Więzień na Marsie/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Więzień na Marsie
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. Le Prisonnier de la planète Mars
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


„Ro-bert Dar-vel”.

Boleński, odzyskawszy wkrótce, staraniem kapitana, wygląd człowieka z wyższego towarzystwa, zdobył odrazu sympatję otaczających. Były skazaniec okazał się człowiekiem wielkich zalet umysłu; był przytem prawdziwie uczonym, to też pierwszem staraniem jego przyjaciół było wyzwolenie go z przykrego finansowo położenia.
Pewnego ranka, chłopiec, przeznaczony na jego usługi, wręczył mu trzy listy, co go mocno zdziwiło: nie mógł się domyśleć, kto mógł być owym korespondentem, który tak prędko zdołał wyśledzić miejsce jego pobytu.
Gdy zaciekawiony otworzył pierwszy list, wypadł z niego czek na sto funtów szterlingów. Oba pochodziły od kapitana, który z wielką oględnością tłomaczył mu, iż mając w swem biurze wakującą posadę inżyniera-gieometry, uważa sobie za miły obowiązek ofiarowanie mu takowej.
Załącza przytem na pierwsze wydatki półroczną pensję i prosi o przyjęcie jego propozycji.
Ujęty tem postępowaniem, tak delikatnem a wspaniałomyślnem, Boleński otworzył drugi list, a zdziwienie jego wzrosło niepomiernie, gdy ujrzał czek drugi, tym razem na tysiąc funtów, które królewski bank indyjski miał wypłacić okazicielowi.
List ten nosił podpis naturalisty Ralfa Pitchera, który w sposób dość zawikłany i nieco nieśmiały oznajmiał, iż będąc dłużnym znaczną sumę inżynierowi Darvelowi, czuje się w obowiązku zastąpienia tego ostatniego względem Boleńskiego, ofiarując mu tytułem korzyści, straconych przez zerwanie umowy syberyjskiej, sumę, jaką on sam oznaczy.
— Wiedziałem i bez tego listu, że ten Ralf to dzielny człowiek — szepnął Boleński. — Jacy oni dobrzy obaj! Zdawałoby się, że się zmówili, aby podpisywać czeki na moją korzyść!
To mówiąc, rozrywał trzecią kopertę, z czarną obwódką; spojrzawszy na jej zawartość, osłupiał, widząc trzeci czek, tym razem na poważną sumę 10 tysięcy funtów!
W dołączonym liście, miss Alberta, w słowach uprzejmych i pełnych delikatności, które nie mogłyby urazić najdrażliwszego usposobienia, prosiła o przyjęcie jednej z wyższych posad w jej banku, który dla należytego eksploatowania pól złotodajnych, potrzebował ludzi wysoko uzdolnionych.
Boleński przetarł mocno oczy, dla upewnienia się, iż to, na co patrzy, nie jest snem — i rzeźki, wesół, podążył do sali jadalnej, gdzie już jego przyjaciele siedzieli przy stole.
— Śpiesz się pan — zawołał przyjaźnie kapitan — właśnie mieliśmy zaczynać śniadanie sami!
— Proszę o przebaczenie — rzekł żartobliwie Boleński — lecz mię zatrzymała korespondencja, wyjątkowo dziś ważna: oto oprócz grubych czeków, otrzymałem kilka nader korzystnych propozycji.
Tu troje siedzących przy stole, podniosło głowy jednocześnie, jak na komendę.
— Moi drodzy przyjaciele! — kończył głosem wzruszonym, kładąc na stole listy i czeki — powzięliście wszyscy tę samą myśl szlachetną... Będę wam na zawsze za to wdzięcznym, lecz przyjąć tego nie mogę!..
Zawiązała się ożywiona rozmowa, po której, pomimo upartej obrony, Boleński musiał uledz.
Zdołano namówić go do przyjęcia czeków, co uczynił jednak z tem zastrzeżeniem:
— Ulegam przemocy moralnej — ale proszę przynajmniej, aby te sumy wydane były na zakup i urządzenie ulepszonych aparatów do fotografji astralnych. Musimy tu posiadać takie same przyrządy, z jakich użytkowałem przez kilka tygodni w Japonji: jest nam to nieodzownie potrzebnem!
Miss Alberta uśmiechnęła się:
— Myśl trochę spóźniona, panie inżynierze! — zauważyła przekornie.
— A to dlaczego?
— Ponieważ upragnione przez pana przyrządy już są zamówione i wysłane z Londynu!
Ta wiadomość przejęła Boleńskiego niezmierną radością. Zapomniał na jakiś czas o prowadzonej sprzeczce z przyjaciółmi, wołając z zapałem:
— A więc wszystko doskonale się składa: wkrótce będziemy mogli wziąć się do pracy! Byle tylko — dodał ze smutkiem — Robert się nie zniechęcił i nie zaprzestał przesyłania sygnałów!
— O, w tym względzie ręczę za niego — rzekł Ralf — nasz przyjaciel złożył wielokrotnie dowody swej wytrwałości: wie on najlepiej, że podobne sygnały nie mogą być natychmiast widziane z Ziemi! Znam go dobrze i wiem, że będzie zdolnym do podtrzymywania przez całe lata swych prób komunikacji międzyplanetarnej, jeśli tego będzie potrzeba. Nie ustanie w tych pracach z pewnością, ponieważ już mu się udało rozstrzygnąć dwa najważniejsze punkty: dostał się na Marsa i potrafił uczynić widocznemi swoje sygnały!
— W jakiż sposób to urządził? — przerwała miss Alberta.
— Na to nie mogę teraz stanowczo odpowiedzieć: sądząc jednak z tego, iż linje świetlne rysują się na ciemnem tle planety nadzwyczaj czysto i wyraźnie, domyślam się, iż musiał tam znaleźć potężne źródła energji i światła, co mu mogła dać tylko elektryczność.
Podczas tej rozmowy, kapitan siedział milcząc, zamyślony.
— Co za szkoda — rzekł Ralf — że niema sposobu zawiadomienia Roberta o tem, żeśmy widzieli jego sygnały!
— Możeby się znalazł jednak ktoś, mogący spełnić pańskie życzenia — odezwał się kapitan — a tym człowiekiem może być jedynie Ardavena.
Niestety jednak, po niewytłomaczonej katastrofie w Kelambrum, bramin dotąd przytomności nie odzyskał: pogrążony w ciągłym półśnie, jest prawie idjotą.
— Kto wie? — szepnęła miss Alberta — wartoby spróbować!
— To też spróbujemy — odrzekł kapitan — lecz przedtem mamy coś ważniejszego do zrobienia. Pan Boleński zechce zapewne uporządkować swe nadzwyczajne zdjęcia, aby je można było przetłómaczyć.
— Tak, gdyż dotąd było to niepodobieństwem. Przez cały czas, który mi był przeznaczony na odpoczynek, byłem bezustannie szpiegowanym przez japończyków. Mogłem więc tylko poukładać i ponumerować klisze, gdyż się lękałem, że może ktoś stać się panem mojej tajemnicy.
— A na okręcie, czy również nie było czasu? — spytała Alberta.
— Tam także niepodobna było znaleźć miejsca spokojnego, nie mogłem zaczynać roboty tak delikatnej w zamieszaniu i ciasnocie kajuty trzeciej klasy, wpośród nieoświeconych i gburowatych wychodźców, przy ciągłych potrącaniach i kołysaniu się okrętu.
— Naturalnie; ale od czasu jak pan tu jesteś?...
— Pani! jeśli mam wyznać prawdę, to nie śmiałem sam odczytywać tych znaków, bardzo zresztą łatwych; zdawało mi się, iż się wdzieram gwałtem w jakąś tajemnicę, że usiłuję zgłębić rzeczy ludziom wzbronione, zerwać owoc z drzewa nadziemskiej umiejętności. Drżę na myśl, co mi powiedzą te znaki, które przebyły miljony mil, ze zdumiewającą szybkością promienia światła. Odczytajmy wspólnie to pierwsze orędzie, przesłane z jednej planety na drugą, mocą ludzkiego gienjuszu!
Boleński wymówił te słowa głosem uroczystym, a jego wzruszenie, niemal groza, na progu tajemnicy — udzieliło się obecnym.
— Niech więc się tak stanie! — rzekła miss Alberta. — Odczytamy wspólnie te dokumenty, złączeni jedną myślą... Byłoby jednak zbrodnią odkładać to na później; dlaczego nie mielibyśmy zacząć tego natychmiast?
— Jak sobie pani życzy — rzekł Boleński — co do mnie, chciałbym się już raz pozbyć tej niepewności i trwogi, raz się nareszcie dowiedzieć, co te znaki nam zwiastują.
Kapitan uderzył w gong, a gdy na ten odgłos pojawił się służący, krajowiec, wydał mu w języku sanskryckim polecenie, a służący zniknął i wrócił za chwilę, niosąc walizkę z fotografjami.
Wszyscy się do nich zbliżyli ciekawie.
Boleński, drżąc nieco, wziął w rękę paczkę klisz i przeciął związujący ją szpagat.
W tejże chwili rozległ się jego krzyk, w którym się jednoczyły: gniew, zdziwienie i rozpacz.
Klisze, jaknajdokładniej utrwalone, przedstawiały teraz jednolicie czarną powierzchnię — bez śladu żadnej kreski, światła, plamki!
Straszne, grobowe milczenie zaległo w sali przez chwil kilka.
Niezdolni wydobyć głosu z ściśniętej nerwowo krtani, patrzyli z takiem zdumieniem, jak gdyby piorun padł wśród nich.
Wreszcie Boleński, trupio-blady, sięgnął po drugą paczkę.
Może ta pierwsza tylko była zepsutą?...
Rozerwał gorączkowo sznurek — klisze były tak samo zczerniałe...
Chwycił trzecią, czwartą... wszędzie to samo!
— Jedynie elektryczność może wywierać w pewnych wypadkach wpływ podobny! — mruknął Ralf.
— Ależ te klisze jeszcze wczoraj wieczorem były doskonałe! — wykrzyknął Boleński, którego zdumienie zmieniać się zaczynało w gniew — nie mogę sobie tego niczem wytłomaczyć...
— Jest w tem coś innego — rzekł kapitan — to zepsucie klisz, właśnie w dniu przeznaczonym na ich obejrzenie, byłoby w tych warunkach niczem niewyjaśnione, gdybyśmy nie mieli do czynienia ze złą wolą.
— Ale komuby na tem zależało i ktoby to mógł uczynić?
— Jedyny człowiek na świecie: Ardavena.
— Ależ pan mówiłeś, że jest teraz idjotą!
— Musiał wyzdrowieć, gdyż on jedynie posiada władzę czynienia rzeczy nieprawdopodobnych. Możemy się wkrótce o tem przekonać: klasztor, w którym przebywa, jest o kilka mil[1] stąd i samochód dowiezie tam nas w kwadrans.
Wszyscy natychmiast wybierać się zaczęli w drogę: było im pilno posiąść nakoniec klucz tej drażniącej tajemnicy, która w miarę usiłowań zbadania jej, stawała się coraz bardziej nieprzeniknioną.
Wkrótce samochód kapitana wiózł ich z pośpiechem w kierunku klasztoru, po drodze obrzeżonej z obu stron lasem palmowym.
Byli już zaledwie o parę kilometrów od celu podróży, gdy kapitan, obserwujący okolicę przez lunetę, odrzucił ją z okrzykiem zdziwienia.
— Co się tam dzieje? — spytał niespokojnie Boleński.
— Nie wiem — rzekł oficer ze wzburzeniem — widzę tylko, że wielki obłok dymu unosi się nad budynkami klasztoru: musiał tam wybuchnąć pożar, gdyż ludzie uciekają na wszystkie strony. Jestem mocno przekonanym, iż ten wypadek ma związek ze zniszczeniem pańskich klisz i losem inżyniera Darvela.
Na znak swego pana, palacz nastawił samochód na trzecią szybkość i po kilku minutach, zatrzymał się wpośród zmieszanego i przerażonego tłumu, wprost budynków klasztoru, z których wybuchał ze złowrogim szumem potężny słup ognia.
Na widok rezydenta, Hindusowie rozstąpili się z uszanowaniem, a ten, wysiadłszy z samochodu, począł wypytywać obecnych o przyczynę pożaru.
Starzec z białą, długą brodą, zapewnił go, iż był nią piorun.
— Drwisz chyba ze mnie — rzekł anglik — niebo jest najzupełniej pogodne i nikt nie słyszał grzmotu. To musi być coś innego!
— Przysięgam, panie, iż mówię prawdę i wszyscy to potwierdzić mogą: widzieliśmy długą, jasną błyskawicę i słyszeliśmy straszliwy huk!
Niedowierzający wprzód kapitan, musiał w końcu uwierzyć: wszyscy, których badał, grożąc surową karą w razie ukrywania prawdy, złożyli jednobrzmiące zeznania.
Dzięki jego zarządzeniom, bataljon cipajów, wezwany z pobliskiej fortecy, zajął się energicznie tłumieniem pożaru, mając z sobą odpowiedni komplet narzędzi ratowniczych.
Wkrótce opanowano ogień, który strawiwszy szopy i poddasza, napełnione słomą ryżową, był bezsilnym wobec grubych murów, zbudowanych z wielkich głazów.
Jak tylko można było najprędzej, bo jeszcze przed ostatecznem ugaszeniem ognia, kapitan wszedł na trzecie piętro wieży, kierując się wraz ze swymi gośćmi, ku celi, zajmowanej przez Ardavenę.
Lecz było już im widocznie przeznaczonem doznawać w ciągu tego dnia niezwykłych niespodzianek. Piętro to, które zamieszkiwał stary bramin, było obecnie tylko rodzajem okrągłej studni, o brzegach zczerniałych od ognia: dach jego został całkowicie spalonym.
Ślady rozpryśniętego mózgu na ścianach oraz przyschnięte do nich wstrętne szczątki ciała, świadczyły wymownie, jakiemu losowi uległ Ardavena.
— Moi przyjaciele! — zawołał kapitan drżącym ze wzruszenia głosem — teraz pojmuję wszystko: nie piorun był przyczyną tego pożaru, lecz — bolid!
Zkądże on mógł pochodzić? Tylko — i jedynie... z Marsa!...
Kapitan nie mylił się w swych przypuszczeniach.
Meteoryt, który z powodu szybkości swej i rozgrzania do białości, był wziętym przez Hindusów za błyskawicę, spadając, przebił z przerażającą siłą trzy kamienne sklepienia i zabił napotkanego na drodze bramina.
Długie milczenie zapanowało wśród naszych znajomych...
Wszyscy troje uczuli się wciągniętymi w wir wydarzeń niezwykłych, których potęgą nie mogli kierować; wreszcie przerwał ciszę głos naturalisty Ralfa:
— Musimy koniecznie znaleźć ten bolid, tembardziej, iż kapitan przypuszcza, że pochodzi on z Marsa. Ale czy może kto dowieść tego napewno?
— O, dowodów mi nie brak — zawołał kapitan — wytłomaczę to wszystko i wiem, iż będziecie zmuszeni przyznać mi słuszność.
Poprzedzani przez służącego krajowca, zeszli na niższe piętra, w sklepieniach których widniał otwór okrągły, o krawędziach tak czysto wykrajanych, jak gdyby wymierzono je wprzód cyrklem. Sam ów bolid jednak leżał zaryty w ziemi, wewnątrz wieży — i tam też zeszli.
Początkowo ujrzeli tylko jakiś kształt wydłużony, utkwiony pionowo w ziemi, który był rozpalony do białości i wyziewał duszące gorąco.
Lecz, ku najwyższemu zdziwieniu wszystkich trojga, ten dziwny aerolit miał formę najzupełniej prawidłową. Był to owal, z końcami zwężonemi, niby jakieś grube a niezbyt długie cygaro, nie będące ani kamieniem, ani massą, z jakiej się składają zwykłe meteoryty.
Kapitan i jego towarzysze musieli uzbroić się w cierpliwość i czekać, aż się ta ognista masa, rozpalona długiem tarciem o powietrze, ostudzi.
Gdy to nastąpiło, kilkunastu cipajów, uzbrojonych w metalowe drągi, zdołało z wielkiemi wysiłkami zaledwie wyrwać bolid z wklęsłości, którą wydrążył swym ciężarem i wynieść na jeden z wewnętrznych dziedzińców klasztoru.
Tam dopiero przekonano się, iż był wewnątrz wydrążonym; w jednym końcu znajdował się okrągły otwór, którego krawędzie były żłobkowane i nosiły ślady sprężyny, przytrzymującej pokrywę owego otworu.
— Moi przyjaciele! — rzekł kapitan głosem poważnym i wzruszonym — znajdujemy się wobec wydarzenia wielkiej wagi. Ten bolid nie jest niczem innem, tylko pociskiem stalowym, którego dokładny opis zawierają notatki inżeniera.
— Jednakże — wtrącił Ralf — czemże wytłomaczyć to, iż jest pustym i, co ważniejsze, że spadł właśnie tam, gdzie przebywał Ardavena? Wierzcie mi, że tu jest coś więcej nad prosty przypadek.
— Niewątpliwie! — — zawołał Boleński — czy mogę dać pewne wyjaśnienia?
— Co do mnie, nie widzę ich możności — dodał Ralf.
— Może nigdy nie zdołamy całkowicie tej sprawy wyświetlić, możemy jednak spróbować, zestawiając ze sobą kolejno wydarzenia. Dla mnie ozdrowienie Ardaveny nie ulega najmniejszej wątpliwości — to on zepsuł klisze fotograficzne, kierowany złośliwością lub zazdrością. On też jedynie mógł spowodować powrót na ziemię owego stalowego pocisku, który wprzód był jego wolą wyrzuconym na Marsa; pozostawał on w zetknięciu z tą bryłą kruszcu, przez potężny fluid, który przylgnąwszy do atomów stali, uczynił ją posłuszną jego woli. Jeśli zdołał wysłać w przestrzeń ten pocisk, mógł również sprowadzić go z powrotem.
— Nie zdaje mi się to tak pewnem — zauważył Ralf — gdyby tak było, pocóż by się miał pozwolić tak głupio zabijać?
— Nie pomyślał zapewne o tem, że pocisk, przyciągany jego wolą, przeleci z szybkością powiększoną jeszcze przez siłę przyciągania Ziemi, wprost do źródła działającej nań energji, to jest — do mózgu Ardaveny. Jakie były jego zamiary? dlaczego to zrobił? — na to nie mam odpowiedzi i nie możemy sobie pochlebiać, że kiedykolwiek rozjaśnimy ciemności, okrywające tę sprawę. Może chciał pozbawić Darvela statku, mogącego ułatwić mu powrót na Ziemię? Może utrzymywał z nim komunikację myślową?
— Tego się naturalnie nigdy nie dowiemy — szepnął kapitan — lecz jedno zdaje mi się być pewnem: jestem przekonanym, iż odtąd naszych zdjęć nie będą niszczyć niewidzialne ręce. Śmierć Ardaveny uwolniła nas od groźnego nieprzyjaciela!
— Żeby tylko Robert nie zaprzestał swych sygnałów! — westchnął Ralf.
— Przekonamy się o tem za kilka dni — zakończył kapitan.
Na tem musiano na razie poprzestać i powrócono do rezydencji kapitana, dokąd też z wielką ostrożnością przewieziono stalowy pocisk, a gospodarz jej miał wybadać jeszcze służących klasztornych, czy komu z nich nie zdarzyło się widzieć owego pocisku w laboratorjum Darvela.
Po upływie dwóch dni, delikatne i kosztowne aparaty do fotografji międzyplanetarnej nadeszły z Karikal w furgonie samochodowym.
Boleński z pomocą Ralfa, ustawiali je przez cały dzień na jednym z tarasów pałacowych. Wkrótce Ralf, mocno wzruszony, poddał pierwsze klisze działaniu wywoływacza i utrwalił je.
Miss Alberta i kapitan zaczęli je oglądać i ten ostatni zawołał:
— Są sygnały! Mógłbym się był założyć, że je mieć będziemy, od kiedy tego łotra Ardaveny niema na świecie!
— Spodziewam się, iż będziemy przezorniejsi tym razem i odczytamy natychmiast to, co nam zwiastują kreski i kropki alfabetu Morse’a — rzekła miss Alberta, mocno wzruszona.
I zasiadłszy poważnie przy biurku kapitana, zaczęła notować wskazówki, dyktowane powoli przez Ralfa.
Nagle kapitan, który stojąc za jej krzesłem, odczytywał szybko znaki telegraficzne z trzymanych w ręku klisz, zawołał z nadzwyczajnem wzruszeniem:
— Przyjaciele moi! Nie omyliliśmy się w naszych przewidywaniach: inżynier żyje i zamieszkuje planetę Marsa, a nam przypadł zaszczyt odebrania z niej pierwszego telegramu!
I zaczął czytać powoli, rozdzielając zgłoski:

Ro-bert Dar-vel...

Komunikacja między Marsem i Ziemią zaczęła istnieć!




  1. Mowa tu o milach angielskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.