Verte/Część pierwsza/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Verte
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Dnie szły brzemienne w wypadki. Echo ich, dolatujące do Warowni, odsuwało na bok wszelkie prywatne sprawy, potęgą zdarzeń głuszyło osobiste uczucia.
Głuchy huk odległych armat Elża usłyszała pierwsza. Złowrogi zew, jakby z pod ziemi idący, przemówił grobową nutą, dobitniej niż wieści z gazet. Słuchali wszyscy tego głosu śmierci z dreszczem trwogi, z bladością na twarzy. Tam, w tych grzmotach brat idzie na brata, swój strzela do swego, polska ziemia zlewa się polską krwią. Grzmoty nie ustawały, jęk ziemi słabł lub się wzmacniał. Sina chmura nadciągnęła w całej swej grozie i zapowiadała bezlitosną, długą nawałnicę.
— Wandale, juchy! — wołał oburzony Poberezki — nic jedni drugim nie ustępują w okrucieństwie.
— Ciężka jest łapa moskala, ale jak germańska spadnie... mruczał z goryczą pan Cezary.
— To ją utniemy! — zaperzył się Poberezki. Gryzie się wściekły pies z żarłocznym wilkiem, ale biada nam, jeśli pozostaniemy bierną owcą, bo ktoś z nas wtedy skorzysta, a tymczasem z tych zapasów skorzystać powinniśmy my, tylko my! My, to stado sokołów, które wydziobie ślepia bestjom walczącym i krew z nich puści, jeno trza dzioby ostrzyć, skrzydła szykować, szpony potężne roztwierać i czujny mieć słuch na hasło.
— To hasło słyszy każdy dobry polak, — rzekł Tomek Burba.
Wyrywał się on do legjonów całą naturą swoją, marzył o wstąpieniu do brygady strzeleckiej, ale trzymała go Elża. Górska nie broniła mu tego kroku, przeciwnie, odczuwał, że w niej nie miałby oporu i to go właśnie trzymało. Błagania rodziców były mu drogie, lecz uczucie dla Elży jeszcze droższe, a potworny lęk, by jej nie utracić — śmiertelny. Ślub został znowu odłożony przez Gorską bez terminu, raczej z — bardzo mglistym.
— Gdy się wyjaśni na świecie.
Młoda kobieta wysłuchała cierpliwie gorzkich wymówek starych Burbów i narzeczonego, męczyły ją ubolewania i ostre wyrzuty pani Urszuli, smutek Tomka bolał ją, lecz wszystko przetrwała. O ślubie nie było mowy. Po świętach Bożego Narodzenia Elża z Tomkiem pojechała do Warszawy, gdzie miała spotkać wracających okólną drogą wujostwa Renardów. Pani Renardowa, osoba niezwykle żywa, naopowiadawszy Elży mnóstwo szczegółów z podróży kilkomiesięcznej po północnych morzach, została sanitarjuszką dobrowolnie. Z kilku paniami chodziła codzień do szpitala dozorować rannych, miewała nocne dyżury, była przy umierających. Paląc papierosy, opowiadała Elży swoje wrażenia. Gorska przejęta niedolą rannych, postanowiła jej pomagać. Nie wpłynęły na nic prośby Tomka. Elża uparła się, chciała być czynną, użyteczną. Po pierwszej bytności w szpitalu czuła się zupełnie rozbitą; widok krwi, jęki rannych, rzężenie konających, atmosfera, pełna jodoformu, męki straszliwej, łez i bólu, w której na każdym kroku czaiła się śmierć, a groza ponura przeistoczona w cichą melancholję pływała po salach, była wszędzie, w białych fartuchach chirurgów i pielęgniarek, tak samo, jak w szeregach równo stojących, wąskich łóżek. Wszystko to działało na Elżę zabijająco, omdlewała, jedynie siłą woli panując nad sobą. Była parę razy i na nocnym dyżurze, ale gdy konał przy niej młody żołnierz, chłop z przeraźliwie wysadzonemi oczami i bełkoczącym, opuchłym językiem mełł ostatnie słowa: „matulu, matulu”, a pani Renardowa z zimną krwią odmawiała nad nim modlitwy, Elża nie potrafiła zwalczyć się, ten widok i ten rzężący głuchy, potworny ryk krtani chłopaka, którego śmierć trzymała już w swych szponach, a który wydzierał się jeszcze do życia całą przytomnością, może osiągniętą w ostatniej chwili — do ostateczności doprowadził Elżę. Wybiegła na korytarz i już bezwolna, sama pół-przytomna zaniosła się okropnym płaczem. Oparta czołem o białą ścianę, dygotała wstrząsem szlochu, wyrwanego z pod serca. Zastał ją tak przechodzący lekarz i, przestraszony jej płaczem i wyglądem, cucił ją, uspokajał łagodnie, gderał... i odprowadził do dyżurki.
— To nie są sceny dla pani, to nie na jej nerwy, tu trzeba nerwy mieć żelazne.
Elża z trudem zahamowała swój wybuch, ale trzęsła się w niej każda żyłka. Za chwilę weszła pani Renardowa, spokojna, prawie uśmiechnięta i, zapalając papierosa, rzekła obojętnie:
— Umarł. Agonja była straszna, dobrze, żeś wyszła, — oczu nie można zamknąć, tak są wysadzone, wygląda przerażająco; już go wynieśli.
Elża patrzyła na nią z lękiem.
— Jak ciocia może mówić to z takim chłodem?
— A cóż, moja droga, kwestja natury, — żebyśmy wszystkie były takie przenerwowane, jak ty, to nie my w szpitalu, ale szpital dla nas — potrzebny.
Elża, zawstydzona swoją słabością, nie ustąpiła mimo perswazji doktora. W sekrecie zażywała różne środki na nerwy, chcąc się zmusić do tego, na co się wszystko w niej wzdrygało. Pewnego dnia była na dworcu kolejowym z sanitarjuszami, zabierając rannych z wagonów. Pot zlewał jej czoło, zacinała zęby na widok straszliwych ran, słuchając jęków, krzyków potępieńczych i wymyślań. Pół żywa, pomagała nieść sanitarjuszom ciężko rannego, poprzez bandaże broczącego krwią żołnierza. Podtrzymywała głowę nieszczęśliwego i pochylona, idąc ciężko przez wagon, potknęła się nagle, czując, że stąpiła na jakiś przedmiot. Z instynktownym wstrętem podniosła stopę w górę, oparłszy się na korku bucika. Pod nogą jej leżał opuchły, siniejący palec ludzkiej ręki. Krzyknęła słabo i cofnęła się wstecz, a jeden z sanitarjuszów rzekł ze śmiechem:
— A, bo pan doktór obciął przed chwilą kilka palców, wiszących tylko na skórze, nożyczkami. Co... pani?...
Elża blada, jak kreda, zachwiała się i runęła na podłogę wagonu, uderzając silnie głową o ławkę.
Zemdlała.
Zupełną świadomość odzyskała dopiero w mieszkaniu wujostwa, dokąd odwiózł ją lekarz i oddał w opiekę przerażonemu Tomkowi, z nakazem niedopuszczania jej do takich zajęć. Elża wpadła w stan zupełnego osłabienia. Niedospane noce, głodzenie się z powodu wstrętu do potraw po widokach ran, wyczerpanie fizyczne i duchowe podkopały jej organizm. Nerwy podtrzymywane sztucznie różnemi środkami i podnietą stargały się zastraszająco. Tomek warjował z rozpaczy. Troskliwa opieka jego, wujenki i lekarza wywołała wkrótce reakcją. Silny organizm Elży zwyciężał osłabienie nerwów, lecz o szpitalu nie myślała więcej, bojąc się nawet opowiadań pani Renardowej. Tomek próbował ją zabrać do Warowni, oparła się temu i zaczęła pracować w innym zakresie, Chodziła na zbiorowe szycie bielizny dla rannych, robiła bandaże, darła szarpie, ale natura jej upominała się gwałtem o coś wyłącznie dla siebie. Elża, przechodząc raz koło Filharmonji, ujrzała na afiszu ogłoszenie o koncercie. Festival! Zainteresowała się. W programie były sztuki, których słuchała z Arturem na koncertach w Nicei i Monte. Krew gorącym strumieniem uderzyła jej do serca.
— Koncert to wszakże nie bal. Pójdą!
Ubrała się w czarną, jedwabną, miękką suknię, z dużym kołnierzem z brukselskiej koronki. W tym stroju lubił ją Artur najwięcej i nazywał — „Lady Elisabetha” — dodając w myśli, co wyczuwało się łatwo — „Dovencourt Howe“.
Młoda kobieta śniła na jawie czar chwil przeżytych. Nie mówiąc nic Tomkowi, ani ciotce, poszła sama na koncert. Chciała się upoić muzyką, zatracić zmęczony umysł w ekstazie wspomnień uroczych. Rzęsiste światła sali, wytworne wnętrze pełne szmeru, rozmów, piękne toalety pań, woń perfum, strojenie ciche instrumentów, wszystko to, za czem się stęskniła, czego nie widziała przeszło od roku, bo od wyjazdu z Monte do Warowni, — podnieciło Elżę wyjątkowo. Jakby zakwitła w sobie, szerokim prądem popłynęła jej wyobraźnia, w oczach pojawił się dziwny blask, policzki pokrył żywy rumieniec wartkiej krwi. Słuchała muzyki grzmiącej, klasycznej z ogniem w piersi. Przymknęła oczy, wtuliła usta płonące w biały puch lisa i trwała tak w zasłuchaniu, uniesiona w inne światy czarów, snów, baśni, przepięknych fantazji. Czasem podnosiła ciężkie powieki i otwierała szeroko oczy, jakby z trwogą, by się nie przebudzić z tej ułudy cudnej, którą snuła w mózgu. Pragnęła w tej muzyce i marzeniach z niej poczętych śnić bez końca, zatracić poczucie rzeczywistości na zawsze. Podczas antraktu siedziała cicho, przyczajona, zatopiona w sobie w echu, jakie w niej grało, wpatrzona w wizję duszy stęsknionej. Miała wygląd osoby, pogrążonej w stanie galwanicznym, obcej na wszystko, co się dokoła niej dzieje, czułej tylko na tony muzyki, bo, gdy znowu rozbrzmiewały akordy symfonji, Elża poszła całą istotą tęczowym śladem boskiej melodji.
W drugiej przerwie zbudziło ją z zadumy dotknięcie czyjejś ręki. Gwałtowna myśl: „już mię ktoś poznał“ przeszła mózg, jak sygnał do ucieczki.
— Pani Elżo, czy pani słabo, czy pani mię nie poznaje?... padło pytanie.
Podniosła oczy. Stała przed nią znajoma z Monte, jakaś stara znajomość matki Artura.
Elża zadrżała. Powstała szybko.
— Panna Izabella. Skąd pani tu w Warszawie?...
Uścisnęły sobie ręce.
— Mieszkam tu stale. Jestem niezmiernie rada, że panią spotykam, chciałam już pisać do pani na Wołyń. Dowiadywałam się w hotelu, w którym pani staje, lecz tam jej nie znalazłam.
— Mieszkam u wujostwa — rzekła Elża z gorączkowym niepokojem.
— Mam do pani list.
— Do mnie?...
Usta panny Izabelli zadrgały lekkim półuśmiechem.
— Tak, z Paryża.
— Z... Pa...ryża?...
— Od sir Artura Dovencourt-Howe.
Elża zbladła, jakby biały woal rzucił jej kto na twarz. Panna Izabella usiadła na pustym krześle obok i Gorską pociągnęła na jej miejsce. Udając, że nie widzi wrażenia Elży, rzekła swobodnie:
— Powtarzam, że bardzo się cieszę z naszego spotkania, co prawda czasy zmieniły się, są straszne, a będą zapewne jeszcze okropniejsze. Przed rokiem na Rivierze było jasno, miło, spokojnie.
Elża milczała. W uszach jej szumiało, biły jakieś dzwony wciąż jedną melodją słów:
— List od Artura, list Artura.
Otrząsnąwszy się z pierwszego tumanu wewnętrznej burzy, zapanowała nad sobą i spytała uprzejmie:
— Czy dawno otrzymała pani ten list do mnie?...
— Przed paru tygodniami, ale list szedł około czterech miesięcy, bo wszakże nie pocztą, tylko przez okazję, że zaś jest zastrzeżenie, by oddać go w ręce pani, bałam się przeto wysyłać go na Wołyń w dzisiejszem zamieszaniu. Mógł łatwo zginąć.. Przyślę go pani dziś jeszcze. Odpowiedź proszę oddać na moje ręce.
Po krótkiej rozmowie o czasach obecnych, panna Izabella rzuciła pytanie:
— Czy pani cały ubiegły rok spędziła na Wołyniu?...
— Tak, u moich stryjecznych dziadków, Burbów.
— Niesłychanie żałowaliśmy, że pani tak prędko opuściła Rivierę. Nasza paczka była rozbita.
— Wszakże tylko ja ubyłam.
— No, nie, bo i sir Dovencourt już nie wrócił; odprowadziwszy panią do Wiednia, pojechał prosto na Tryjest, a stamtąd yachtem swoim do Afryki na polowania. Wiem, że zabił wtedy parę tygrysów i olbrzymiego lwa. Z wnętrza czarnego lądu zawrócił do Anglji.
— Do Anglji? — spytała Elża zamyślona.
— Czy pani o tem nie wiedziała?
— Nie.
— Nie pisał stamtąd do pani?...
Elża zrozumiała, że jest badaną. Odrzekła sucho, by ukryć wielką przykrość.
— Nie, pani, korespondencja moja z sir Dovencourt-Howe trwała bardzo krótko.
— Ach tak.
Panna Izabella zamilkła, tylko w jej oczach łyskały jaskrawe płomyki ciekawości. Jeszcze chwila rozmowy. Przed nowym programem Elża podała jej swój adres. Panna Izabella rzekła do niej z uśmiechem:
— Gdyby pani miała kiedy dobrą chwilę, by ją ofiarować mnie, kompance lepszych czasów, bardzo byłabym rada i szczęśliwa.
Wymieniła ulicę i numer.
Elża serdecznie uścisnęła jej rękę, rozbrojona.
— Dziękuję! — odrzekła szczerze.
Rozstały się.
Górska ostatnich sztuk już nie słyszała, wszystkie jej władze umysłowe mąciło pytanie: „co pisze Artur, co zawiera jego list?”.
Wyszła z Filharmonji zgorączkowana.
W Alejach Jerozolimskich zatrzymała się przed swoją bramą i patrzyła ciekawie na maszerujące ulicą tłumy żołnierzy. Jedne oddziały prowadziły jeńców, obszarpanych, bardziej podobnych do widm, niż do ludzi, drugie wiozły ambulanse z rannymi. Miarowy stukot butów miał w sobie szczególną rytmikę pochodu śmierci. Ponuro dzwoniły o bruk hacele podków końskich, jakby się wlókł łańcuch niewoli. Szum, dochodzący z tego potoku ludzi i wozów, to szum płynącej krwi, szeroko rozwity sztandar wojny, krwawy, okrutny. Wlecze oto swoje ofiary, skazane na powolne zamieranie w mękach bólu i niedoli. Obrazy, pełne potwornych scen szpitalnych, stanęły w oczach Elży. Zdławił ją nagły wstyd, że w tym odmęcie nędzy ludzkiej, w tej wichurze szalejącej i niszczącej, ona znajduje takie chwile zapomnienia i upojeń, jak dzisiejszy wieczór muzyki, że zamiast być tam na posterunku, by koić, leczyć i pocieszać, ona błądzi myślami w złotych snach i atmosferze światła, barw, woni i pieśni, oddala się od krwawych mar, wyciągających ręce po ratunek i opiekę. Zabolał ją własny egoizm, pragnienie piękna dla siebie, w tem zalewisku wrażych zmagań się, było dla niej w tej chwili zgrzytem, tak potwornym, że uczuła wzgardę dla samej siebie. Rzuciła się do bramy, by już nie patrzeć na tę ruchomą, nędzną, brudną, krwawą, skazańczą rzekę ulicy, wyłączny wytwór wojny.
Przy windzie dopędził ją Tomek.
— Elżuś, dlaczego tak uciekasz, gdzie ty byłaś?... szukam cię wszędzie.
Wskazała głową w stronę ulicy.
— Nie mogę na to obojętnie patrzeć. Jestem sybarytką, nędzną próżniaczką, tchórzem!
— Nie rozumiem. Czy masz iść w ich szeregi?...
— Ach, daj spokój! — Była bliska płaczu.
— Jesteś mizerna, blada, cała drżysz, ty mi się tu na dobre rozchorujesz, najlepiej, Elżuchna, pojedziemy do Warowni.
Winda stanęła.
Wychodząc z niej, spotkali się z panią Renardową. Ubrana w jakąś starą burkę i ochlapły kapelusz, trzymała w ręku wielką wypchaną torbę. Obok Renardowej stała młoda przystojna panna.
— Dokąd panie idą?...
— A do szpitala, — odrzekła Renardowa. — Mam dziś dyżur nocny, duży transport świeżych rannych i kilku umierających na sali. Niosę bieliznę, bandaże, różne tam rzeczy, spieszę i, Adzia idzie mi pomagać. Nie byłam w szpitalu cały dzień bo wizytował go wielki książę, więc nie chciałam być w szeregu pań, które ubiegają się o honor rozmawiania z księciem a potem się szczycą, że im podał rękę. Teraz już po „wysoczajszej“ wizycie.
Panna obrzuciła krytycznym wzrokiem strojną postać Elży.
— Wracasz z teatru, z balu, żeś taka elegancka? — spytała ciekawie.
Pani Renardowa przerwała jej wywiad.
— Był list, Elżuniu, od pani Burbiny z dopiskiem Cezarego. Wzywają tam was na gwałt. Złajali mnie, że ciebie ciągałam po szpitalach, martwią się o twoje zdrowie.
— Trzeba im napisać, że już wydobrzałaś, — uśmiechnęła: się panna.
Rumieniec oblał twarz Gorskiej.
— I, że już chodzę na bale, — odrzekła sucho.
— A cóżby to szkodziło? Człowiek powinien to robić, do czego ma powołanie, — zauważyła Renardowa.
— Ty, Elżo, jesteś przecież dzieckiem szczęścia — wtrąciła znowu panna Ada, a pani Renardowa rzekła śpiewnie:
— No, więc lubi atmosferę, odpowiednią do swego przeznaczenia. Bywajcie zdrowi, czas na mnie. Każcie sobie dać herbaty. Mego męża naturalnie niema, siedzi gdzieś, jak zwykle przy kartach, albo w cukierni, na niego nie czekajcie z herbatą.
Weszły obie do windy.
— „Dziecko szczęścia“ — wszyscy w rodzinie tak mnie nazywają. To ciekawe, — śmiała się, gdy Tomasz zdejmował z niej futro.
— Czy nie przyznajesz sobie tego?...
Smutek drgnął w jego głosie.
— Mój drogi, nikt mię nie zna z tych, co mnie taką nazwą chrzczą. Któż z nich zna moją duszę?... Sądzą mnie powierzchownie. Niech im to idzie na zdrowie! Opinja ich o mnie jest mi doskonale obojętną. Nie staram się im nigdy przypodobać i to ich razi.
— Ciotka Renardowa bardzo cię kocha.
— Ona tak, ale słyszałeś Adę?...
— Ada pierwsza poszłaby na bal, tylko w sekrecie, a ty nie byłaś, ale mówisz, żeś była. Gdzie jednakże siedziałaś cały wieczór, Elżuchna.
— W Filharmonji, na koncercie.
Zdziwił się i poczerwieniał... Przykrość odmalowała się na jego twarzy, żal drgnął na ustach.
— Nic mi o tem nie mówiłaś.
— Chciałam sama posłuchać muzyki, w skupieniu... pomarzyć. Ty mnie znasz, Tom.
— Ja bym ci widocznie przeszkadzał. Czy tak?...
Elża ze drżeniem oczekiwała listu, bała się więc rozmowy z narzeczonym, nie podchwyciła jego słów, lecz pod pozorem bólu głowy poszła do siebie. Niepokój ją męczył, że dziś listu nie będzie, że jest już późno, a panna Izabella przyśle list jutro. Ale jakże spędzić noc w tak okropnem napięciu oczekiwania jutra?... Elża rozbierała się wolno, gdy weszła służąca.
— List do pani, przyniósł jakiś chłopak, prosi o pokwitowanie.
Gorską trzęsącą się ręką wzięła grubą, dużą kopertę. Pismo Artura. Płomienie uderzyły na nią. Pospiesznie pokwitowała z odbioru, dusząc w gardle jakiś szalony krzyk.
— List Artura!
Czytała adres.
„Pour remettre par bonté à Madame Elisabeth de Gorska (Elza Burbianka.)”
— Mój pseudonim?... Skąd on wie?... Prawda, wszak znał poprzedni tom.
Nerwowo rozcięła kopertę: parę arkuszów dużego wytwornego papieru, zapisanych silnem, męskjem, choć drobnem pismem, tak bardzo, tak bardzo znajomem. Data: pisany w sierpniu.
Wlepiła oczy w tekst.

„Najdroższa, jedyna Pani Elżo!
Innego nagłówka umieścić nie mogłem, gdyż jest mi Pani zawsze drogą i zawsze przy mnie obecną...
Czytałem „Fatum“.

Elża zacięła usta aż do krwi, uczuła lód w mózgu, oblał ją zimny prąd.
Wybornie. Co dalej...

„Część pierwsza w pani stylu; poezje, sielanki, marzenia. Widoczne zakochanie się w naturze Wołynia; żywiołowe bory, stepy, polanki...
Maluje to Pani wykwintnie i artystycznie...
Orlewicz, — dość pospolity typ polaka, zucha, szlachetny zapaleniec. — Owszem, owszem, ale i nic nad to. W dawnych czasach taki Orlewicz stałby na czele watachy tatarskiej — jak Kmicic.
Są momenty, pisane z dreszczem rozkoszy i bujnym temperamentem Pani. Znać pracę i natchnienie, jest w Pani pasja niesłychanie żywotna, a nadewszystko — iskra Idei. Tylko zbyt ciasno Pani w obecnych ramach, trochę je pani rozsuwa swym polotem, ale to za mało. Szerszych zakresów życiowych!
Niecierpliwiłem się w pierwszej części, nie odnajdując siebie. Pierwsze słowa drugiej uświadomiły mię odrazu, że zaczyna się moja rola. Bardzo sprytnie. Do stepów wołyńskich i ciemnych uroczysk boru nie nadawałem się absolutnie. Tło wybrane dla mnie odpowiednio. Odnalazłem siebie w „Fatum”, lecz brakło mi Pani, jako typu pełnego. Krystyna to jeszcze nie Pani. Wyjątkową pięknością Krysty chciała Pani zatuszować mnóstwo własnych cech, które mimowoli wpłynęły pod pióro. Celem Pani było, by nikt jej w tej ukraińskiej dziewoi nie poznał. W rzeczywistości nie Krystyna Irska porwała Warskiego, lecz Elża Burbianka, nazywajmy się pseudonimami literackiemi. I jeszcze... nie dziewczyna, lecz wdowa, z krwią gorącą w żyłach, — w kleszczach etyki aż barbarzyńskiej, tradycyjnych nawyknień.
przesądów, obowiązków urojonych i całej plejady sprzeczności, nie dających się związać w węzeł. U Pani jest on trudny do rozplątania. A wszakże nosi Pani w sobie Kleopatrę i Mimozę w jednej istocie. Fenomenalne połączenie, naogół u kobiet nie spotykane. Jednak zapamiętała Pani moje przymrużone oczy. Świadomość ta sprawia mi rozkosz niezwykłą lecz bolesną, gdyż dowodzi jasno o mecie, na jakiej trzymała mię Pani od siebie, pomimo agresywności z mej strony.
Rzeźbi mię Pani w „Fatum“ bardzo ostrym rylcem. To nic, jestem dumny, że nie zasłużyłem na pospolite farby, któremi malowany Orlewicz. Sceny silne i charakteryzujące mnie wybornie. Ale to w początku, potem wpada Pani w wyraźną szarżę. Motywy tej taktyki są mi zrozumiałe i należycie odczute. Krzywdzi mię Pani w „Fatum“. „Fatum“ to wielki temat dla mnie do dysputy z Panią, rozwinąć go tu nie mogę z powodów czysto technicznych. Ogólne wrażenie będzie niespodziewane dla Pani i.. Wiedziałem, że mój urok trwa, lecz, nie sądziłem, że aż tak silnie. Odczułem to w drugiej części i narkotyzowałem się tą psychologiczną dla mnie lekturą.
Droga Pani moja, promienna Pani Elżo, chłonąłem rozdziały uczuciem, nerwami i gehenną zmysłów, one były w męce. Czar Twój płynął ku mnie potężnie z każdego odbicia Twej myśli. Dlaczego mię Pani tak trzyma przy sobie?... czy się wspólnie hypnotyzujemy?... Wierzę w to. Myśl ludzka osobista, choćby najsilniejsza, ale jedynie własna, bez drugiej i pomocniczej, utonęłaby w falach kosmicznych wszechświata. Więc myśl Twoja, Pani, dąży ku mnie z tą samą siłą, co i moja ku Tobie. Pragnę w to wierzyć, bo tym się tłumaczy owa prawdziwa żywotność Twego obrazu w moim umyśle. Jesteś jedyną kobietą, o którą zahaczyłem się. „Pająk i złota muszka w pancerzu” pamięta Pani wyrażenie Verruniego? Verruni odgadł moją psychologję i przeczuł Panią. Zawsze jednakowo tęsknię za Tobą i pragną Cię nawet na odległość i zawsze bezgraniczna bezwola moja wobec Ciebie, wówczas, w Monte, przeraża mnie. Pamiętasz nasz cypel w Monaco??... u mnie wspomnienie jego wywołuje stałą gorycz i współczucie dla mej niemęskiej słabości. Powinienem Cię był raczej zepchnąć z tej skały, niż pozwolić, abyś wyjechała, pozostawiając mnie pod mocą Twego uroku.
Więc jakąż siłę Ty posiadasz, że porywając ku sobie, potrafiłaś tak mnie umiejscowić?
I co właściwie jest w Pani, by tak potężnie przykuwać mnie?...
Twoja niedościgłość?... Twój wdzięk, Twój temperament, po który sięgnąć trudno — aż do udręki... Co?... Co?... To wszystko mię przy Tobie trzyma, to mię wiąże, to mię podnieca i bez widywania Ciebie, bez słowa od Ciebie.
Metafizyczne zagadnienie“.

... Elża przerwała czytanie. Oczy jej rozwarły się szeroko, przerażenie ścisnęło jej serce boleśnie.
Z ust wybiegł łkający szept.
— Więc on chciał tylko sięgnąć po mój temperament?... Więc moja niedościgłość go trzyma, — więc tylko to?... Czyż tylko to?... Nie, nie, to niemożliwe. To byłoby za okrutne. On taki wytworny, rozumny, tylko miałby na względzie zmysły?... Czyż ja w nim takie tylko budziłam pragnienia i czyż taką tylko jest jego tęsknota? Boże, Boże, otwórz mi oczy, pozwól przejrzeć, zdejm ze mnie zaślepienie i ten czar...
Devencourt w wyobraźni Elży zjawił się nagle, jak szatan zły i podstępny, sarkazm jego twarzy wydał się jej teraz potwornym wyrazem szyderstwa. Więc to, czego się bała, to jest faktem?... On ją chce tylko posiąść?
Zatrzęsła się w sobie, jakby ją kto oblał wrzącą lawą.
Czytać dalej!

„Patrzę na Panią w tej chwili, och, nie tylko wyobraźnią, mam powiększoną fotografję Jej, tę przygodną, którą chwyciłem w Kodak mój w La Turbie. Kokietuje mię Pani z niej wdziękiem swym, czarem oczu koloru fali morskiej przed burzą, czarem ust krwawych, dostępnych bogobojnie najwyżej dla narzeczonego”...

Elża rzuciła się na krześle.
— Co! On wie?... Ach, nigdy, to tylko jego wniosek i zbieg słów z faktem. Szczególne!

„Wabi mię Pani na tej jedynej podobiźnie. Uchwyciłem Cię dobrze, taką Cię pragnąłem mieć z tym uśmiechem, z tą nieświadomością, że mi pozujesz. Masz przy sukni pęk anemonów, które tak lubiłaś. Obsypywać Cię mogłem tylko kwiatami, broniłaś i bronisz mi wszystkiego, lecz nie wydrzesz siebie z mej duszy, z mego mózgu i nie przekonasz, choćbyś usiłowała, że i ja wryłem się w Twój mózg, w Twe uczucia. Jestem zuchwały, ale cześć moja dla Pani łagodzi nawet śmiałość mych słów. Piszę do Pani tak, jak o Tobie myślę, jak do Ciebie przemawiam w duchu. Pomijam Twój rozkaz, list ten mię rozjątrzy, ale piszę. Ty sama upoważniłaś mię do tego swoją książką. „Fatum” to światło reflektora, ciśnięte na mnie, by mię oświetlić — pomimo wszystko, co zaszło. Nie tylko blask, żar odczułem niebywały.
Sparzył mię...“

Elża podniosła głowę.
— Co znaczy „pomimo wszystko”, — co to za zwrot?... Czy on się domyśla?...

„Są sceny w drugiej części, które Pani pisała, drżąc wewnętrznie, z tym samym dygotem odczytywałem je, bo Warski i Krysta to psychicznie ja i Pani... i Ty i Ty, promieniu mój...
Dlaczego Pani pisała scenę w skałach między Krystą i Warskim, drugą na łodzi — i na cyplu?... Żeby mnie i siebie podrażnić?... Dopięłaś celu, tak! Za Ciebie i za siebie odpowiadam. Ale tak się nie igra, Pani Elżo. Pani powinna była odczuć, co się będzie ze mną działo, czytając to i Pani odgadywała, zabezpieczona odemnie... połową Europy. Nie miałaby Pani odwagi przeczytać tych rozdziałów wobec mnie. Broniła Panią jej etyka, Jej czystość duchowa, mogła Pani szarżować, wiedząc, że zawsze zdąży obezwładnić tego dzikiego sępą, który dla Ciebie nawet naturę swą zmienił. I szarżowałaś często, próbując mnie. Wiem, jeden gest, jedno słowo nieostrożne spłoszyłoby Cię raz na zawsze. A jednak scen tych nie czytałabyś przy mnie, nigdy, bo nie wytrwałbym, zerwałbym pęta, choćbym Cię miał potem utracić i palnąć sobie w łeb...
Człowiek, bywa czasem przesubtelniony zbytecznie i to mu daje mękę w zysku. Moja subtelność wobec Pani, dała mi możność obcowania z Tobą, spowodowała nieśmiertelne spojenie Twego ducha z moim, lecz rezultat realny — męka. Elly najdroższa, czy i u Ciebie również?... Wiele wolno mi przeczuwać, bo to zakończenie drugiej części „Fatum”, to nienaturalne zdyskredytowanie typu Warskiego, to zemsta Pani, zemsta nad własną psychiką. To się nie tłumaczy, to się czuje...
„Fatum” to mój psychiczny trjumf, lecz, aby nie był kompletny, zbyt jaskrawy, aby moich uczuć nie uprawomocnić i siebie nie podniecić ostatecznie, przeholowała Pani, czyniąc z Warskiego czarny charakter, karykaturę „demonicznego” pierwowzoru. Nazywała mię pani wszakże Demonem — jeden wiersz w „Fatum” nosi tę nazwę. — Czy sparodjowanie, zbabranie, że się tak wyrażę, typu Warskiego ulżyło Pani?... W wielu miejscach w „Fatum” zdradza się Pani wyraźnie. Autorka nie wyzbywa się wpływów swego bohatera, chociaż piórem stara się go nienawidzieć. Jakkolwiek postać Warskiego, rysowana z początku au naturel, wikła się potem w kierunku dla mnie ujemnym, pomimo, że Warski bywa dziko grotesque, jest jednak wszechwładnym panem Krystyny, władcą, trzymającym ją przy sobie duchowo, zmysłowo i hypnotycznie, jest on princypalną figurą całej akcji, umysł Krysty dąży stale za nim, pomimo, że prześladuje ją autorka nienaturalną ideé fixe względem Orlewicza. Wszystkie sceny, w których występuje Warski, cyzeluje Pani z maestrją. Czy robisz to tylko dla literatury?. Co?... Dowiedź mi, napisz mi, Elly, że wszystko to wyszło z pod Twego pióra nie jako konieczność pisania o mnie, lecz jako fantazja autorska — na zimno traktowana i na zimno pisana, bez dreszczu namiętnego, bez tęsknoty za mną, bez marzeń, które stawiały Cię w pewnych scenach w roli Krysty. Wyznaj szczerze, że tak nie było, nie kłamałaś nigdy, — w serce swe i duszę zajrzyj... a wówczas... wówczas...
Ty mi tego nie napiszesz, bo kłamać — nie umiesz. Wdzięczność moja za „Fatum“ jest nieskończona. Takie wyznanie duszy kobiecej wprowadza mężczyznę w dumę, utrwala go w szale i wzrusza. W tym wypadku jest dowodem, że wszystko, od czego się broniłaś, do czego się nie przyznawałaś, — istnieje.
Więc za ten jeden błysk z Twego promieniowania, za tę najdroższą, ukochaną zemstę Twoją, za Twoją przeczystość kobiecą, za to, że z purpury Twej krwi mimoza wykwita, za to, żeś mi taką pożądaną i taką na swych wyżynach niedościgłą, za to, żeś jest sobą i zawsze tylko sobą, bądź mi błogosławiona, najdroższa Pani moja, promieniu mój..

— Boże, Boże, Boże! — wołał w duszy Elży łkający szaleńczy zew...
— Co dalej, co dalej?... jeszcze nie koniec, wyczerpać do dna ten urok, ten czar.
Pochyliła nad listem rozpaloną jak węgiel głowę.

„Czy pamiętasz na łodzi w Cap-Martin?...

Wdziękiem tchniesz cała,
Wdziękiem promieniujesz,
Wdzięk Twój płynie z duszy
Wdziękiem swym czarujesz.

To mój hołd dla Ciebie, Elly. Twój wdzięk jest moim i dla mnie być musi. Nie dla Burby, z którym jesteś zaręczona...„

... Głośny krzyk wypadł z piersi Elży, zerwała się z miejsca, jakby ugodzona postrzałem. Ścisnęła kurczowo w dłoniach skronie, buchające ogniem i stała tak przykuta do miejsca, wlepiwszy oczy w rozwarty list.
— On... Artur wie wszystko.
Długo nie zdołała się uspokoić. Ta krótka wzmianka o Burbie, nagła, niespodziewana — uderzyła w nią gromem. A jednocześnie ogarniało ją zdumienie, że w całym długim liście tylko tyle o jej narzeczeństwie, więc o fakcie wielkiego znaczenia dla Artura, wobec całej treści listu? Czyż on ten fakt lekceważy? czyż on to pomija?...
Wypiła szklankę zimnej wody, zmoczyła, wodą gorące czoło i jęła czytać:

„Pragnę się z Tobą, Elly, połączyć jaknajprędzej, byle ta rzeź wszechświatowa dobiegła kresu, ale krańca jej nie widać. Wojna i mnie wkrótce powoła, jestem oficerem rezerwy marynarki, dyplomacja moja ustępuje służbie na pancerniku. Walka na morzu, to gra bez atutów, więc jak Kolumb rzucił w butelce na łaskę fali swoją sławę, tak ja wysyłam do Ciebie me uczucia. Wojna rozrzuciła ludzi po świecie, nie byłem pewny adresu Pani, może w ten sposób będzie lepiej. Oczekuję odpowiedzi z upragnieniem. Pani Eiżo, nie jesteś narzeczoną Burby, jesteś moją! Zatem list do mnie piór Twych białych nie zbruka, nie zaćmi się Twoja etyka, gdy mi prześlesz trochę złota z Twej duszy jasnej, trochę swych myśli, cząstkę siebie. Otrzymam to, jesteś zbyt szczera. Pamiętaj, że dopiero wówczas będziesz etyczną. Błagam Cię o list, ukochana, pamiętaj, że nigdy nie błagałem o nic żadnej kobiety. Och, no, i nigdy w życiu nie napisałem tak długiego listu. Przed wyruszeniem do floty czynnej napiszę jeszcze, o ile będzie możliwe, zawiadomię Cię, najdroższa, do której eskadry będę wezwany. Chcę, by myśl Twoja popłynęła jej śladem, przyciągnięta moją myślą o Tobie. Będziesz mi stale towarzyszyła na pancerniku wraz z „Fatum“ moją ewangelją. Ty, promieniu mój świetlisty, Ty, moje przeczucie i uosobienie najsubtelniejszej rozkoszy. Płomienna moja, najsłodsza kobieto! Duszę Twoją zdobyłem dla siebie i jest moją, pomimo oddalenia, pomimo, żeś mi na listy nie odpowiadała, poczem i ja zamilkłem i... pomimo, że zamilkłem, moją być nie przestałaś. Moją jesteś w marzeniach i snach, tak Twoich jak i moich. Ty wiesz, że Cię kocham, i pragnę. Ciebie tak potężnie, jak tylko mężczyzna o sile duchowej z wulkanem we krwi kochać i pragnąć może najpożądańszej kobiety. Ty jesteś nią dla mnie. Nie powiem, jak romantyk: raz mieć Cię w ramionach, raz ust Twych skosztować i umrzeć! Nie, właśnie wtedy żyć, chłonąć do nieskończoności żar Twych ust, by Cię mieć dla siebie bezgranicznie moją, oddaną mi niewolniczo, którą ja, wedle słów Balzaca potrafiłbym posadzić na tronie, którą obsypałbym różami i jak różę wonną i płonącą tuliłbym w dłoniach na swych ustach. Spaliłabyś się w ich ogniu.
Czas ubiegły nie zrobił we mnie wyłomu, trwam duchem przy Tobie, i Ty trwasz przy mnie. Nie walczę, by o Tobie zapominać dlatego, żeś odemnie wówczas... uciekła, ani dlatego, żeś obecnie zaręczona. Och... najlepszą filozofją życiową nie jest hamletowskie „to be, or not, to be“. Przeciwnie być i trwać tam, dokąd natura i duch dąży samoistnie. Nie wyłamywać się z pod ich nakazów, bo taka walka to złuda. Jeśli się coś daje zwalczyć, nie jest to rzeczywistą siłą. Potęga w każdem pojęciu potęgą zostać musi. To prawo natury. Gdybyś nawet była mężatką, jeszcze bym bez wahania o Ciebie walczył. Są duchowe jednostki, którym do walki tego rodzaju idzie na pomoc cały legjon Cerberów, począwszy od obostrzeń religijnych. Cerber najgroźniejszy, skończywszy na atawistycznym mikrobie tradycji, zarażającym nawet samodzielne charaktery. I wówczas niema ratunku. C’est plus fort, que la nature! Tak mówi zarażony osobnik. Ja nie podlegam takim epidemjom. Nazywała mię Pani cynikiem. Mój cynizm?... Per Bacco! Nie na wiele mi się przydał „cynik, demon, potęga siły” — wszystkie superlatywy, dawane mi przez Panią, sprawiają teraz zgrzyt przykry, usuwając się z konieczności w cień. Moja indywidualność i moja wola zanika, masakrowana faktem, że jestem skuty wojną na czas od niej zależny. To jest mój obecny absolut, na nim kończą, się refleksje, debaty... och!... nawet marzenia, utopijne narazie, lecz żywotne w halucynacjach... a urzeczywistnione in spe. O tem myśl, bo to konieczność, przyszłość musi być naszą. Gdy wojna się skończy, ja Cię zabiorę. Muszę Cię mieć, muszę! Ja Ciebie stamtąd wyrwę, chyba żebym nie żył. Zgłębiłem Twój istotny absolut psychiczny i jestem pewny, żeś moja; spokojnie przedtem czekałem, aż Twój kaprys milczenia i ucieczki odemnie w głąb Europy zamieni się w tęsknotę do mnie pod wpływem mojej woli. Popełniłaś nowy kaprys, lecz i ten złamię jak pierwszy, czego już dowodem — „Fatum“. Chcę, by myśli Twe należały do mnie realnie bez pośrednictwa literatury. Promieniu mój, błyśnij ku mnie jaśnią Twą, urokiem swej tęsknoty. I bądź szczerą, umiem czytać pomiędzy wierszami;: dowodem znowu „Fatum”:
Ręce Twe najdroższe całuję dwojako: mężczyzna — pochłania je żarem ust spragnionych, które łakną i tęsknią, człowiek — z niskiem pochyleniem głowy i przekonaniem, że całuje ręce człowieka-kobiety. Najgłębsze uwielbienie i cześć składam Ci do stóp.
Artur Dovencourt-Howe”.

Elża upadła twarzą na list i tak bez ruchu, bez znaku życia, jak martwa, przetrwała do świtu.
Rano pierwszą jej czynnością było wysłanie do panny Izabelli biletu z krótkim tekstem:

„Odpowiedzi nie będzie“.

Tegoż dnia odmówiła stanowczo prośbie Tomasza, aby jechać do Warowni. On pojechał wzburzony, ona została w Warszawie. Przebywając po całych dniach w bibljotekach publicznych i czytelniach, zapisała się na kursy, zatopiła w studjach literackich. Poza godzinami pracy widywano ją czasem na koncertach, na samotnych spacerach w Łazienkach lub Zachęcie Sztuk Pięknych. Rodzina dalsza, prócz pani Renardowej, mówiła o Elży, że wałęsa się bez celu i że się stroi w najpierwszych magazynach mód. Krytykowano ją surowo, szczególnie wszystkie kobiety. Ludzie obcy, znajomi Elży i mężczyźni byli względniejsi, bronili jej często, czym bardziej narażali ją wobec napadających kobiet.
Elża z wielu rzeczy nic sobie nie robiła, o innych nie wiedziała. Pewnego dnia spotkała się w zachęcie Sztuk Pięknych ze Zdzisławem Burbą, który, jako rekonwalescent po zadanej na placu boju ranie, przebywał w Warszawie, pod obcem nazwiskiem, pracując w konspiracyjnych grupach. Przywitał się z nią roześmiany z tajemniczą miną. Rzucał przytym czarnemi oczami na wszystkie strony, jakby jeszcze kogoś szukając. Elża to spostrzegła, rzekła wesoło:
— Masz tu widać, kogoś — ze swojej partji a może jakie rendez-vous z kobietą?... Powiedz szczerze, to się usunę.
Młodzieniec zaśmiał się serdecznie.
— Nie, to właśnie ja wpadłem tu, by przyłapać ciebie na randce.
— Doprawdy?... i z kimże to, jeśli łaska?...
— Czy ja wiem, rozmaicie mówią.
— Aż tak? Któż się mną tak mile interesuje?...
— Ach! czego o tobie nie mówią, a zwłaszcza baby.
— Zaciekawiasz mię...
Młodzieniec z rozmachem usiadł na zielonej kanapie, zapraszając Elżę, by siadła przy nim. Popatrzyła na niego przez zmrużone powieki.
— Ryzykujesz Zdzisiu, bo a nuż wkroczy tu zaraz mój partner do ręndez-vous. Co wtedy?...
— Tylko na mnie mrugnij, a już ja wam przeszkadzać nie będę, ja go i tak obejrzę. Potrafię widzieć, nie patrząc.
— I wiedzieć, nie widząc — szepnęła Elża z krótkim śmiechem, padając na kanapę.
Porozmawiali trochę o obrazach. Poczem młody człowiek nagłe zwrócił się do towarzyszki:
— Kiedyż nareszcie wasz ślub z Tomkiem?...
— Wtedy, gdy przestaniecie już o to pytać.
— Aha. Czyli, że wyrażając się krócej jest tak, — i zrobił palcem w powietrzu wielki znak zapytania.
Gorska zaśmiała się.
— A wiesz, o tobie mówią baby, że ty się kochasz w kimś zupełnie innym, nie w Tomku. Że za Tomka wychodzisz tylko... dlatego, że... zapragnęłaś męża.
— Doskonale!
— To jeszcze nie wszystko, bo inne dowodzą, że nawet masz z owym kimś romans to jest z... z...
— No miejże odwagę dokończyć. Pewno z nauczycielem ludowym, jak panna Opolska, Tetmajera, z Główniakiem.
— Nie, ale z żonatym człowiekiem.
Elża parsknęła śmiechem.
— Wybornie! Już go pewno rozwiodłam i tak dalej, aż do skutku.
Zaśmiali się oboje.
— Mówią również, że wydajesz mnóstwo pieniędzy na gałganki, że się nazbyt stroisz.
— Tak, tak, to już słyszałam.
— No, więc widzisz.
— Owszem widzę, że mam przyjaciół.
Zdzisław skrzywił się.
— Eh, któż tam na to uważa. Mówią o tobie, jak o każdej niebrzydkiej i młodej kobiecie. Zresztą, jak powiedział któryś, z pisarzy współczesnych, kobieta się wtedy dopiero powinna martwić, gdy o niej już przestaną mówić, bo o ile jest do ludzi podobna, ma temperament i jakikolwiek wdzięk, mówią o niej zawsze.
Wyłączone są z tego albo brzydkie, jak siedm grzechów śmiertelnych, albo glisty, albo limfatyęzkl, którym wystarczy ciasna skorupa bytu, bogobojny chleb powszedni oraz cerowanie skarpetek męża i nigdy niezamykane do skrzyni pieluszki, wiecznie niezbędne. Chociaż i takim zdarzają się casusy, ale mniej o nich mówią, bo mniej lazą w oczy światu. 472 — Nie wiedziałam, żeś taki filozof.
— Ja tylko umiem obserwować. To są zresztą prawdy odkryte dawno i znane. Co, już odchodzisz?.
— Dziwisz się?... Chcę wszakże uprzedzić tego... żonatego człowieka, że za długo zasiedziałeś się na wystawie.
Zdziś powstał gwałtownie. Gorska wybuchnęła śmiechem.
— Ty możesz iść ze mną, pozwałam, uprzedzimy go razem. No, chodźmy!
— Ach, jak ty sobie kpisz.
— Poczekaj, chcę ci tylko poradzić, jaką powinieneś zdać sprawę z wywiadu ze mną. Nie patrz na mnie z taką gladjatorską miną. Otóż? — słuchaj. Mówiąc swoje własne spostrzeżenia o owym, żonatym człowieku, nie zacznij dowodzić, że żonę ma złą, jak Ksantypa, a brzydką, jak Meduza, bo to będzie, uważasz, szablon. Wymyśl jaki inny powód zrywania jego ślubów małżeńskich dla mnie ciekawszy. Nieszczęśliwe więzy, to zbyt pospolite. I dla mnie wymyśl coś zabawniejszego niż pragnienie męża, bo przecież mam z innym romans.
— Kuzynko, za kogo ty mnie masz?...
— Ach... cóżeś taki patetyczny?... Za kogo ciebie mam?..... Za jednego „ludzia” z tłumu ludzi.
— Więc nie za człowieka, a nawet?...
— Mój drogi, mówisz „nawet”; ależ człowiek — to lux, to wyżyna. Człowiek jest taką rzadkością i tak samo góruje nad tłumem ludzi pospolitych, jak naprzykład pancernik nad oceanem..
— I pancernik często ginie zatopiony przez bałwany! — rzucił Zdzisław z irytacją.
Gorska uśmiechnęła się.
— Wybornie powiedziane, bo bałwany mają niekiedy siłę niszczycielską, więc gdy są w masie...
Burba zerknął na nią.
— Co ty mówisz?...
— To, coś ty zaczął, a co uważam za zupełnie dobry dowcip. Teraz bywaj zdrów, rozchodzimy się.
Zostawiwszy osłupiałego kuzyna na schodach Zachęty, odeszła śpiesznie. Śmiech rozrastał się w niej i z dna duszy powstała ironja.
Kocham się w żonatym człowieku i romansuję z nim, a za Tomka wychodzę dlatego że... zapragnęłam męża... — powtarzała sobie ze śmiechem, pełnym zgrzytu. — Ha, ha, ha! zapragnęłam męża, więc idę za Tomka, pędzona zmysłami, i, czasu nie tracąc, mam romans z innym człowiekiem, w dodatku nie wolnym. O, jakże wy mało o mnie wiecie, ludkowie zbożni, i jakie to szczęście dla mnie, że nie znacie — prawdy.
W oczach jej było szyderstwo.
— Gdyby ją poznali, zbrudziliby po swojemu, omazali błotem po ludzku. Rzucajcie się na mnie, jak hjeny, gryźcie, oczerniajcie, nigdy nie będę wam przeczyła, nie będę się broniła ku waszemu zadowoleniu. Cieszcie się! Możecie plugawić mnie, ale nie splugawcie tego, co jest we mnie nie dla was. To uchronię przed wami.
Pełna była splątanych z sobą uczuć: ironji, goryczy, śmiechu i radości wewnętrznej, że nie rzuciła na pastwę ludzi swojej prawdy, że jej nie dosięgną. Przyszła do mieszkania, podniecona niezwykle. W swoim pokoju znalazła list ze stemplem poczty wołyńskiej.
— Z Warowni. — Rozerwała kopertę.
— Od Uniewicza. Cóż to?...
Zaczęła czytać, uśmiech występował na jej usta. Pan Mel czynił jej od siebie wymówki za zasiedzenie się w Warszawie. Pisał: „Strzelaliśmy wilki ze strzelnic bez Pani, polowaliśmy bez Pani, spędzaliśmy arcycudne wieczory przy kominku także bez Pani, ale rwać fijołki, a potem konwalje także bez Pani, ani myślimy. Proszę to sobie zapamiętać. Warownia wygląda teraz jak klasztor żeński, w którym zabrakło opata wizytatora; jeśli Pani nie chce by klasztor zgnuśniał do reszty, proszę wracać jaknajprędzej”.
Uniewicz opisywał szeroko o wszystkiem, co interesowało Elżę, i kończył:
„Tomek zupełny już desperat, jedzie po Panią za parę dni, śpieszy się, a przynaglamy go wszyscy, i apatyk pan Cezary, i skwaśniały sybirak, i wzdychająca za panią Jasiowa, i nawet stetryczały Stacho, który się żali, że niema komu słuchać jego legend... i... ja naostatek, rozmazgajony z braku Pani, bo nie mam z kim się kłócić i czytać innych dzieł, niż komunikaty wojenne, te już mi się uszami przelewają. Nie mamy także z Tomkiem partnerki do ujeżdżania koni w zaprzęgach, najgorzej wychodzą na tem konie, gdyż Tomek, poirytowany wspomnieniami zeszłorocznych przejażdżek z Panią i całą złość wywiera na ujeżdżanych źrebcach. Tęsknią za Panią jeszcze trzy istoty: Ataman — do cukru, Kajtuś do łechtania po kudłach i Murmyla — do spacerów. A prawda, zapomniałem jeszcze i to nie o byle kim... kto do Pani wzdycha“.
Na tym kończyła się stronica. Elży serce zabiło żywiej; może to będzie nareszcie babka?... Odwróciła kartkę:
„Zapomniałem o Pobereziu, brak mu Pani do politykowania i dowodzi, że Warszawa nazbyt Panią trzyma, a to już jest próg do... szerszego świata. Całe szczęście, że wierzeje tego świata teraz na wszystkie strony zamknięte“.
Elża skończyła list, na dole arkusza był dopisek:
„Fijołki w sadzie i kaczeńce na łąkach już mają pączki“.
— Aha, rozumiem. To dobrze, ale wszyscy za mną tęsknią, prócz babki, wszystkich wymienił Uniewicz, tylko Burbinę pominął. Snać dla niej nie istnieję.
Uczuła dotkliwą przykrość, łączyła się ona w niej z niesłychanie bolesną świadomością że wierzeje na szeroki świat zamknięte. To było jakby chmurą, rzucającą cień ogromny, głuszący wszystkie odczucia. Ale z poza tej chmury prześwitywać zaczął leciuchny brzask, jakiś jasny, ciepły i serdeczny...
Warownia. Kochające serca, szeroki oddech nadchodzącej Wołyńskiej żywiołowej wiosny, bory ciemne, ciężkie aksamity i adamaszki jodeł i dębów, jedwabne gazy brzozowych gajów, bisiory i złotogłów łąk, wielki przeczysty kryształ i turkus powietrza, opale i perły księżycowych nocy, ten przestwór bujny, ozdobny i rozległy, dla duszy tak bardzo potrzebny już, konieczny.
Tomek jedzie.
Rzewność jakaś cicha napłynęła do serca Elży. Tomek jedzie stęskniony, aby ją zabrać. Więc zwalczył swoją dumę, swój gniew i żal do niej, żyć mu bez niej trudno. On jest bardzo kochany i biedny i taki bezgranicznie dobry. Jedzie, by ją znowu zabrać na te łąki umajone, w te bory otchłanne ją, marnotrawną córkę, nie rozumiejącą swego szczęścia. Czy ona znajdzie gdzie na świecie bardziej szczerą duszę — bardziej sobie oddaną, jak ten złoty Tomek? Wszak to atut życia potężny. Ona go może zakląć dla siebie na wieczne posiadanie. Może. Czemuż oddala się od tego źródła szczęścia i spokoju i pogody życia i jego czaru?
Szczęścia?... czaru?... pogody?...
„A wierzeje na szeroki świat... zamknięte“... — jak mówi Poberezio.
Wstrząsnęła się.
Biedny, kochany, złoty Tomek. Zabierze ją i znowu: Warownia, kochające serca, maj, fijołki, kaczeńce już w pączkach, konwalje, przemiły kochany dziadzio, pykający z cybucha, dowcipny Uniewicz i Tomek, jego miłość, pieszczoty... nowe terminy ślubu...
Nagła niechęć musnęła serce Elży. Zastanowiła się.
Wtem do pokoju wszedł posłaniec, niosąc ogromny, rozwity, biały bez w różowych bibułkach. Przy wazonie był bilet:
„Przyjechałem po moje szczęście, za chwilę będę. Całuję łapki! — Twój Tomek.“
Elża długo stała na środku pokoju z biletem w ręku. Kąty jej ust opadły na dół, jakby pod wpływem żalu i bólu, na czole występowała fałdka myśli, pomiędzy skupionemi brwiami zarysował się wyraźnie lęk i rósł, plastyczniał i rzucał swe ciemne skrzydła strachu na źrenice, metalicznym blaskiem świecące. Strach ten głuszył słaby głos wahania, płynący gdzieś z pod serca, jakby ciche gruchanie gołębi wobec szumu złowieszczego lotu jastrzębia. Niepokój zatargał silnie i wnet ocknął się instynkt samoobrony. Ciężka chwila gwałtownego szukania ratunku. Twarz Elży zbladła jakby w walce, głowa zwisła na piersi, brwi zeszły się, spadły powieki. Walczyła z sobą — za siebie, czy przeciw sobie? Wtem ostro zadźwięczał dzwonek w przedpokoju, targnięty widocznie niecierpliwą dłonią. Elża zatrzęsła się, krzyknęła lekko i podniosła głowę. Sekunda przerażenia, poczem czoło wygładziło się, ale w oczach błysnął ten sam metaliczny, zimny, trochę okrutny blask. Głośno, wyraźnie, patrząc w zamknięte jeszcze drzwi, wyrzekła do siebie:
— Ależ ja przed wakacjami jechać nie mogę, muszę skończyć kursy... Muszę!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.