Wills zbrodniarz/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Wills zbrodniarz
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia L. Gronusia i Ski
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Melody of Death (volume II)
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
KLEJNOTY RODZINNE STANDERTONÓW.

Edyta spakowała pospiesznie toaletę wieczorową, czyniąc przygotowania do krótkiej podróży do Huntingdon. Zabrała garderobianą. Było jej niemiło, że jedzie sama, bez Gilberta, ale postanowiwszy być użyteczną mężowi, uznała, iż obecność jej na obiedzie u zdziwaczałego krewniaka jest niezbędną. Toteż uczyniła to z ochotą.
Zdążyła na czas jeszcze do pociągu o czwartej, odchodzącego w kierunku miasteczka Tinley.
Stary generał uczcił ją wyjątkowo zjawieniem się na stacji we własnej osobie.
— Gdzie Gilbert? — spytał po wzajemnem przedstawieniu.
— Całkiem niespodzianie został wezwany w interesach, — odparła — pędzie zrozpaczony, dowiedziawszy się o tem.
— Nie sądzę, by tak być miało! — oświadczył starzec z gniewem. — Dużoby trzeba, by Gilberta doprowadzić do rozpaczy. Cóż mu zresztą zależy na sposobności pogodzenia się ze starym, jak ja dziwakiem. Ale w grucie rzeczy — dodał — to pogodzenie jest zupełnie niepotrzebne. Tak, zresztą dzieje mi się zawsze. Ten, kogo skreślę z testamentu uważa mnie za śmiertelnego wroga.
— W takim razie proszę mnie nigdy nie wciągać do swego testamentu! — rzekła z uśmiechem.
— Nie jest to jeszcze pewne... — odrzekł, dodając z galanterją... — chociaż, zaprawdę, natura wyposażyła panią tak, że możesz obejść się bez rzeczy tak błachych, jak pieniądze.
Zrobiła szelmowską minkę.
Stary impetyk był zachwycony uroczem towarzystwem bratanicy, a Edyta ze swej strony starała się go pozyskać sobie.
Miała wielką zręczność w traktowaniu ludzi starszych, budząc w nich wrażenie, że są równie młodzi, jak ona sama. Trudno chyba lepiej określić i scharakteryzować jej zachowanie. Pełna uroku młoda kobietka opanowała w mgnieniu oka starego dziwaka.
Edyta nie wiedziała wcale z jakich powodów zaszła zmiana w losie jej męża. Wogóle, sprawy jego były jej znane bardzo mało. Wiedziała tyle tylko, że został wydziedziczony bez winy własnej; ale nie przyszło jej nawet do głowy, by stać się to miało wyłącznie z kaprysów tego starego jegomości.
— Musi pani przybyć do mnie niedługo razem z Gilbertem! — powiedział generał zanim się rozeszli, by przywdziać stroje wieczorowe. Sprawi mi to radość wielką.
Zakłopotała ją odpowiedź, ale na szczęście sam generał usunął tę trudność. Podskoczywszy żywo, zawołał:
— Wiem dobrze, cobyś pani chciała zobaczyć! Oto niezawodnie klejnoty rodzinne Standertonów! Zaraz pokażę.
Edyta nie miała, coprawda wielkiej ochoty oglądać klejnoty, nie wiedząc nawet, o istnieniu takiej spuścizny, ponieważ jednak myśl pokazania ich zdawała się uszczęśliwiać staruszka i ponieważ była przecież kobietą, okazała skłonność spojrzenia na drogie kamienie, których właścicielką być chyba nie mogła nigdy.
Zaprowadził ją do bibljoteki, a Jack poszedł za nimi.
— Tam są oto! — rzekł staruszek z dumą, wskazując wielką kasę w kącie, potężny, pokryty ozdobami trezor. — To świeży nabytek, — dodał — kupiony od pewnego człowieka, który żądał sześdziesiąt funtów. Taki przeklęty oszust... tak szubrawy agent. Kupiłem ją za trzydzieści. Cóż pan powiesz?
— Jest, widzę bardzo piękna! — odpowiedział Jack, któremu nie wpadło jakoś nic stosowniejszego.
Starzec łysnął nań spojrzeniem.
— Piękna? — parsknął gniewnie. — Sądzisz pan, że mi potrzeba rzeczy pięknych?
Dobył z kieszeni pęk kluczy, otwarł kasę, wyciągnął jednę z szuflad i dobył puzderko safjanowe.
— Proszę patrzeć! — — powiedział z dumą i mógł być istotnie dumny z klejnotów.
Czysto ko kobiecemu zainteresowana Edyta przesuwała kamienie przez palce. Oprawa była wprawdzie starodawna, ale właśnie teraz ubiegano się za wzorami dawnymi i naśladowano je nawet. Kamienie błyszczały i lśniły, jak gdyby każda faseta miała w sobie maleńką lampkę elektryczną, rzucającą promienie zielone, błękitne i różowe.
Nawet Jack Frankfort, nie będący zgoła miłośnikiem klejnotów, został tym widokiem oczarowany.
— Sir! — powiedział — te kamienie muszą chyba wartać z jakieś sto tysięcy funtów!
— Więcej! — rzekł staruszek. — Tu oto mam naszyjnik z pereł! — dodał, wyciągając inną szufladę. — Proszę obejrzeć! Słowem w tej kasie posiadam klejnotów za przeszło ćwierć miljona funtów.
— W kasie, która kosztuje trzydzieści — wyrwało się Jackowi nieopacznie.
Starzec zmierzył go surowem spojrzeniem.
— W kasie, która kosztuje sześćdziesiąt funtów! — poprawił szorstko. — Wszakże mówiłem, jak naciągnąłem tę świnię parszywą... przepraszam, droga pani! — uśmiechał się, zadowolony z siebie złożył klejnoty na miejscu i zamknął kasę. — Żądał sześćdziesiąt funtów. Przybył tu w postaci prawdziwie londyńskiego fircykowatego gamonia z City, długi surdut, cylinder, lakierki... To skandal prawdziwy, jak się teraz nosi ta hołota. Możnaby to uważać za dżentlemena niemal.
Jack spoglądał na szafę. Znał się potrosze na wartości tego rodzaju przedmiotów.
— Pojąć nie mogę — rzekł — jak mógł ją sprzedać za tę cenę. Ta kasa warta jest conajmniej dwieście funtów.
— Co? — stary generał obrócił się do swego adwokata z niesłychanem zdumieniem.
Jack skinął głową.
— Właśnie przypominam sobie, że mam w biurze kasę tej samej konstrukcji, która kosztowała dwieście dwadzieścia funtów.
— Sam żądał sześćdziesiąt.
— To dziwne. Może byłby pan łaskaw otworzyć raz jeszcze, chciałbym obejrzeć rygle.
Generał nie miał nic przeciw otwarciu, potężne drzwi odskoczyły. Jack zbadał starannie silne rygle. Były całkiem nowe.
— Doprawdy, nie rozumiem, jak mógł ofiarować za sześćdziesiąt? Musiałeś się pan, generale targować tęgo, by to dostać za trzydzieści!
— Ma się rozumieć! — odparł generał zadowolony ze siebie bardzo. — Musicie państwo wiedzieć — dodał po chwili, gdy wracali do salonu — że zaprosiłem na dzisiejszy wieczór pewnego dżentlemena jeszcze. Jest to lekarz z Yorkshire, nazwiskiem... Barcley-Seymour. Czy znacie go państwo?
Jack go nie znał, ale Edyta przypomniała sobie.
— O tak! To mój dawny znajomy!
— Dość wielki głupiec! — powiedział generał, stosując swą uproszczoną metodę klasyfikacji.
Edyta roześmiała się.
— Słyszałam już, panie generale, że wedle zapatrywania pańskiego istnieje tylko dwa rodzaje ludzi, szubrawcy i głupcy. Radabym bardzo wiedzieć — dodała z uśmieszkiem powabnym — do której kategorji mnie pan zaliczasz.
Staruszek ściągnął brwi i rzekł, patrząc w jej promieniejące pięknością oblicze.
— Dla pani zmuszony będę chyba stworzyć klasę odrębną. Tak, tak... chociaż nie, wszakże kobiety są przeważnie głupie...
— Za pozwoleniem... — roześmiała się z pewną urazą.
— Są przeważnie głupie! — upierał się. — Spójrz pani na mnie. Gdyby kobiety nie były głupie, czyż zostałbym kawalerem? Gdyby jakaś elegancka, piękna i mądra kobieta posiadała tyle zdecydowania, by mnie wziąć w obroty, nie byłbym teraz kawalerem, który musi zostawiać majątek ludziom nie troszczącym się o niego wcale. Czy mąż pani zna doktora? — dorzucił znienacka.
Edyta zaprzeczyła gestem głowy.
— Sądzę, że nie zna! — odrzekła. — Pewnego wieczoru, przy obiedzie mogło już było dojść do znajomości pomiędzy nimi, ale Gilbert musiał odejść przedtem w ważnej sprawie.
— A jednak — upierał się staruszek — znać go musi. Nieraz rozmawiałem z Gilbertem o Barclay-Seymourze, który zresztą, mówiąc nawiasem, nie jest znowu tak wielkim, jak inni lekarze głupcem. Zwłaszcza przedtem miałem o nim wysokie wyobrażenie! Obawiam się nawet, czym nadmiernie nie wysławiał go wobec Gilberta. Mąż musiał pani chyba wspomnieć o tem?
Edyta potrząsnęła przecząco głową.
— Niewdzięczny smarkacz! — zauważył generał, zgoła nielogicznie.
W tej chwili zjawił się lokaj, niosąc telegram na tacy.
— No i cóż? — spytał sir John, nasadził okulary na koniec nosa i jął spoglądać na służącego ponuro. — Cóż to jest?
— Telegram, panie generale! — odrzekł lokaj.
— Ośle dardanelski! Sam widzę, że telegram! Kiedy nadszedł?
— Przed paru minutami, sir.
— Kto go przyniósł?
— Posłaniec z urzędu, sir! — odparł służący z niewzruszonym spokojem.
— Czemuż nie powiedziałeś tego odrazu? — fuknął generał z wielką ulgą, a Edyta czyniła wielkie wysiłki, by wobec tej małej scenki nie wybuchnąć śmiechem.
Generał otwarł depeszę, rozłożył, przeczytał powoli, ściągnął brwi — i przeczytał powtórnie.
— Cóż to ma znaczyć u djaska? — spytał, podając depeszę Edycie.
Przeczytała.
— Wyjm stryju niezwłocznie z trezoru klejnoty Standertonów i złóż je w banku. Gdyby było zbyt późno, oddaj pod straż zbrojną.

Gilbert Standerton.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.