tecia!... — wyszeptała, całując głowę dziewczyny.
I w oczach miała łzy, wargi jéj drżały.
Tecia przytuliła głowę do piersi Wielohradzkiéj i zamknęła powieki.
Po raz pierwszy matka Tadeusza pieściła ją z taką prawdziwą macierzyńską dobrocią.
I w téj chwili rozpaczliwy ból ścisnął serce dziewczyny.
Lecz nie było w nim iskier miłosnego żalu za Tadeuszem; była tylko boleść, jaka szarpie serce córki w chwili rozstania się z ukochaną matką. I porwawszy delikatne ręce Wielohradzkiéj, Tecia okrywała je pocałunkami, szepcąc:
— Ależ ja przy pani zostanę... ja zawsze tu będę szyła.. ja pani nie opuszczę!...
W téj chwili w pokoju Tadeusza dały się słyszeć kroki
Wodziréj kierował się ku drzwiom.
Instynktownie obie kobiety odsunęły się od siebie i przybrały wygląd obojętnych istot.
W głębię swéj duszy zamykały starannie wszelkie objawy rzeczywistéj serdeczności.
I gdy Tadeusz wszedł do pokoju, już obie były zajęte usługą i czekały na jego rozkazy.
Wielohradzka drżącemi od wzruszenia rękami zawijała w papier rogalik i kawałki cukru, gdy Tecia, milcząca, owinięta bielą swego szala, szła do kuchni po gotujący się samowar.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.