Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niądze i niezadowolony burknął coś pod nos. Janek utkwił w nim pytające spojrzenie.
— Powiedz nam, Janku, czy jesteś zadowolony z wyroku — wycedził powoli Franek, z trudem trzymając się na nogach.
— Tak. Dziękuję wam, żeście się ujęli mojej krzywdy.
— A więc jesteś z nas zadowolony. Zemściłeś się. A powiedz, jaka kara należy się człowiekowi, który bez żadnego powodu zamordował swego najlepszego kolegę, własnego wspólnika. Wspólnika oddanego mu duszą i ciałem?
— Śmierć! Śmierć takiemu zbrodniarzowi! — zawołali wszyscy zgodnym chórem. — Szkielet na łóżku krzyczał głośniej od wszystkich.
Janek zbladł, jak trup.
Franek udawał, że nie widzi tego i ciągnął dalej:
— Wszyscy ci, którzy domagają się sprawiedliwości od innych, nie widzą własnego bezprawia Powiedz Janku, jesteś wszak specem w dziedzinie etyki złodziejskiej, co należy z takim gościem uczynić?
— Masz mnie na myśli? Gadaj otwarcie! — wrzasnął Janek.
Przez dłuższą chwile zapanowało w piwnicy grobowe milczenie. Franek i Janek zmagali się spojrzeniami. Meliniarz na łóżku zacierał ręce z zadowolenia i wzrokiem pełnym zachwytu spoglądał na Franka.
— Tak. Właśnie o ciebie chodzi — odparł Antek odważnie. — Sądzisz, że jeżeli masz na sobie elegancki garnitur, kosztowne futro i pierścień brylantowy, to ci już wolno wszystko? Siadaj! Porozmawiamy ze sobą.
Janek usiadł, rozglądając się dokoła wyzywającym wzrokiem.
— Wódka wygaduje z ciebie — uśmiechnął się przez zęby.
— Mylisz się, przyjacielu kochany. Nie ma takiego