Warszawa w Udziałowej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Warszawa w Udziałowej
Podtytuł (z filozoficznego punktu widzenia)
Pochodzenie A gdy zawieszono „Wolne Słowo”
Wydawca Leo Belmont
Data wyd. 1912
Druk Kaniewski i Wacławowicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LEO BELMONT.
Warszawa w Udziałowej.[1]
(z filozoficznego punktu widzenia).

W poniedziałek wieczorem zabrał mnie znajomy w Aleje, a za powrotem zaprowadził do Udziałowej. Powracając z Alei wieczora wtorkowego, za namową towarzysza spaceru, wstąpiłem do Udziałowej. We środę wieczór pojechałem w Aleje w towarzystwie kilku osób, które następnie uraczyły mnie zsiadłym mlekiem w Udziałowej. Rankiem we czwartek otrzymałem list, w którym wyznaczono mi schadzkę wieczorową „na wypadek rozminięcia się w Alejach — w Udziałowej“. W piątek wieczór znajomi wyciągnęli mnie z domu zapakowali do tramwaju, zawieźli mnie w Aleje, zaprosili na zsiadłe mleko do Udziałowej. Sobota wieczór — tramwaj, Aleje, mleko, Udziałowa.
W niedzielę rano proponował mi ktoś spędzenie wieczoru razem.
— Gdzie? — zapytałem.
Mój znajomy zatarł ręce:
— Pojedziemy tramwajem do Alej, a potym — zamyślił się — potym zjemy sobie zsiadłe mleczko w Udziałowej.
W moich oczach musiało błysnąć coś złowrogiego. On tego nie zauważył.
— Co wy takiego widzicie w tej Udziałowej? — pytałem z udanym spokojem.
— Zmiłuj się... Tam zbiera się cała Warszawa... Wszędzie gdzieindziej pusto... Tam zawsze pełno...
Na pożegnanie uścisnął mi dłoń, mówiąc z naciskiem:
— Liczę na pe, że spotkamy się w Udziałowej.
W owej chwili znienawidziłem go. Postanowiłem pójść z rewolwerem sześciostrzałowym w kieszeni i zastrzelić go pomiędzy jedną a drugą łyżką mleka. Byłby to tylko protest naturalny ze strony człowieka, który przez cały tydzień jeździł tramwajem w Aleje i wieczerzał w Udziałowej. Ale dobre instynkty wzięły górę. Jakkolwiek rozum, wykształcony na literaturze, pouczał mnie, że życie jednego filistra nic nie znaczy, zwłaszcza gdy chodzi o piękno i siłę protestu — głupie sumienie zatryumfowało. W niedzielę, przed godziną umówioną spotkania w Udziałowej, uciekłem z Warszawy, aby nie uledz pokusie zbrodni.
Wzburzenie przeszło. Teraz w ustroniu wiejskim mogę skupić się i ze spokojem filozofa rozważyć, skąd bierze się pociąg „całej Warszawy“ do Udziałowej.
Bezwarunkowo jest to kwestja. Oto w pewnym punkcie Warszawy skupia się w wieczory letnie mnóstwo osób, depcąc sobie po nogach w niemiłosiernie wązkich przejściach, potrącając się łokciami przy stolikach w niezmiernej ciasnocie, ba! przecząc niemal prawu fizycznemu o nieprzenikalności ciał: sam widziałem dwie osoby, siedzące na jednym miejscu.
Na pozór jest to miłość świeżego powietrza. Tak mówi niedostateczna indukcja, biorąc pod uwagę tylko część mleczarni otwartą, z balustradą od ulicy. Przeczą temu jednak dwa fakty: względna pustka w wielu tego rodzaju zakładach, na otwartym powietrzu w Alejach i natłok spoconych i ciężko dyszących ludzi w zamkniętej części Udziałowej.
Więc to raczej nienawiść do świeżego powietrza?! Ale czy nie będzie to sprzeczne z ewolucją biologiczną?
Czy należy przypuścić, że warszawiak znajduje się już w okresie dysolucji? Przyzwyczajony do duszności w miejscach pracy, biurach, kantorach, magazynach i t. p., szuka w chwilach odpoczynku miejsc mocniej zatłoczonych, krępujących wszelką swobodę ruchu. Choruje na obawę przestrzeni. Cokolwiek świeższe powietrze wydaje mu się nazbyt rozrzedzonym. Nawet w Alejach czuje się, niby aeronauta, który wzbił się w zbyt górne strefy. Przeciętny warszawiak cofa się szybko od Alej ku Nowemu Światu. Rychło dobijać się będzie o miejsce w najdalszym od ulicy kącie Udziałowej. Dziś wprawdzie przekłada jeszcze miejsce od ulicy. Ale to stan przejściowy. Tymczasem funkcjonują płuca po dawnemu. Lecz funkcja ich słabnie i słabnąć będzie w miarę odzwyczajania się od powietrza. Nastąpi zanik płuc. W końcu XX wieku, po wysiedzeniu się kilku pokoleń w miejscach à la Udziałowa, warszawiak oddychać będzie już skrzelami. Następnie w wieku XXI wsteczny ruch biologiczny doprowadzi do zniknięcia skrzel rybich. Burżuazja warszawsko-udziałowa przerodzi się w glisty...
Stanąłem przerażony wobec takiego wyniku naukowych zaciekań się w przyszłość. Po głębokim jednak namyśle doznałem ulgi. Uznawać dysolucję w życiu warszawiaka za fakt stanowczy nie było zasady. To tłoczenie się mnóstwa ludzi na wąziutkiej przestrzeni było przecie integracją materyi, było koncentracją istoty cielesnej warszawian w najwyższym stopniu. Całkowanie było tak dokładne, że odstępy pomiędzy ludzkiemi nogami i łokciami było zniesione. Ruch uległ także rozproszeniu. Ludzie, siedzący przy stolikach, nie mogli się ruszać. Kelnerzy, wołani kilkakrotnie, nie ruszali się z miejsca i nie było sposobu dowołać się ich. W przejściu do olbrzymiej spójności ujawniał się fakt ewolucyi według formułki Spencera. Mogłem się tedy poniekąd uspokoić...
Ale zagadka nie była jeszcze rozstrzygnięta. Myśl, puszczona w ruch, trafiła na nowe niebezpieczeństwa. Jeżeli owo skupienie warszawskich spacerowiczów jest istotnie ewolucją, to wymagalnym było połączenie się integracyi „materyi warszawskiej“ z innemi jeszcze warunkami. Przedewszystkiem zwiększenie się różnorodności. Następnie wzrost określoności.
Tymczasem całe to towarzystwo zdawało się być ulepionym z jednej gliny według jednego fasonu i zachowywało się jednakowo: żadnej różnorodności! Następnie, niepodobna było określić, jaką ma ono przyjemność z tego siedzenia na miejscu w tłoku i hałasie przez kilka godzin z rzędu: żadnej określoności!
Formułka Spencerowska pękała. Stawało się jasnym, czemu krytycyzm spółczesny, bilansując zasługi Spencera, mocno poszczerbił jego opinię. Oddając mu hołdy, ówdzie zarazem dowiedziono wielkiemu encyklopedyście, że nie posiadał dość ścisłej wiedzy przyrodniczej, ówdzie dogrzebano się w wielkim agnostyku — pozytywiście wcale me pozytywnego metafizyka, ówdzie wielkiego filozofa zdegradowano na „wielkiego pisarza filozoficznego w rodzaju Cycerona“.
Teraz miałem sposobność osobiście sprawdzić kruchość podstawowej formułki Spencera. Przypatrując się warszawskiemu towarzystwu w Udziałowej, z jednej strony widziałem niewątpliwy fakt ewolucji; z drugiej — niewątpliwą była dysolucja. Nie było zatym ani jednej ani drugiej w istocie procesu. Innem i słowy, cała teorja brała w łeb...
Trzeba było zarzucić punkt widzenia fizykalny i biologiczny. Występowała na jaw wielka prawda: konieczność zastosowania właściwej metodologii do specyficznego zjawiska. Tłoczenie się ludzi w Udziałowej było to zjawisko par excellence socjologiczne. Należało je zbadać, jako takie.
Spróbuję!
Człowiek jest zwierzęciem politycznym. To wiadomo już od czasów Arystotelesa. Ale warszawiak jest zwierzęciem politycznym w kwadracie. Sądzę, że na całym świecie niema drugiego zbiorowiska ludzi politycznych w tym stopniu, co w Warszawie. W swoim czasie warszawiak wiedział dobrze, co zamierza zrobić Napoleon I. Znacznie później czytał w sercu Napoleona III, jak w księdze otwartej. Potym potrafił przejrzeć naprzód plany Bismarcka. W Warszawie wiedziało się zawsze, co knuje chytry Albjon. Tu przewidywano dokładnie kierunek polityki francuskiej. Dzisiaj, w jednej tylko Warszawie wiadome są naprzód wszystkie plany Kurokiego. Właściwie przed wybuchem wojny japońskiej nie wiedziano tu jeszcze, gdzie leży Korea, nie znano się zupełnie na ustroju pocisków torpedowych. Wszelako natychmiast po wybuchu wojny japońskiej, warszawiak przeczytał „Kurjer Warszawski“, przespał się, a kiedy nazajutrz wstał ze świeżą głową, znał doskonale Koreę i Mandżurję, umiał strategię, umiał ballistykę. Odtąd czyta tylko Kurjera, przesypia się i — kombinuje. Depesze podają, jaki „cug“ zrobił Kuroki na szachownicy wojennej; przeciętny warszawiak przewiduje bez błędu pięć cugów następnych. Kiedy się zna tak dobrze topografię Mandżuryi i posiada się strategię expedite, nie jest to trudne.
Zdawało mi się przeto, że w Udziałowej zbiera się co wieczora wielka rada strategów i polityków warszawskich. Gdzie tam! W godzinie wieczornej, kiedy poranny numer „Kurjera“ i „Gońca“ już z głowy wywietrzał, a wieczorny jeszcze nie został przeczytany, rozprawy polityczne niemal zupełnie są nie na miejscu. Wszyscy wiedzą wszystko — to samo, co do kwestyj spornych zdołano się porozumieć w cukierniach w południe lub we wczesnych godzinach popołudniowych, taktyka Kurokiego, Kodzu, Oku, Ojamy i Togo nakreśloną już została na dzień następny, sprawdzoną została zgodność absolutna kroków dzisiejszych z wczorajszemi przewidywaniami Warszawy — o polityce więc ku wieczorowi niema potrzeby wiele rozprawiać. Słowem... powodem stłoczenia się w Udziałowej nie jest to, że warszawiak jest zwierzęciem politycznym (zoon politikon), chociaż jest nim w kwadracie!...
Socjologiczna metoda zawodziła zatym. Zagadka Udziałowej pozostawała wciąż zagadką. Próbowałem jeszcze miernika socjalnego z innej strony. Wyobraziłem sobie, że towarzyski zmysł warszawian dokonywa pracy skupiającej żywioły indywidualne gwoli drobnej orkiestrze, wygrywającej rozmaite „kawałki“ w Udziałowej. Rzecz przedstawiałaby się tak: jest orkiestra — naokoło orkiestry powstaje skupienie pierwszego rzędu — następnie formują się rzędy pozostałe. Ale i to rozstrzygnięcie nie wytrzymało krytyki: po pierwsze, niepodobna było wyjaśnić, czemu skupienie nie ogranicza się na obrębie muzycznych dźwięków, lecz przekracza go, gdyż zapełnione są kąty najdalsze, do których ani jeden ton nie dochodzi; po wtóre, sprawa skupienia, jak wskazywało doświadczenie, odbywała się odwrotnie: pierwsi, co przybywali, szukali odrazu miejsc najdalszych, w których „nie słychać rzępolenia“, czyli, wbrew powyższej hipotezie socjologicznej, skupienie nie odbywało się naokoło i dla muzyki! Używając terminów energietyki prof. Ostwalda, rzecz wyrażała się tak: energja orkiestry w Udziałowej nie przeobrażała się w energję towarzyską Udziałowców.
Postanowiłem ująć problemat w oświetleniu etyki, oczywiście — w duchu neo-kantowskim. Wypadało rozpatrzeć fakt tłoczenia się warszawiaków w Udziałowej co wieczora nie jako kategorję bytu (Sein), ale jako kategorję wartości (Wert). Objektywny pogląd nie doprowadził do niczego. Potrzeba było przeniknąć psychologicznie w subjekt warszawiaka, siedzącego w Udziałowej. Ponieważ dąży tam niezłomnie, uważa to zatym za swój obowiązek. Ponieważ siedzi tam w tłoku, owo tłoczenie się i siedzenie jest dlań wartością. Jaka to przyjemność? Niech będzie żadna! Błądziłem w moich rozumowaniach właśnie dla tego, żem stawiał to pytanie. Uległem „przesądowi hedonistycznemu“. „Eudajmonizm, czytam w Przegl. Filozoficznym, należy do najmocniej zakorzenionych przesądów filozoficznych. Zdanie, że człowiek dąży do szczęścia, uchodzi za pewnik, również wyświetlony, jak niezbity. Zdanie to jest nawskroś błędne. Człowiek nigdy nie dąży do szczęścia, do rozkoszy, odczuwa jedynie jako rozkosz i szczęście urzeczywistnienie swoich dążeń“.
Pozbywając się przesądu hedonistycznego, teraz dopiero jestem w możności rozwiązać zagadkę Udziałowej.
Siedzenie w Udziałowej nie jest szczęściem, rozkoszą, przyjemnością. Niepodobna w nim domacać się żadnych sprężyn utylitarno-hedonistycznych. Siedzenie w tłoku bez powietrza nie wspomaga bynajmniej sprawy rozwoju biologicznego. Nie jest również momentem ewolucji socjalnej! Ale z punktu etyki w duchu neo-kantowskim kwestja jest jasną.
Warszawiak poprostu dąży do Udziałowej. A ponieważ tam dąży, więc skoro się tam znajdzie, urzeczywistnienie swego dążenia uważa za rozkosz. To jedno, że tam jest, uczuwa jako wartość.
W jaki sposób nie rozczarowuje się co do tej wartości? Nie może! Bo w Udziałowej spotyka drugiego człowieka, który dążył tam tak samo: — ma więc potwierdzenie, że dążyć było warto. Ale ów drugi? Po co on dążył? Ów drugi przekonywa się o wartości swego dążenia, spotykając w Udziałowej pierwszego. Lecz ci dwaj razem? Bytność trzeciego jest dla nich dowodem wartości ich dążeń! A ci trzej, w czym czerpią pewność, że dążenie do Udziałowej stanowi niejako obowiązek moralny warszawiaka, że pobyt tam jest wartością, jest ową „treścią szczęśliwości, zapełniającą każdą formę naszych dążeń“? Rzecz prosta: znajdują sprawdzian w czwartym, piątym, szóstym itd. warszawiaku.
A zatym, im więcej osób stłoczy się w Udziałowej, tym większą jest pewność doświadczanej rozkoszy? Naturalnie! Możnaby mniemać, że warszawiacy poprostu lubią „gapić się“ na siebie. Jest to pogląd ordynarny. Wcale im o to nie chodzi. Przyczyna „gapienia się“ (fe! co za słowo) jest metafizyczna. Oto subjekt warszawiaka pragnie przejrzeć się w innych subjektach. Sprawdza w ten sposób, czy inni odczuwają szczęście tak samo, jak on, i upewnia, się, czy sam je odczuwa jak należy. Kontroluje swoją ocenę etyczną, poznając ją w odbiciu śród masy. Im więcej odbić, tym pewność większa. Masowość oceny jest sprawdzianem etycznym.
Dopiero w tym świetle staje się zrozumiałym, czemu warszawiacy lubią chodzić tam, gdzie właściwie nic niema nadzwyczajnego, albo gdzieindziej, skoro tylko tam wszyscy chodzą. Albowiem im więcej jest osób w danym miejscu, tym większą jest pewność każdej pojedynczej osoby, że jej dążenie do danego miejsca było etycznie słuszne. Biednemu warszawiakowi jest nudno wieczorem. Co ma począć ze sobą? On nie szuka przyjemności. On zapełnia czas, kontrolując swoją ocenę etyczną. Idzie do Udziałowej i patrzy, czy inni podobni mu ludzie przychodzą tam także. Im więcej ich przychodzi, tym jest spokojniejszy, że trafił dobrze. Wprawdzie im większy tłok, tym jest duszniej, tym gwarniej, tym trudniej oddychać i rozmawiać. Ale co to znaczy wobec wzrostu pewności, że miejsce wybrało się dobrze, że tu właśnie przyjść należało, bo tu już jest tak wielu i wciąż więcej osób nadchodzi. Za cenę takiej bezinteresownej rozkoszy warto się dusić!
Jeżeli kiedyś do Udziałowej zwali się pół miljona osób i ludzie będą siedzieli sobie na głowach, pewność warszawiaka, że dobrze trafił, dosięgnie prawie stopnia absolutności — i rozkosz jego będzie bezgraniczna! Będzie on tam, gdzie są wszyscy...






  1. Przedruk z „Ogniwa“ r. 1904.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.