Willa pana regenta/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Willa pana regenta
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

W
W blizkości miasta, gubernialnego, zaledwie o kilka wiorst od rogatek, przy drodze szosowej, w zieleni ogrodu ukryta, była willa — tak przynajmniej nazywał ją właściciel.
Może i miał racyę. Dlaczegoż nie można było nazwać willą domu murowanego, piętrowego, z wysmukłą wieżyczką, na której szczycie blaszany kogutek kierunek wiatru wskazywał? dlaczego nie nazywać willą budynku, mającego w oknach żaluzye drewniane, zielone, przed frontem od dziedzińca i z tyłu od ogrodu werendy, obrosłe dzikiem winem, budynku, utrzymanego w czystości wzorowej, z dziedzińcem obszernym, ogrodem wypieszczonym, otoczonego dokoła masą zieleni i kwiatów?
Na pierwszy rzut oka, ze względu na porządek, jaki na każdym kroku panował, na prześlicznie utrzymane trawniki, na kobierce kwiatowe — znać było, że mieszka w willi człowiek, który kłopotów materyalnych nie zna, z groszem zbyt wiele liczyć się nie potrzebuje i, oprócz tej willi, posiada jeszcze jakieś mienie.
Oczywiście — bo willa jest prawdziwe cacko, a z cacka nikt chleba nie jada, lecz bawi się niem i tylko dla rozrywki je trzyma.
Są wprawdzie przy tej willi zabudowania gospodarskie, jest stodółka, obora, stajnia, nawet mały murowany śpichlerzyk, co świadczy, że musi być i ziemia, do willi należąca. Jest też istotnie, ale tylko półtorej, czy dwie włóki: tyle akurat, żeby utrzymać kilka krów, konia do roboty i wyjazdu, żeby właściciel mógł się bawić w gospodarza i do tego masła, jakie mu dają papiery procentowe, miał z własnej ziemi chleb razowy, który czasem tak doskonale smakuje.


Willa pana regenta.

Willa znajdowała się niedaleko od miasta gubernialnego; z okien pierwszego piętra, o ile drzewa nie przeszkadzały, z wieżyczki, doskonale widać było wieże kościołów miejskich, głos dzwonów dolatywał tu na skrzydłach wiatru, ciągły zaś turkot wozów na szosie świadczył, że miasto jest tuż, niedaleko, i że ma z willą łączność.
Hypotecznie rezydencya ta miała swoją nazwę: Magdzinek, zapewne nadaną przez pierwotnego właściciela, a może i założyciela, na cześć jakiej Magdzi o pięknych chabrowych oczach, ale nikt ani w mieście, ani w okolicy Magdzinkiem nie nazywał Magdzinka, tylko „Regentówką.“
Niewiadomo, skąd się ta nazwa wzięła i kto ją wymyślił, ale utrwaliła się tak dalece, że o Magdzinku zupełnie zapomniano.
W willi mieszkały tylko trzy osoby, a właścicielem jej był pan Gorgoniusz Zamroziński, niegdyś asesor trybunału, przez dwadzieścia lat regent, a ostatnio wolny i niezależny od zmudnych obowiązków kapitalista.
Tę willę i malutkie gospodarstwo kupił, będąc jeszcze regentem, kupił umyślnie dla córeczki swej Wandzi, która jako wątła i słabowita dziewczynka, potrzebowała świeżego powietrza i dobrego mleka.
Dziś za nic na świecie nie sprzedałby tej małej posiadłości, przyzwyczaił się bowiem do niej: ma zajęcie, ma wygodę — i jaką wygodę!
Co to za satysfakcya latem zaprosić gości z miasta i urządzić partyjkę na świeżem powietrzu, w chłodzie! Zupełnie inaczej gra idzie, inny humor jest, koncepta sypią się jak z rękawa i — może to uprzedzenie, może przesąd — ale i karta bywa w takich warunkach szczęśliwsza.
Mieszkanie wygodne, śmietanka do kawy taka, o jakiej się filozofom nie śniło, w ogrodzie owoce przepyszne — ale to jeszcze nic. Proszę spojrzeć na Wandzię!
Co się z tego dziecka zrobiło! Było to przed laty kilkunastu chuchro, marne, bledziuchne, wątłe, doktorowie kiwali nad nią głowami — a dziś! Panna co się zowie, dorodna, rozwinięta przepysznie, jaśnieje zdrowiem i urodą, jak kwiat najpiękniejszy.
Wszystko to zawdzięczać można willi.
Tu wygrzała się dziewczynka na słońcu, stała się jędrną po kąpielach w rzeczułce, tuż za ogrodem płynącej, tu rozwinęła muskuły, biegając po trawie, kopiąc ziemię w ogródku.
Ojciec nie puszczał jej do miasta, dopóki była mała, gdy zaś nadszedł czas edukacyi, jeździła na pensyę, ale tylko na pensyę, o wpół do dziewiątej z domu, a o wpół do czwartej z powrotem.
Sam ojciec przywoził ją i odwoził, w lecie powozikiem, zimową porą sankami. Nieraz wiatr dziewczynę po buziakach wycałował, tak, że zarumieniła się, jak jabłko, nieraz ją i deszcz zmoczył, śnieg osypał — ale zahartowała się od tego, nie kaszle, nie zna co zaziębienie, nie potrzebuje żadnych lekarstw.
Dziewczyna jak orzech, jest ona też dumą i jedyną pociechą ojca.
Pan Gorgoniusz ożenił się w dość późnym wieku, z żoną żył zaledwie lat kilka: wątła kobiecina umarła, pozostawiwszy mu Wandzię.
Trzecia osoba w willi — to ciotka Malwina, siostra właściciela, zastępująca matkę jego córce, stara panna, trochę gderliwa, ale ze złotem sercem istota.
Chociaż pan Zamroziński urzędowanie opuścił, ale w mieście bywa codzień; zerwać dawne stosunki — to byłaby ofiara przechodząca jego siły. On musiał codzień widzieć mury, wśród których tyle lat przepędził, starożytny gmach sądowy, sklepione, ponure izby kancelaryi hypotecznej. Musiał tam zajrzeć, odetchnąć wonią zapleśniałej bibuły, wciągnąć w płuca nieco archiwalnego powietrza.
Pogawędził ze znajomymi, wpadł do cukierni gazety przeczytać — trochę najświeższych nowin zebrać i powracał do domu.
Wewnętrzne urządzenie willi było dostatnie, a nawet wykwintne, wyjątek tylko stanowił gabinet samego właściciela, przypominający we wszelkich szczegółach kancelaryę.
Był w nim stół sosnowy, nakryty czarnem suknem, żeby kleksów i plam od atramentu znać nie było na stole, kałamarz drewniany, także czarny, istna maźnica, drugie podobne naczynie do piasku, pęk piór gęsich i dwa lichtarze mosiężne. Za stołem fotel staroświecki, z wysokiem oparciem, wytarty i zrudziały ze starości, przy ścianach sześć krzeseł jesionowych, dwie szafy na papiery, a na ścianie, pomiędzy oknami duży, czarny krucyfiks.
W tym pokoju pan Gorgoniusz najchętniej przesiadywał, tu rozmyślał i czytywał gazety, tu listy pisywał, lub też drzemał w fotelu.
W kącie owej izby stała jesionowa fajczarnia, a na niej kolekcya cybuchów. Były między nimi wiśniowe, pieprzowe, szakłakowe, z bursztynami różnego gatunku i wielkości.
Chociaż pan regent był już dość zapędzony w lata, trzymał się jednak doskonale. Wysoki, dobrze zbudowany, w miarę korpulentny, nigdy w życiu nie chorował i zawsze wyglądał czerstwo.
Ubierał się nie modnie, ale wygodnie, a zawsze czarno, całą twarz golił starannie, siwe włosy zaczesywał na skronie, nosił okulary w grubej szczerozłotej oprawie i wyglądał bardzo poważnie.
Był dzień wiosenny, pogodny, w willi okna otwarte, bzy kwitły, powietrze było przesycone zapachem. Pan Gorgoniusz siedział w swoim gabinecie i gazety czytał, gdy w sąsiednim pokoju dał się słyszeć odgłos szybkich i lekkich kroków.
Do gabinetu wbiegła młoda, zarumieniona dziewczyna.
— Dzień dobry, ojczulku! — zawołała.
— Dzień dobry... Panna bo nie masz wcale powagi, nie chodzisz, ale biegasz...
— A cóż to ojcu szkodzi?
— Nie mówię, żeby mi to szkodziło, ale panna dorosła nie powinna skakać, jak pensyonarka, zwłaszcza kiedy ojciec radby z nią pomówić w poważnych sprawach.
— Jak to się ślicznie składa! — zawołała dziewczyna: — bo ja także miałam zamiar odbyć poważną rozmowę z ojczulkiem.
— Ty?
— A tak... cóżby w tem było dziwnego?
— Zapewne, mów więc, słucham...
— A, ojczulek pierwej...
— Nic pilnego, powiedz ty wprzód, co masz do powiedzenia, ja mogę zaczekać, choćby do jutra.
— Do jutra! a jam tak ciekawa, co to może być?
— Ucz się, panno, cierpliwości...
— Niech ojciec raczy przejść na werendę, pogawędzimy przy kawie. Sami będziemy, gdyż ciocia ma nadzwyczajne zajęcie w śpiżarni i zapowiedziała swoją nieobecność. Proszę ojczulka! — rzekła z przymileniem, i ująwszy go pod rękę, zaprowadziła na werendę od strony ogrodu, — tu nam będzie doskonale...
— Masz racyę. Tu zawsze dobrze, gdy pogoda.
Zasiedli przy stole, panna Wanda przyrządziła kawę i podała ojcu.
— Teraz — rzekła — gawędźmy. Niech mi ojczulek powie, czy istnieje w tych okolicach majątek zwany Młynków i do kogo należy?
— Istnieje, ale na cóż ci to?
— Chciałabym wiedzieć...
— Młynków, moje dziecko, leży stąd o jakie pół dnia drogi dobrymi końmi; jest, a raczej był to majątek piękny, co się zowie. W ostatnich czasach, w ciągu lat pięciu lub sześciu, zmieniło się tam kilku właścicieli — obecnie, jeżeli się nie mylę, jest w posiadaniu Szmula Blaufisza, znanego dobrze spekulanta. Blaufisz kupił ten folwark na licytacyi, mogę ci nawet opowiedzieć detalicznie, jak to było...
— Nie, ojczulku; cóż mnie obchodzić może Blaufisz? nie o niego mi idzie. Chciałabym wiedzieć, do kogo Młynków należał dawniej.
— Dawniej, to bardzo względne; należał niegdyś do Cichowolskich, później do Jaskólskich, do Wierzbińskich...
— Oto właśnie. Czy ojczulek znał kogo z Wierzbińskich?
— A to mi dopiero pytanie! Tyle lat regentem będąc, miałbym nie znać! Ja mogę dzieje kilku ich rodzin opowiedzieć najdetalicznej, na podstawie aktów urzędowych.
Panna uśmiechnęła się.
— A ty, kochaneczko, się nie śmiej, bo akt urzędowy to dokument, a na dokumentach opiera się historya... Człowiek zaledwie na świat przyjdzie, musi mieć akt urodzenia, metrykę; gdy dorośnie, sporządzają mu intercyzę przedślubną, uważa panna Wanda — i akt małżeństwa. Później, jeżeli ma majątek, robi najrozmaitsze akty; gdy się zestarzeje i czuje śmierć blizką, czyni testament, akt ostatniej woli swej na ziemi, a gdy umrze, piszą o tem sepulturę, czyli akt zejścia. Widzi tedy panna, że życie ludzkie składa się z samych aktów. Otóż, kochaneczko, jeżeli ci chodzi o Wierzbińskich, to ci powiem, że będzie temu lat dwadzieścia ośm, albo i dziewięć, co zresztą można sprawdzić — zgłosił się do mnie ówczesny właściciel Młynkowa, pan Benedykt Jaskólski...
— Zapewne ojczulek chciał powiedzieć: Wierzbiński...
— Wcale nie Wierzbiński, tylko, jak ci wyraźnie mówię: Jaskólski... Zamożny obywatel, a skąpy ogromnie, o każdy akt targował się do upadłego — ale to do rzeczy nie należy. Przyszedł do kancelaryi rano i powiada: „Kochany regencie, musimy sporządzić intercyzę przedślubną...” Jak dziś pamiętam.. Jego córka, Zofia Marcelina, dwóch imion, panna naówczas pełnoletnia, wyjść miała za mąż za pana Floryana Wierzbińskiego, właściciela Karpiówki. Widzisz tedy, panno Wando, że Wierzbiński się znalazł, z czego tę brać należy naukę, że w poważnej rozmowie słuchający mówiącemu, a tem bardziej córka ojcu przerywać nie powinna.
— O mój ojczulku kochany... przepraszam! — rzekła, obejmując ojca pieszczotliwie, — przepraszam i przerywać już nie będę...
Pan Gorgoniusz roześmiał się.
— Dobrze, dobrze, moja Wandziu; nie wiem, na co ci te wiadomości, ale wyłuszczę wszystko dokładnie. Otóż miała być intercyza, a czy pannie wiadomo, co to jest intercyza?
— Domyślam się, że to jakieś prawne rzeczy.
— Powinnabyś wiedzieć. To jest umowa przedślubna, urządzająca stosunki majątkowe między przyszłymi małżonkami, i pod nieważnością musi być objawiona w akcie cywilnym małżeństwa. Warto, żebyś sobie panna przeczytała w kodeksie cywilnym księgę pierwszą, tytuł piąty — leży u mnie na stole...
— O dziękuję! na cóż?
— Wiedzieć nie zawadzi. Ale wracajmy do Jaskólskiego. Pan Floryan był piękny kawaler, ale Karpiówka jego zaszargana. Na oczyszczenie hypoteki Jaskólski dał ogromną na owe czasy kwotę dwadzieścia tysięcy rubli — niezależnie, ma się rozumieć, od sreber, klejnotów i wyprawy bardzo eleganckiej. Powiada do mnie Jaskólski: „Regencie kochany, po mojem najdłuższem życiu wezmą Młynków i trochę tej gotowizny, co się uzbierało i uzbiera jeszcze, ale te dwadzieścia tysięcy, które teraz daję, muszą być pewne jak mur. Florek chłopiec dobry, lecz swoją drogą, musimy go opisać jak węża, bo młody, ma w głowie jeszcze fiu, fiu! w pana się gotów bawić.“ — Dobrze, odrzekłem, opiszę go jak węża, a akt zrobię murowany, na cement.
— Jak to na cement?!
— Tak się, moja duszko, mówi. Znaczy to, że akt będzie dobry; ale dodałem, mówiąc do Jaskólskiego: „Jeżeli pan dobrodziej chcesz być zupełnie pewny swego, to zawołaj krawca, żeby zięciowi wszystkie kieszenie pozaszywał.“ Roześmiał się Jaskólski, ale kwaśno. Nazajutrz podpisali intercyzę, wzięli ślub, było wesele, na którem i ja się znajdowałem...
— Więc ci Wierzbińscy byli zamożni ludzie?
— Bardzo zamożni. Jaskólski we dwa lata po zamążpójściu córki umarł, i Młynków, bardzo ładny majątek, jej, jako jedynaczce, się dostał. Podobno i kapitał był spory, ale tego dokładnie nie wiem.
— Proszę ojczulka, i cóż się stało z tem wszystkiem?
— Jeżeli chcesz wiedzieć, wyliczę ci znowu kilka aktów notaryalnych, gdyż ta rodzina zaszczycała mnie swojem zaufaniem... Otóż w rok po śmierci Jaskólskiego, pani Zofia Marcelina Wierzbińska dała generalną pleniponitencyę do wszelkich spraw, majątku jej dotyczących, małżonkowi swemu, Floryanowi. Perswadowałem, żeby tego głupstwa nie robiła — nie usłuchała dobrej rady. Stało się.
— A cóż ojczulek w tem widział złego?
— Zaraz się to okaże, a przy sposobności niech to sobie panna Wanda zapisze, że z tego rodzaju aktami trzeba być bardziej ostrożną, aniżeli z ogniem. Owoż w niedługim czasie później, sporządzałem akt kupna i sprzedaży lasu w Młynkowie. Czternaście włók starodrzewiu, kochaneczko, nabyli za psie pieniądze Dawid Grünblat i Abram Makagiger.
— Pan Floryan im sprzedał?
— Nie pan Floryan, tylko pani Floryanowa.
— Na cóż jej było tyle pieniędzy?
— Alboż ona wiedziała o tej sprzedaży?
— Więc jakże?
— Miała przecie pełnomocnika generalnego w osobie swego małżonka. Widzi panna teraz, co znaczy plenipotencya!.. Następnie robiłem akt kupna i sprzedaży Karpiówki. Nabył ją niejaki Michał Wróblewski, były dzierżawca; zapłacił wcale niedrogo. Później działy się rozmaite rzeczy, o których mógłby dużo powiedzieć pan pisarz hypoteczny. Jak muchy na okna, tak Żydzi wchodzili na hypotekę Młynkowa, pan Floryan brnął coraz głębiej, aż zabrnął tak, że już ratunku nie było — i umarł — a podobno otruł się. Nie wiem, czy to prawda, ale taką pogłoskę uporczywie powtarzano. Została po nim wdowa z trojgiem czy czworgiem dzieci. Dawni przyjaciele rodziny i doświadczeni prawnicy zebrali się na naradę, w celu uratowania choćby drobnego funduszu dla biednej kobiety i sierot — no i jakoś, jakoś, po długich zabiegach i staraniach, ocalono kilka tysięcy. Pani Floryanowa z dziećmi zniknęła z horyzontu. Oto masz panna całą historyę. Wystarcza ci?
— Dziękuję ojczulkowi, ale mam jeszcze jedno zapytanie.
— Cóż znowu, panienko? co jeszcze rozkażesz?
— Czy ojczulek czasem nie zna majątku, czy też folwarku zwanego Lasek? podobno dwanaście mil stąd?...
— Lasek, Lasek?... czekajże, cóż z licha... aha! już wiem, o dwanaście mil stąd... To, moje dziecko, cała historya, którą ci chyba innym razem opowiem. Ów Lasek, to nie majątek żaden, nie folwark, ale folwarczek, powstały z parcelacyi. Ziemia licha, piasek, jednem słowem — bieda. Skąd, Wandziu, przychodzisz do tych zapytań?...
— Ach ojczulku, to cała historya. Onegdaj poznałam, będąc w mieście u znajomych, panienkę szczególnej urody, tak sympatyczną i miłą, że pokochałam ją odrazu.
— Cóż to za jedna?
— Zobaczysz ją, ojczulku, dziś jeszcze.
— Ma przyjechać?
— Ojczulek zapomniał, że mamy być dzisiaj w mieście u państwa Feliksów.
— Owszem, pamiętam — ale cóż stąd?
— Ona tam będzie. A teraz, drogi ojczulku, co ja miałam ważnego usłyszeć?...
— Ciekawa!
— Bardzo proszę, niech ojczulek powie.
— A więc... znasz adwokata Wolmańskiego?
— Znam.
— Chce nam złożyć wizytę — cóż ty na to?
— Nic a nic, ojczulku, ta wiadomość jest mi najzupełniej obojętna.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.