W matni (Urke-Nachalnik, 1938)/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł W matni
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo M. Fruchtmana
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.

Janek nie mógł się uwolnić od uroku nowej przyjaciółki, którą, poznał w pensjonacie. Umiała go przykuć do siebie. Nie miał przed nią tajemnic. Szczerze wyznał jej, że należy do świata podziemi. Był w pierwszej chwili nawet zdziwiony, gdy odrzekła, że nie zmieni z tego powodu swego stosunku. Przeciwnie, pokochała go z jeszcze większą siłą. Tłumaczyła mu to, że oddawna przyciągali ją ludzie o skłonnościach awanturniczych. Dawała mu do zrozumienia, że odrazu zwęszyła, iż należy do innego świata i dlatego tak prędko oddała mu się...
Nadaremnie Krygier uprzedzał go, że ta kobieta wydaje mu się być podejrzaną. Janek nawet nie chciał słyszeć o zerwaniu z nią.
— Gdyby ona była konfidentką — tłumaczył Krygierowi — byłaby mnie już dawno zdradziła i wydała w ręce policji.
Janek wierzył, że natrafił na właściwą kobietę, którą tylko albo więzienie albo śmierć może mu wydrzeć.
Teraz zamieszkał z nią w jednym z najelegantszych pensjonatów w Zakopanem. Janek bardzo często mknął kurierem do Warszawy, gdzie załatwiał swoje sprawy.
Zapomniał o bezpieczeństwie. Ukazywał się z nią w lokalach nocnych, na dancingach, gdzie płacił grube rachunki.
Janek uchodził za inżyniera, bogatego cudzoziemca. Piękna jego towarzyszka, ubrana zawsze elegancko i wytwornie była jakby potwierdzeniem tego, że tak jest w rzeczywistości. Oczywiście, że nikomu nie wpadło na myśl podejrzewać tę parę o to, że należała do świata ludzi podejrzanych.
O Anieli teraz wcale nie myślał. Zrozumiał wreszcie, że nie jest dla niej stworzony, ani ona dla niego. Zresztą wiedział, że, póki Stasiek Lipa żyje, nie pozwoli na poślubienie Anieli przez Janka.
I tak mijały tygodnie zaczarowanej miłości, jak Janek nazywał swój stosunek do Ady.
Dla tej kobiety Janek zrezygnował z wyjazdu z Polski, mimo ostrzeżeń Krygiera.
Krygier pozostał w kraju, by wyjaśnić sprawę tajemniczego zaginięcia Reginy.
Ostatnimi czasy rozluźnił stosunek z Wołkowem. Odnosił wrażenie, jakby się nawzajem unikali.
Komisarz „Szczupak“ coraz częściej następował na pięty Krygiera. Niekiedy to wyglądało tak, jakby urządzono zabawę w kotka i myszkę. Krygier zorientował się, że zawisło nad nim i jego ludźmi wielkie nieszczęście.
„Szczupak“ po wydostaniu się z piwnicy, gdzie byt więziony przez ludzi Krygiera, Jeszcze energicznie; zabrał się do tropienia tej bandy. Rozkazy Wołkowa przyjmował w milczeniu. Nie wątpił już, że postępowanie i życie Wołkowa omotane jest siecią tajemnic i intryg. „Szczupak przystąpiłby już do zlikwidowania bandy, ale brakło mu dowodów, któreby pozwoliły na unieszkodliwienie tej bandy w całości. Chciał za jednym zamachem „wykończyć“ ją.
Janka trzymał na oku, ale nie aresztował go. Jankowi na myśl nie wpadło, że właściwie jest już jakby uwięziony i że rolę strażnika pełni jego kochanka Ada. Nie miał pojęcia o nadciągającym niebezpieczeństwie. Był odurzony tą kobietą, która potrafiła rozpalić w nim pożogę zmysłów.
Ada postanowiła zarzucić swoje sieci także na Krygiera. Następnego dnia, po zawarciu znajomości z Krygierem, dała mu do z rozumienia, że jej się podoba. Krygier z początku nie zwracał uwagi na zaloty Ady, ale z biegiem czasu stwierdził, że nie jest wobec niej obojętny.
Ta kobieta zdemoralizowała środowisko Krygiera. Również Milczka potrafiła zasugerować swoją osobą. Powiedziała mu pewnego razu, że mężczyźni, jak on, o szerokich barach i stalowych mięśniach, są w jego guście..
W stosunkowo niedługim czasie Ada z przyjemnością mogła stwierdzić, że cała „paczka“ nie ma już przed nią tajemnic. W jej obecności omawiano szczegóły wypraw i plany dalszych „robót“. Potrafiła z nich uczynić rywali, gotowych w każdej chwili rzucić się na siebie, by walczyć o względy tej przewrotnej wampirzycy.
Doszło do tego, że Janek zaczął urządzać Adzie sceny zazdrości o Krygiera i towarzyszy. Domagał się od niej, by uciekła z nim pokryjomu zagranicę. Nawet w tajemnicy przed Krygierem. Ada ociągała się przed ucieczką pod różnymi pretekstami.
Janek postanowił wykorzystać zwłokę w wyjeździć zagranicę, by pomścić krzywdę, doznaną ze strony właściciela zajazdu na Pradze, który go wydał w ręce policji. „Hotelarz“ był jednak ostrożny. Wiedział o grożącym mu niebezpieczeństwie. Nie daj się zaciągnąć do zasadzki, fanek jednak nie rezygnował z tej myśli. Uczucie zemsty jest święte u ludzi nocy. W tym dziele miała im być pomocą „Zimna kokota“.
Po zabójstwie Felka, Janek zaczął się interesować losem „Zimnej kokoty“. Czynił to początkowo z wyrachowania w obawie przed denuncjacją z jej strony. Wnet przyszedł do przekonania, że „Zimna kokota“ może mu okazać więcej usług. Zakochana po uszy w Janku, była mu posłuszna i wierna, niby pies. Chwile miłosne, którymi ją od czasu do czasu obdarował, były niby kością, rzuconą psu. Ale „Zimna kokota“, choć zdawała sobie z tego sprawę, i z tego była zadowolona.
Pewnego wieczora, gdy właściciel hotelu na Pradze był zajęty swoimi sprawami, przed dom jego zajechało auto, z którego wysiadła pani, której twarz pokryła gęsta woalka. Szofer z szacunkiem szedł za pasażerką, niosąc jej dużą walizkę amerykańską. Właściciel tego hotelu z początku nawet dziwił się, że akurat do niego zajechała tak wytworna pani. Wszak jego hotel uchodził za podrzędny. Ale gdy przybyła dała mu niedwuznacznie do zrozumienia, że umyślnie tu zajechała, bo umówiła spotkanie z przyjacielem, oddał jej najelegantszy pokój. „Hotelarzowi“ nawet na myśl nie przyszło, co go czekało tej nocy...

Pani nie wychodziła ani razu ze swego pokoju. Dopiero o drugiej w nocy zajechało przed zajazdem auto, z którego wysiadł elegancki mężczyzna o podniesionym kołnierzu i zsuniętym na oczy kapeluszu. Portier, któremu zaimponował suty napiwek, odrazu skierował przy byłego do właściwego pokoju... Nie trzeba chyba dodawać, że przybyłym był nie kto inny, jak Janek.
W kwadrans później Janek zadzwonił na portiera i, wręczając mu złotą monetę dwudziestodolarową, zalecił mu przynieść trunki. Chodziło mu o pozbycie się portiera na pewien czas z terenu hotelowego. Ledwie portier wyszedł Janek rozpoczął energicznie dzwonić. Alarmy te zwabiły hotelarza, który udał się do pokoju tajemniczej damy.
Hotelarz ledwie przekroczył próg pokoju, stanął oko w oko z Jankiem, który błyskawicznym ruchem dobył rewolweru i przyłożył lufę do skroni przybyłego.
Janek syknął po przez zęby:
— Poznajesz mnie, „kapusiu“?  Hotelarz, blady jak chusta, padł na kolana i zaczął błagać:
— Daruj mi pan życie. Mam żonę i dzieci.
— O tym później pogadamy — rzekł Janek, a tajemnicza dama, którą była Zimna kokota11 przyłożyła hotelarzowi do nosa chusteczkę.
— Nie ruszaj się z miejsca — rozkazał Janek — bo zastrzelę cię jak psa. Nie ceregieliłbym się z tobą, gdybyś nie był blatny. Postawię cię przed sąd złodziejski. Czeka cię „dintojra“.
Mały człowieczek nie ruszał się z miejsca. Nie bronił się. Zresztą dobrze znał ludzi nocy i wiedział z doświadczenia, że krzykiem w takich razach niczego nie wskóra.
„Zimna kokota“ jeszcze silniej przyciskała do nosa hotelarza chusteczkę z chloroformem. Hotelarz zaczął się krztusić. Janek dał hasło:
— Wystarczy!
Oboje, Janek i „Zimna kokota“ znieśli hotelarza bez trudu ze schodów do auta, które już na nich czekało. Wóz ruszył natychmiast. Wszystko to stało się z taką błyskawiczną szybkością, że nikt nie spostrzegł tego porwania i ucieczki.
W owych czasach Warszawa obfitowała w uliczki, których nawet policjanci unikali w nocy. W tych dzielnicach mieszkali tacy ludzie nocy, którzy pasożytniczyli na skórze ludzi nocy. Byli to ludzie nieustraszeni, zawadiacy, zuchwalcy. Utrzymywali oni najniebezpieczniejsze meliny, gdzie ukrywali się tropieni przez policję i władze śledcze przestępcy. Właściciele tych melin, to byli „blatni“. Niejeden z nich pamiętał te czasy, kiedy na katordze karano dodatkowo rózgami po nagim ciele. Już byli niezdolni do wykonywania zawodu przestępcy. Długoletni pobyt w więzieniu unieszkodliwił ich.
I oto jedną z uliczek tej dzielnicy mknęło teraz auto, w którym znajdowali się teraz Janek. „Zimna kokota“ i uprowadzony hotelarz. Przy kierownicy siedział brat „Zimnej kokoty“ — ten sam, który swoją taksówką wyprowadził bandę Krygiera z tunelu pod skarbcem, a później ocalił Janka przed pościgiem policji.
Przy pomocy szofera wywleczono hotelarza z wozu.
Wnet wszyscy stanęli u wejścia do domku, ustawionego wgłąb podwórza, odgrodzonego od ulicy drewnianym parkanem. Janek zapukał do drzwi. Ukazały się dwa podejrzane typy. „Ładunek“ przeszedł w ich ręce. Janek zstąpił po kilku stopniach. Powietrze wilgotne, charakteryzujące piwnicę, uderzyło mu do głowy. Z dołu dolatywały odgłosy kłótni.
Dziwny był to domek Z zewnątrz robił wrażenie, jakby za najmniejszym podmuchem wiatru miał się rozlecieć w drzazgi. Ale za to suteryny były murowane i trwale. Janek szybko zbiegł po kamiennych schodkach w dół.. Po wypowiedzeniu umówionego parolu zasuniętemu w kącie „strażnikowi“, ten otworzył przed Jankiem drzwi.
Na widok Janka w pokoju zapanowało milczenie. Zebrani otoczyli Janka kołem. Z ich ust padło jednocześnie pytanie:
— Masz go?  Janek rozglądał się, jakby miał wątpliwość, czy otaczający go ludzie zasługują na zaufanie. Robili wrażenie złych duchów, przywołanych zaklęciem czarodziejki-wiedzmy.
— Daj go tutaj, „kapusia“! Pokaż go nam! już go załatwimy „na zimno“ — grzmiał chór głosów.
— Moje ręce akurat pasują do jego gardła! — zaskrzypiał dziwny głos ludzki. — Za robotę postawisz tylko butelczynę „dziewięćdziesiątki“. Cha-cha-cha!...
Janek poznał mówiącego po głosie:
— Franku, co porabiasz?
— Nie widzisz?... — A jak mnie poznałeś?
— W ogniu bym cię poznał. Skąd się tu wziąłeś? — pytał Janek.
Ostatnie pytanie ubodło zebranych. W ich oczach ukazały się złe błyski. Towarzystwo było nawpół pijane. Jeden z nich zareagował:
— Co, nie przystoi ci nasze towarzystwo?... Chyba, że nie wszyscy potrafią jak ty, pruć kasy!... — odciął się rozmówca Jankowi.
Janek umilkł. Domyślił się, że towarzystwo jest dotknięte jego zdziwieniem j pytaniem pod adresem Franka, jak się dostał do tego grona...
Franek, który ongiś znajdował się na wyższym szczeblu hierarchii świata przestępczego, osunął się na dno z powodu pijaństwa. Dawni jego wspólnicy, do których zaliczał się także Janek, odsunęli się odeń stopniowo. Frankowi nie odpowiadały małe wyprawki złodziejskie. Wałęsał się w melinach i żył z tego, co mu z łaski dawali koledzy po fachu. Stał się specjalistą w dintojrach lub w wykalkulowaniu blatnych interesów. Zawsze przebywał w stanie zamroczenia alkoholem. Franek, dawniej elegant, paradował obecnie w obdartym, i znoszonym mundurze żołnierskim, nabytym po jakimś „gwardziejcu“.
Janek był w tej melinie poraź pierwszy w życiu, chociaż dobrze znał jej właściciela, Janek chciał jaknajszybciej przekazać ofiarę we właściwe ręce, uiścić należność za jej „uprzątnięcie“ i opuścić tę norę. Po czucie złodzieja nakazywało mu nieokazywanie pośpiechu, by zebrani nie doznali tym samym zniewag.
Znał dobrze nastroje podupadłych kolegów po fachu. „Proletariat“ świata przestępczego nie znosi swej „burżuazji“, do której zaliczano Klawego Janka.
Janek poprawił nastrój zebranych w melinie poleceniem, wydanym właścicielowi, by postawił wszystkim na jego rachunek wódkę z zakąskami. Zebrani zaprosili lanka do biesiady...
Właściciel meliny leżał na połamanym łóżku żelaznym nawpół rozebrany... Łachmany, które miał na tobie, nie pozwalały zorientować się. w jakim znajduje się stanie.
Dawnie rosły o szerokich barach, właściciel meliny wydawał się teraz małym, zgarbionym potworkiem. Życie przestępcy wycisnęło głębokie ślady na jego pooranej bruzdami i bliznami twarzy. Małe i żywo poruszające się oczy głosiły, że w tym szkielecie ludzkim tli się jeszcze życie. Powitał on fanka z niewielkim entuzjazmem. Nie znosił „burżuazji“ świata przestępczego. za jaką uchodzili rozpruwacze kas. Odsiedział w więzieniach trzydzieści lat swego życia za różne, drobne sprawki „złodziejskie“. Teraz był już destruktem, niezdolnym do niczego, lako „emeryturę“ otrzymał od kolegów po fachu tę melinę, w której obecnie się znajdował.
Na małym stołeczku obok łóżka, na którym leżał właściciel meliny, siedziała jego córka, wdowa lat trzydziestu. Trzej jej mężowie kolejno zginęli na szubienicy za groźne zbrodnie. Ludzie nocy dbali teraz o to, by nie zabrakło jej mężczyzn i dochodów... Wdowa, która teraz miała na sobie brudne łachmany, gdy zachodziła potrzeba, mogła się przeistoczyć w elegancką damę. Wołkow przez pewien czas pozostawał nawet pod jej wpływem.
Młoda ta kobieta nie spuszczała oka z Janka. Niespostrzeżenie wyślizgnęła się z ciemnego pokoju, by po chwili wrócić w ładnej sukience, uczesana i upudrowana. Podawała mu za każdym razem kieliszek wódki, wołając: „pijemy za zdrowie“.
Janek śpieszył się do Zakopanego. Chciał czym prędzej znaleść się w objęciach ukochanej. Był przekonany, ze na niego czeka i usycha z tęsknoty. Gdy opróżniono kilka butelek wódki, Franek stał się rozmowny. Wskoczył na stół i zaczął grzmieć na głos:
— Bracia, gościmy tu jednego z najpoważniejszych przedstawicieli naszego fachu! Klawy Janek, dawny mój towarzysz z międzynarodowej bandy rozpruwaczy kas, nie należy do wyklętej przez nas „burżuazji“ złodziejskiej, która wstydzi się nas. Przeciwnie, Janek jest naszym towarzyszem, gotowym za nas skoczyć w ogień i w wodę. Niech żyje Klawy Janek!
— Niech żyje! — wtórowały mu głosy.
— Janek spostrzegł się, że źle postąpił. Słowa Franka mówiły mu co innego, a mianowicie, że za robotę zleconą im każą sobie zbyt drogo zapłacić. Przynajmniej z miesiąc czasu mają zamiar tu pić i jeść — przebiegła Jankowi myśl.
Oprócz biesiadników, którzy rozsiedli się dokoła stołu, w dużej i ponurej izbie stało wiele „cieni“, opartych o wilgotne ściany. Co chwila z poza skrzyń, beczek i innych sprzętów, których nie brakło w tej melinie, wyłaniały się inne twarze, typowe gęby przestępców, które ostro rysowały się w świetle lampy naftowej. W kątach usadowiły się kobiety, które z zainteresowaniem przysłuchiwały się zdala rozmowom.
— Dawaj go tutaj! — wydzierały się spijaczone głosy. — Gdzież on nareszcie?
W pewnym momencie drzwi się otworzyły i dwaj silni chłopi wprowadzili hotelarza. Już dawno się przebudził po chloroformie, ale był bardzo osłabiony i ledwie trzymał się na nogach. Dwaj „konwojenci“ rzucili go na skrzynię, wołając:
— Macie go!...
„Towarzystwo“ zebrało się dokoła, by przypatrzeć się bliżej hotelarzowi. Franek chwycił widelec i dotknął nim brzucha hotelarza.
— No wstawaj, ty stary „kapusiu“! I powiedz nam, dlaczego wsypałeś Janka?
— Jestem niewinny — wyjąkał hotelarz.
Wszyscy zwrócili się twarzą do Janka, który zagrzmiał głosem prokuratorskim:
— Tak podłego „kapusia“, jakim jest hotelarz, Jesz cze nie było pod słońcem! Odnosiłem się do niego z pełnym zaufaniem. Byłem okrążony mentami i nie miałem się gdzie ukryć. Przybyłem do mego, jak do towarzysza. Wszak był sam „blatny“. Więc gdzież mianem się czuć bezpieczniej, niż u niego? Ale cóż on zrobił ze mną. Podstępem zwabił mnie do taksówki i oddał w ręce urzędu śledczego. Poprzysiągłem sobie zemstę. I teraz wybiła godzina jego kary. Sprowadziłem go tu, gdyż jestem pewien że nikt lepiej od was nie stoi na straży sprawiedliwości złodziejskiej. Oto macie go i zróbcie z nim, co chcecie. O ile postanowicie, że trzeba go puścić wolnym, nie będę się temu przeciwstawił. Moim zdaniem jednak trzeba bezlitośnie wytępić tych, którzy zdradzają swoich ludzi. Nie powinnyśmy zważać na to, że był kiedyś wśród nas lub położył dla nas pewne zasługi. Wręcz przeciwnie — winniśmy takich wykarczować z naszych szeregów.
— Daj mu kuleczkę w łebek! — odezwał się pewien brunet. — A jeżeli nie chcesz, mogę to zrobić za ciebie.
— Najlepiej to kilka „majchrów“ pod płuca i gotów!... — rzucił inny uczestnik dintojry swój projekt.
Franek, już wywijał nad głową hotelarza wżeni sprężynowym.
Szekielet, który wylegiwał się na łóżku, naraz odżył i zawołał:
— Żeby mi się nikt nie ważył ruszyć go, póki me wyjawi przyczyny, dla której to uczynił!
— Racja! — wtórowało mu kilka głosów.
— Chodź-no do mnie! — wyciągnął właściciel meliny ręce do ofiary. — I powiedz im, dlaczegoś tak postąpił? Tylko prawdę! Łgać będziesz, gdy wezwą cię przed sąd frajerów! Tu gadaj tylko prawdę!

Właściciel hotelu, nawpół żywy rozglądał się dokoła przerażonymi oczyma. Nie miał odwagi otworzyć ust. Opróżnione butelki wódki i wina dawały mu do poznania, że wyrok nań już zapadł.
— Otwórz gębę! — wołał Franek. — Gadaj! Czemuś wsypał naszego brata?
— Jestem winny! — rozpłakał się hotelarz. — Uległem namowie Wołkowa. Przysięgam, że uczynię wszystko, by zasłużyć na łaskę. Nigdy się to więcej nie zdarzy.
Szkielet uniósł się na łóżku, wygrażając pięściami w stronę hotelarza. Jego maleńkie oczki płonęły ogniem oburzenia.
— Płaczesz?!... Ordynarny kapuś!!! Bierzcie go!... Sprawa jest jasna, jak dzień.
W jednej chwili ujęło go kilka mocnych dłoni. Napróżno hotelarz padł do nóg meliniarza, błagając o litość. Wyprowadzono go natychmiast na drugi koniec piwnicy. Rozległy się dwa głuche, po sobie następujące strzały. Przez chwilę zapadło milczenie, ze względu na śmierć, która dopiero zabrała swą ofiarę. Ale wnet wrócono do stołu, jakby nic nie zaszło.
Janek dobył z pugilaresu kilka banknotów i rzucił je na stół szykując się do odejścia. Franek obliczył pieniądze i niezadowolony burknął coś pod nos. Janek utkwił w nim pytające spojrzenie.
— Powiedz nam, Janku, czy jesteś zadowolony z wyroku — wycedził powoli Franek, z trudem trzymając się na nogach.
— Tak. Dziękuję wam, żeście się ujęli mojej krzywdy.
— A więc jesteś z nas zadowolony. Zemściłeś się. A powiedz, jaka kara należy się człowiekowi, który bez żadnego powodu zamordował swego najlepszego kolegę, własnego wspólnika. Wspólnika oddanego mu duszą i ciałem?
— Śmierć! Śmierć takiemu zbrodniarzowi! — zawołali wszyscy zgodnym chórem. — Szkielet na łóżku krzyczał głośniej od wszystkich.
Janek zbladł, jak trup.
Franek udawał, że nie widzi tego i ciągnął dalej:
— Wszyscy ci, którzy domagają się sprawiedliwości od innych, nie widzą własnego bezprawia Powiedz Janku, jesteś wszak specem w dziedzinie etyki złodziejskiej, co należy z takim gościem uczynić?
— Masz mnie na myśli? Gadaj otwarcie! — wrzasnął Janek.
Przez dłuższą chwile zapanowało w piwnicy grobowe milczenie. Franek i Janek zmagali się spojrzeniami. Meliniarz na łóżku zacierał ręce z zadowolenia i wzrokiem pełnym zachwytu spoglądał na Franka.
— Tak. Właśnie o ciebie chodzi — odparł Antek odważnie. — Sądzisz, że jeżeli masz na sobie elegancki garnitur, kosztowne futro i pierścień brylantowy, to ci już wolno wszystko? Siadaj! Porozmawiamy ze sobą.
Janek usiadł, rozglądając się dokoła wyzywającym wzrokiem.
— Wódka wygaduje z ciebie — uśmiechnął się przez zęby.
— Mylisz się, przyjacielu kochany. Nie ma takiego trunku, którym bym się upił. Bądź spokojny, wiem doskonale o czym mówię. Powiedz, gdzie jest Felek!? — walnął Franek pięścią w stół.
— Tak... Gdzie jest Felek?!... — powtórzyli wszyscy, przybierając groźną postawę: — Tyś go zamordował.
Janek zbladł. Błyskawicznym ruchem, na jaki stać było tylko Klawego Janka, dobył z kieszeni rewolweru.
— Tak łatwo mnie nie weźmiecie — syknął Janek i strzelił w stronę Franka. Kula utkwiła w ścianie. Janek był za bardzo zdenerwowany, aby strzelał celnie.
W ciągu następnej chwili Janek już leżał na ziemi. Kilka silnych ramion trzymało go mocno. Franek jedną ręką ściskał Janka za gardło, a w drugiej błysnął nóż sprężynowy... Obecna w piwnicy córka meliniarza schwyciła Franka za rękę.
— Daj mu! — wydzierał się meliniarz. — Już najwyższy czas na niego.
Franek uniósł nóż. W tej samej chwili otworzyły się drzwi, prowadzące do piwnicy. Na progu stanął Krygier.
— Krygier! Krygier! — zawołali obecni z szacunkiem i odstąpili od Janka.
Krygier, nie mówiąc ani słowa, podszedł do Janka i pomógł mu wstać z ziemi. Nikt nie śmiał protestować.
Janek uśmiechnął się zakłopotany. Miał na sobie podarte ubranie, z twarzy spływała krew.
— Co chcieliście z nim uczynić? — zapytał Krygier spokojnie. — Skąd się tu wziąłeś? — zwrócił się i kolei do Janka.
Właściciel meliny opowiedział, co zaszło Krygier ujął Janka za rękę.
— Chodź ze mną. Nikt nie odważy się uczynić ci coś złego — zwrócił się Krygier do obecnych.
Franek wystąpił śmiało naprzód i odezwał się do Krygiera:
— Te, Krygier, nie bądź taki ważny i pewny siebie. Felek był naszym najlepszym kolegą i musimy pomścić jego krzywdę!
Krygier zmierzył Franka od stóp do głowy, nie wyrzekłszy ani słowa. Wszyscy spoglądali na Krygiera z szacunkiem. Krygier wyjął z kieszeni paczkę banknotów i rzucił na stół.
— Przybyłem się tu trochę zabawić. Dobrze, że wpadłem w porę. Popełnilibyście wielkie głupstwo. Janek nie był gorszym wobec Felka przyjacielem od was i nie mniej od was ubolewa nad jego zgonem. Dość już był ukarany przez to, że nie potrafił opanować nerwów i strzelił do kolegi. Uważam, że powinniście go przeprosić za krzywdę, jaką mu wyrządziliście. Takich, jak Klawy Janek jfest niewielu w świecie przestępczym...

Wszyscy rozejrzeli się dokoła. Właściciel meliny pierwszy wyciągnął do Janka rękę na znak zgody. Pozostali uczynili to samo.
— Wybacz, wszystkiemu zawiniła wódka — ściskali Jankowi dłoń.
Wdówka, córka meliniarza, obandażować Jankowi policzek i prawiła mu komplementy. Janek pragnął czym prędzej znaleźć się zdala od tych łudzi, których usposobienie zmienia się z chwili na chwilę, zależnie od ilości wypitych trunków. Krygier i Janek pożegnali się i, odprowadzeni przez wszystkich, opuścili piwnicę.

— Pocoś tam łaził? — zapytał Krygier. — Nie mogłeś w inny sposób zemścić się na hotelarzu, żeby się nie uciekać do ich pomocy? Życie twoje wisiało na włosku...
— Skąd tyś się tu wziął? Gdyby nie ty, zamordowaliby mnie.
— Masz to do zawdzięczenia córce meliniarza. Wiedziała, co ci grozi. Już oddawna czatowali na ciebie za zabójstwo Felka. Przysłała do mnie człowieka. Masz szczęście, żem zdążył w porę.
Wsiedli do taksówki i kazali siebie wieźć do Bajgełe. Tam przebrali się i pojechali na dworzec Główny. Pociągiem pospiesznym udali się do Zakopanego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.