Wielkie nadzieje/Tom II/Rozdział XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

— Jak pan myśli, czy mógłbym uwolnić się od pracy na poniedziałek?
— Naturalnie, tylko, że pan tego nie robił przez dwanaście miesięcy.
— Raczej przez dwanaście lat. Tak, mam zamiar wziąć w poniedziałek urlop. Co więcej zamierzam iść na przechadzkę i prosić pana, by mi towarzyszył.
Już chciałem się usprawiedliwić i powiedzieć, że nie mogę się zgodzić na żadne przechadzki obecnie, ale Uemnik mnie wyprzedził:
— Wiem, że pan czem innem zajęty i nieusposobiony do spacerów. Ale jeśliby pan był tak dobry i spełnił mą prośbę, uczyniłby mi pan wielką przysługę. Spacer nasz będzie rano i nie zajmie dużo czasu. Nie potrwa dłużej nad cztery godziny, licząc ze śniadaniem od ósmej rano do południa. Czy nie mógłby pan jakoś się ułożyć i wyświadczyć mi tej przysługi?
Uemnik tyle zrobił dla mnie, że odmówienie mu byłoby istotną nie wdzięcznością; dlatego obiecałem, o ile będę mógł, spełnić jego prośbę. Był tak zadowolony, że patrząc na niego, cieszyłem się jego radością. Przyrzekłem stawić się w poniedziałek o pół do dziewiątej i pożegnaliśmy się.
Punktualnie w naznaczonym dniu i o naznaczonej porze zadzwoniłem do zamkowej furtki. Uemnik sam wyszedł na spotkanie. Zdawało mi się, że był sztywniejszy, niż zwykle i miał na głowie nowy kapelusz. W pokoju na stole stały dwie szklanki mleka z rumem i dwa ciastka. Starzec widocznie wstał ze świtem, bo zajrzawszy do jego sypialni zauważyłem, że łóżko było puste.
Pokrzepieni mlekiem i ciastkami udaliśmy się w drogę. Bardzo się zdziwiłem, gdy wychodząc z domu Uemnik wziął ze sobą długą wędkę.
— Czy idziemy łowić ryby? — spytałem.
— Nie, ale lubię chodzić z wędką.
Wydawało mi się to bardzo dziwnem, ale nie rzekłem ani słowa i skierowaliśmy się w stronę łąk Kemberwelskich. Niedaleko od tego miejsca Uemnik nagle zawołał:
— To kościół!
Nie było w tem nic dziwnego, ale nadzwyczaj się zdziwiłem, kiedy powtórzył, jakby oświecony wspaniałą ideą:
— Może wejdziemy!
Weszliśmy. Uemnik pozostawił przy wejściu wędkę i obejrzawszy się na wszystkie strony, zaczął szukać czegoś po kieszeniach. Wyciągnął coś owiniętego w papier i znowu zawołał:
— A! Oto para rękawiczek! Włóżmy je!
Rękawiczki były białe z połyskiem; patrząc na nie i na jego oczy, niezwykłe rozszerzone, zacząłem się czegoś domyślać. Prędko potwierdziły się domysły; spostrzegłem ojca, wchodzącego do kościoła i prowadzącego pod; rękę jakąś d&mę.
— A! To pani Skiffins! Zabawmy się w ślub!
Ta skromna dziewica była ubrana jak zwykle, tylko idąc zmieniła zielone rękawiczki na białe.
Po przybyciu kapłana podeszliśmy do ołtarza. Uemnik tak dobrze udawał, jakoby wszystko to stało się niespodzianie i nie było wcześniej przygotowane, że słyszałem, jak wyjmując przed ślubem pierścionki z kieszeni, zamruczał:
— A! są i pierścionki!
Rolę świadków odgrywałem ja i jakaś posługaczka kościelna. Narzeczoną oddawał panu młodemu sam ojciec. Okoliczność ta stała się przyczyną konfuzyi. Gdy ksiądz zapytał: — „Kto daje tę kobietę za małżonkę temu mężczyźnie?“ — szanowny dżentelmen, nie zdając sobie sprawy, do jakiego punktu ceremonii już doszliśmy, z przyjemnością patrzył na napisy, umieszczone na ścianach. Ksiądz powtórzył:
— Kto daję tę kobietę za małżonkę temu mężczyźnie?
Starzec wciąż nic sobie nie uświadamiał i pan młody zawołał swoim zwykłym głosem:
— No, szanowny ojcze, wiesz przecież, kto ją oddaje.
Na to ojciec bardzo żywo odpowiedział, jak należało, ale nieuważnie dodał:
— Dobrze, dobrze, Janie!
Ksiądz był tak uderzony tą sceną, że na chwilę zawahał się i już zaczynałem wątpić, czy ceremonia się skończy szczęśliwie.
Ale ślub odbył się pomyślnie. Wychodząc z kościoła Uemnik zdjął białe rękawiczki i podniósłszy nakrywę chrzcielnicy, włożył je do niej. Pani Uemnik, myśląc o przyszłości, postąpiła ekonomiczniej i zdjąwszy rękawiczki schowała je do kieszeni a włożyła poprzednie zielone.
— No, panie Pip — rzekł Uemnik, tryumfalnie biorąc wędkę — pozwól się spytać, czy pomyślałby kto, że to ślub? śniadanie odbyło się w małej restauracyi, leżącej na pagórku o milę od łąk. Piłem za zdrowie młodej pary, starego ojca, zamku. Jednem słowem starałem się być jak najuprzejmiejszym.






Rozdział XXVII.

Chory Magwicz przeleżał w więzieniu cały czas od aresztowania do otwarcia sesyi, oddychał z wielkim trudem i bólem, który wciąż się zwiększał. Skutkiem tego mówił bardzo mało i tak cicho, że ledwie można było rozeznać jego słowa. Ale zawsze rad mnie słuchał, a ja uważałem za swój obowiązek mówić i czytać mu wszystko, co mogło dać mu rozrywkę. Stan jego tak się pogorszył, że nie można go było dłużej zostawiać w ogólnem więzieniu i skutkiem tego przeniesiono go do szpitala. Tu mogłem znacznie częściej się z nim widywać. Choroba wybawiła go od kajdan, aczkolwiek uważano go za niebezpiecznego przestępcę.
Choć widywałem się z nim codziennie, lecz zawsze na tak krótko a chwile rozłąki były tak długie, że spostrzegałem najmniejszą fizyczną zmianę na jego twarzy. Zmiany nie były na lepsze; widocznie upadał na siłach i z dnia na dzień stawał się słabszym. Okazywał pogodzenie się z losem, jak człowiek znużony życiem. Niekiedy zdawało mi się, z jego mowy i wyrazu twarzy, że zastanawia się nad pytaniem, czy nie byłby lepszym człowiekiem w pomyślniejszych warunkach; nigdy jednak nie starał się wytłomaczyć siebie w ten sposób.
Zdarzało się dwa, czy trzy razy, że więźniowie wspominali o złej jego sławie. Wtedy ukazywał się na jego twarzy uśmiech, zwracał się do mnie z takim wyrazem, jakby był pewnym, że znałem u niego jeszcze w czasach dzieciństwa niejedną dobrą stronę. Wogóle Magwicz był spokojny, nigdy i na nic się nie skarżył.
Kiedy otwarto sesyę sądową, pan Dżaggers podał prośbę o odłożenie sprawy Magwicza do następnej sesyi w nadziei, że ów nie dożyje tak długo. Odmówiono mu tego. Posiedzenie sądu zaczęło się a Magwicza przyniesiono do sali w krześle. Pozwolono mi stać za nim i trzymać go za rękę.
Śledztwo było krótkie i jasne. Wszystko, co można było powiedzieć na jego korzyść, powiedziano — zarówno i o tem, że w ostatnich czasach zaczął pracować, że żył porządnie i uczciwie. Ale w żaden sposób nie można było zaprzeczyć faktu, że wrócił do Anglii i stoi obecnie przed sędzią i przysięgłymi. Niepodobna było uznać go za niewinnego.
Karą za samowolny powrót do kraju, który go wydalił, była śmierć, a ponieważ okoliczności, towarzyszące jego schwytaniu, zwiększały tylko winę, należało mu się przygotować do śmierci.
Wciąż jeszcze miałem nadzieję, że umrze przed dniem, wyznaczonym do wykonania wyroku, ale obawiając się, by życie jego nie przedłużyło się, tej jeszcze nocy napisałem prośbę do ministra spraw wewnętrznych, przedstawiając to, co wiedziałem o przestępcy


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.