Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ma silnie zaciśniętemi, czuł może po raz pierwszy straszną urazę do własnego niedołęstwa i niezaradności. Ci ludzie, spadający, jak sępy, na ubogie sprzęty, które dla niego przedstawiały zaledwie wartość mebli zapełniających więzienną celę, smagali go szpicrutą śmieszności, przykuwali do pręgierza trywialnego groszowego bankructwa. Ubezwładniony sytuacyą głupią i dziecinną, w jakiéj się znajdował, leżał pod ciepłą kołdrą watowaną, z głową owiniętą fularową chustką, jak mumia smutnie nieużyteczna. Dokoła siebie słyszał głos matki, szelest jéj sukni, szept pani Pake, cichy charkot taksatora, półgłośne odpowiedzi komornika i, milcząc, asystował komedyi wywłaszczenia, tragicznie zabawnéj farsie szarpania się dwóch istot o sprzęt drewniany i trochę słomy lub włosienia. Pod kołdrą zaciskał pięści z wściekłości, iż nie może wyrzucić za drzwi tego szepcącego stada, które w téj chwili taksowało półeczki trzcinowe i jego lusterko, jego własne lusterko, piękne, szlifowane w kanty i oprawne w imitacyą kości słoniowéj. Przezorność jednak nakazywała mu milczeć i swą rolę mężczyzny i głowy rodziny ograniczyć do neutralności zupełnéj.
W kwadrans późniéj, gdy matka zamknęła drzwi za panią Pake, która wyszła ostatnia, dygając i przydeptując zbyt długą spódnicę, Tadeusz odetchnął, odwrócił się od ściany i pogrążył w słodkiém półmarzeniu.