Uwięziona (Lord Lister)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Uwięziona
Pochodzenie
(Tygodnik Przygód Sensacyjnych)
Nr 11
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 20.01.1938
Druk drukarnia Wydawnictwa „Republika”, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAŻDY ZESZYT STANOWI ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ.  Nr. 11.  Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
UWIĘZIONA


Wydawca: Wydawnictwo „Republika“ Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56

SPIS TREŚCI


UWIĘZIONA
Nocna przygoda

Na pomoc! Na pomoc! Krzyk kobiety przerażonej śmiertelnie rozlegał się wśród ciemnej nocy. Dochodził on z dwupiętrowego domu, położonego na Williams-Street, na jednym z przedmieść Londynu.
Dom ten pogrążony był w ciemnościach. Tylko z jednego okna na pierwszym piętrze sączyła się wąska smuga światła. I znów ciszę nocną przeszył przeraźliwy krzyk. Po chwili wszystko ucichło i spokój zapanował w całej okolicy. Gęsta mgła londyńska spowiła stolicę Anglii.
Nagle dwie istoty ludzkie owinięte w szerokie płaszcze pojawiły się przed domem.
— Stańmy! — szepnął młody człowiek, chwytając ramię swego towarzysza.
— Cicho, Edwardzie! Czy nic nie słyszysz?
— Co ci się dziś stało, Charley? — odparł drugi, ziewając. — Wróćmy lepiej do ciepłego domu. Nie nawidzę tej okropnej mgły. Nie widzę nawet czubka mego nosa.
Niecierpliwym ruchem pociągnął swego towarzysza.
— Słuchaj, Charley, cóż ci się stało? — zapytał wyprowadzony z równowagi — Stoisz przed tym domem jak wbity w ziemię? — Umieram ze zmęczenia. Odczuwam na sobie skutki zbyt długiego marszu i zbyt wielkiej ilości wypitego wina.
Charley zdawał się nie zwracać uwagi na słowa swego przyjaciela. Słyszał wyraźnie w ciszy nocnej pełen rozpaczy krzyk i chciał sprawdzić skąd on pochodził. Wprawdzie i on dzisiejszego wieczoru wypił dość dużo wina, lecz wydawał się mniej zmęczony niż jego przyjaciel, lord Lister. Lord Lister obchodził bowiem uroczyście swoje urodziny w towarzystwie licznego grona przyjaciół. Szampan i najdroższe wina lały się strumieniami. Po skończonej kolacji, gdy ostatni goście wrócili już do domu, obydwaj nierozłączni przyjaciele postanowili zrobić małą przechadzkę pieszą. Naskutek jednak gęstej mgły stracili orientację i znaleźli się, niewiadomo w jaki sposób, w zupełnie nieznanej dzielnicy. Posuwali się prawie po omacku, gdy nagle Charley zatrzymał się przed jakimś szarym domem i począł nadsłuchiwać.
— Nie widziałem nic podobnego! — zawołał zdenerwowany lord Lister. — Powiedz mi przynajmniej czy zamierzasz całą noc spędzić na tej ulicy? Jeśli nie ruszysz się natychmiast, zostawiam cię samego.
Charley ocknął się nagle z zamyślenia i wpół przytomnym wzrokiem spojrzał na swego przyjaciela, który stał oparty plecami o bramę.
— Zdaje mi się, drogi Edwardzie — odparł, wybuchając nagłym śmiechem — żeśmy oboje zbyt wiele pili. Jesteśmy zupełnie pijani! To wspaniałe i całkiem dla nas nowe!...
Zbliżył się do lorda Listera i położył mu obie ręce na ramiona.
— Pijani! Zupełnie pijani — powtórzył Raffles, prostując się z trudem — Do licha, nie mam najmniejszego pojęcia gdzie my teraz jesteśmy.
Obydwaj przez kilka minut stali nieruchomo.
Raffles powoli zapiął palto, nastawił kołnierz i ująwszy Charleya pod ramię szepnął:
— Już wpół do trzeciej, Charley!
W tej chwili jakieś okno otwarło się ponad ich głowami. Wychyliła się zeń młoda dziewczyna o bladej, wykrzywionej przerażeniem twarzy.
— Na pomoc... Na pomoc!... Na...
Trzeci okrzyk stłumiony został widać siłą. Okno zamknęło się z hukiem Raffles i Charley drgnęli. Nerwy ich jednak przywykłe do sensacyjnych wydarzeń szybko wróciły do normy. Obydwaj mężczyźni jednocześnie powzięli wspólną decyzję. Oszołomienie alkoholem znikło bez śladu. Jednym skokiem Charley znalazł się na środku ulicy i z rewolwerem w ręce począł przeszukiwać ulicę. John Raffles, czyli inaczej lord Lister poszedł za jego przykładem. Raz jeszcze okno otworzyło się z hałasem, po czym światła w oknie zagasły.
— To tam — szepnął Charley wskazując okno Tajemniczemu Nieznajomemu. — Cóż tam się mogło stać?
Raffles wzruszył ramionami. Dokoła panowało milczenie. Obydwaj przyjaciele nasłuchiwali jeszcze dobrą chwilę, po czym powoli zbliżyli się do drzwi wejściowych.
— Nr. 6 — szepnął lord Lister, spoglądając na masywne drzwi.
Nacisnął na dzwonek, i przyłożył ucho do dziurki od klucza.
Wyprostował się po chwili i wyjął z kieszeni wytrych. Męczył się kilka dobrych minut koło zamka, lecz bezskutecznie.
— Słuchaj Charley: Zacznij maszerować tam i z powrotem przed tym domem. Chodź głośno, aby cię słyszano.
Po paru minutach lord Lister począł skradać się w kierunku drugiej strony tego samego domu. Tam ukrył się w ciemnym kącie, nie przestając ze swego miejsca naśladować odgłosów kroków, maszerującego tam i z powrotem człowieka.
Nie długo czekał na efekt, który chciał osiągnąć.
W domu pod nr. 6 podniesiono delikatnie roletę i w świetle ulicznej latarni ukazała się w oknie twarz mężczyzny z dużą czarną brodą. Mężczyzna ten najwidoczniej chciał zobaczyć skąd hałas ten pochodzi.
Tymczasem Charley, idąc za przykładem Rafflesa schował się we wnęce bramy domu nr. 6. Mężczyzna nie spostrzegł więc nikogo. Zbliżył swą twarz do szyby i począł uważnie badać teren. Nie zauważył jednak nic niezwykłego. Otworzył wreszcie okno i wychylił się. Raffles spostrzegł ze zdziwieniem że człowiek obdarzony tak pięknym zarostem, był kompletnie łysy. Raffles nie mógł rozróżnić jego rysów. Wydawało mu się, że jest on w sile wieku. Mężczyzna zamknął wreszcie okno i poczekawszy chwilę za szybą zasunął rolety i zniknął.
Zachowując wszelkie środki ostrożności Charley zrobił duży łuk i zbliżył się do swego przyjaciela. Bez słowa wziął go za ramię i pociągnął za sobą. Gdy doszli do małego placu, znajdującego się u wylotu tej ulicy Raffles skinął na przejeżdżającą taksówkę i kazał się wieźć do hotelu.
W numerze hotelowym zdjęli z siebie przemoczone deszczem i przesiąkłe mgłą palta i zamówili mocną kawę. Raffles rozparł się wygodnie w fotelu i zapalił papierosa.
— Słuchaj Charley, ostatnia historia nie wychodzi mi jednak z głowy. Czyś zapamiętał przynajmniej ulicę i dom?
— Oczywista, Edwardzie. Williams Street nr. 6.
— Muszę koniecznie dowiedzieć się, co to wszystko znaczy. Cóż sądzisz o tym, Charley?
— Ja nic — odparł zagadnięty. — Zbyt dobrze znam tę dzielnicę, abym mógł się łudzić co do moralności jej mieszkańców.
— Być może, że się mylisz — rzekł Tajemniczy Nieznajomy. — Ja podejrzewam coś zgoła innego. Pomówimy jeszcze o tym, gdy obaj będziemy bardziej wypoczęci. Być może, że w międzyczasie znajdziemy jakieś rozwiązanie. Dziś jestem zbyt przemęczony, aby o tym myśleć.
Uścisnął rękę Charleya i udał się do swej sypialni. Charley poszedł za jego przykładem i wkrótce równe ich oddechy świadczyły o tym, że obydwaj przyjaciele pogrążeni są w głębokim śnie.

Piekło

Dzień wstawał mglisty i ulice Londynu były jeszcze puste. Miasto powoli budziło się z letargu.
Na Williams Street pod nr. 6 panowała kompletna cisza. Wychodzące na ulicę okna zamknięte były szczelnie, jak gdyby jeszcze trwała noc. Tylko w jednym z mieszkań znajdowały się czerwone rolety. Cała kamienica wyglądała na niezamieszkałą. Nikt nie przypuszczał, że nieruchomość ta posiada podziemne przejście wychodzące na ulicę biegnącą równolegle do Williams Street. Ulica ta bowiem oddzielona była od Williams Street dużym ogrodem. Właściciel tego domu bogaty stary kawaler uchodził za wielkiego dziwaka większą część roku spędzającego zagranicą. Nieruchomości owej nie chciał sprzedać ponieważ rodzice jego mieszkali w niej przeszło trzydzieści lat. Prawdopodobnie jednak, miał poważniejsze względy, aby nie wyzbywać się ojcowizny.
Za pośrednictwem osoby podstawionej nabył nieruchomość przy Market Street nr. 24. której ściany graniczyły z jego ogrodem. W ten sposób mógł bez trudu przejść przez ogród z jednej nieruchomości do drugiej nie zwracając niczyjej uwagi.
Robiło się coraz jaśniej i olbrzymie miasto budziło się ze snu do codziennego normalnego życia. Światło wdarło się również do pokoju, którego okna zasłonięte były szczelnie czerwonymi roletami. W pokoju tym stało szerokie wygodne łóżko, tualetka, szafa i dwa krzesła. Na łóżku leżała kobieta z twarzą przytuloną do poduszki. Jej długie włosy złotymi falami opadały na kołdrę. Od czasu do czasu nerwowe drżenie wstrząsało jej ciałem. Nie słychać było oddechu. Drobna biała rączka błądziła po kołdrze, jak gdyby szukając oparcia. Z ulicy dały się słyszeć elastyczne męskie kroki. Szybkim ruchem kobieta usiadła na łóżku i poczęła nasłuchiwać dopóki odgłos ten nie zamilkł. Przesunęła ręką po czole i zamyśliła się. Była uderzająco piękna. Grecki nos, błękitne oczy, ciemne łuki brwi, maleńkie usta, tworzyły całość doskonałą. Mogła mieć najwyżej siedemnaście lat. Na twarzy jej malował się wyraz strachu, usta drżały nerwowo, oczy pełne łez błądziły z jednego przedmiotu na drugi, wreszcie z płaczem opadła z powrotem na poduszki.
Dało się słyszeć energiczne pukanie i krzykliwy kobiecy głos zażądał otwarcia drzwi.
Młoda dziewczyna drgnęła, ubrała się machinalnie, umyła szybko i uczesała.
Kobieta widocznie odeszła. Słychać było jej ostry, krzykliwy głos dochodzący z korytarza. Po chwili wróciła po raz wtóry i poczęła się jeszcze energiczniej dobijać do drzwi.
Młoda dziewczyna skierowała się do drzwi i otworzyła. Na progu stała stara Murzynka o szarych odbarwionych przez lata policzkach. Uprzejmy grymas rozlał się po jej szerokiej twarzy.
— Dzień dobry, ślicznotko! Jak ci się spało? Chodźże bliżej. Niechże cię zobaczę przy świetle! Mówiąc te słowa weszła do pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Pociągnęła za sobą wyrywającą się dziewczynę i stanąwszy przy oknie poczęła jej przyglądać się z żywą przyjemnością.
— Nie bądźże głupia! — rzekła grożąc jej palcem. — Pocóż ten strach? Przed kim? Nikt nie zrobi ci nic złego, moje dziecko. Jesteś zbyt piękną. Chcemy jedynie twego dobra. Czy ty tego nie rozumiesz? Gdyby w Havingowie mogli cię zobaczyć Cóż myślisz? Daliby mi napewno funta sterlinga na piwo. Ale nie zaczynaj od robienia głupstw. Nie wolno ci powtarzać więcej podobnych scen. Miałabyś wówczas ze mną do czynienia.
Chudymi rękami wpiła się w ramiona dziewczyny i potrząsnęła nią silnie.
— Nie chcę ci więcej powiedzieć na pierwszy raz — dodała łagodniejszym tonem, widząc przerażenie malujące się na twarzy dziewczyny — Być może, że nie zdajesz sobie sprawy ze szczęścia, które cię spotkało. Dopiero później zrozumiesz, żeś nie miała racji. Przyrzeknij mi, że będziesz grzeczna, moja gołąbko, a z pewnością będziesz szczęśliwa!
Nie zbliżaj się do mnie i zachowaj swoje rady dla siebie! — krzyknęła dziewczyna, cofając się instynktownie w tył, aby uniknąć dotknięcia starej megiery — Chcę natychmiast opuścić to piekło! Czy rozumiesz?
Dziewczyna z wściekłością tupnęła nogą. Złość dodała jej jeszcze uroku. Piękność jej zwróciła na siebie uwagę starej, która spojrzała na nią z podziwem.
— Doskonale, bardzo dobrze! — rzekła po chwili. — Cóż powiedzą na to moi panowie gdy im opowiem tę przygodę?
Dziewczyna z zaciśniętymi pięściami zbliżyła się do starej.
— Czy spełnisz moje rozkazy? — rzekła hamując wściekłość — żądam mej walizy i mego ubrania. Natychmiast opuszczam to piekło!
— No, no — rzekła łagodnie stara — dom ten jest szczelnie zamknięty i tylko osoba która cię tutaj sprowadziła posiada klucz. Nie da ci go z pewnością, możesz być tego pewna. Jesteśmy zbyt radzi widzieć cię u nas. Możesz być spokojna, że nie wyjdziesz stąd, chyba...
— Ale ja muszę stąd wyjść! — krzyknęła dziewczyna. — Jeśli nie żywa to umarła! A teraz — dodała wskazując starej drzwi rozkazującym ruchem — precz stąd! Stara Murzynka wyślizgnęła się jak kocica, szybko wyjęła z zamka klucz włożyła go z zewnętrznej strony do zamka i przekręciła.
Gdy dziewczyna rzuciła się do drzwi, były już zamknięte.
Znalazła się w potrzasku.
Przez chwilę stała jak sparaliżowana. Drzwi były z solidnego, masywnego dębu i nawet marzyć nie mogła o ich wyważeniu.
Cóż robić?
Nagle powzięła decyzję.
Tryumfalny uśmiech rozjaśnił jej rysy. Jakiś plan dojrzał widocznie w jej głowie. Otworzyła dużą szafę. Znalazła w niej kilka wieczorowych sukien i trochę bielizny. Dziewczyna posmutniała na ten widok. Było to wszystko, co odtąd miało stanowić jej własność. Wyjęła rzeczy te z szafy i zabrała się do jej przesuwania. Z trudem udało się jej przesunąć ją w róg pokoju. Powtórzyła ten manewr kilka razy. Za pierwszym razem przy przesuwaniu szafy jakiś przedmiot upadł na ziemię. Był to jakiś długi i wąski przedmiot, zawinięty w papier i przymocowany gumką przypominającą podwiązkę. Nasza młoda bohaterka umieściła paczkę tę na tualecie nie zwracając na nią uwagi. Nie ustała w pracy dopóki nie udało się jej przesunąć szafy na drzwi. Minęło kilka minut.
Zbliżyła się do okna i wyjrzała na ulicę. Po przeciwległej stronie stał elegancki młody człowiek, który ukłonił się jej uprzejmie. Przerażona, cofnęła się od okna. Twarz jej pokryła się rumieńcem. Po kilku jednak minutach wróciła na to samo miejsce i ukryta za firanką wyjrzała po raz wtóry. Widocznie młody człowiek poszedł dalej swoją drogą.
Nie było to jednak zgodne z rzeczywistością.
Nieznajomy przeszedł na drugą stronę ulicy i ukrył się we wnęce bramy domu nr. 6.
Towarzyszył mu jakiś człowiek, mniej wytwornie wyglądający i o wiele starszy. Człowiek ten, barczysty i wysportowany, miał pociągłą bladą twarz szare oczy tryskające inteligencją i energią. Po raz drugi przypuszczono atak do hermetycznie zamkniętych drzwi. Barczysty nieznajomy wyjął ze swej kieszeni rozmaite przyrządy i ukryty za plecami swego towarzysza pracował pilnie przy otworzeniu zamka. Jeszcze raz jednak wysiłki pozostały bez skutku.
— Zostaw, Harry — szepnął wreszcie starszy z dwuch mężczyzn, rezygnując ze spełnienia swego zamiaru. — To nie doprowadzi do niczego. Drzwi są mocno zaryglowane od góry do dołu. Szczwany lis, który tu mieszka umiał się obwarować doskonale!
— Czy myślisz mistrzu, że jest on w tym domu lub też przynajmniej w Londynie?
— Nie ulega kwestii — odparł Sherlock Holmes.
Był to bowiem sławny detektyw wraz ze swym wiernym uczniem Harry Taxonem.
Od dłuższego czasu usiłowali oni wedrzeć się do domu, niebezpiecznego bandyty Roberta Shayne.
— Pójdź, Harry, tracimy czas napróżno. Spróbujemy go podejść w inny sposób...
Obydwaj mężczyźni oddalili się powolnym krokiem

Przyjaciele przy pracy

John Raffles i Charley nie tracili czasu.
— Jak się masz, chłopcze? — przywitał Lister przyjaciela, pokrzepionego krótkim snem i odświeżającą kąpielą. — Po wczorajszej uroczystości powinienem rozpocząć nowy rok mego życia od dobrego uczynku. — Mam wrażenie, że już wiem nawet od czego...
— Co myślisz o wczorajszych wypadkach Edwardzie?
— Muszę dowiedzieć się bliższych szczegółów, drogi Charley. — — Nie wiemy prawie nic, a muszę ci powiedzieć, że snuję na ten temat moc domysłów. Napij się kawy — dodał, widząc zdumioną twarz Charleygo. — Musimy się śpieszyć aby uratować to, co jeszcze pozostało do uratowania.
Po upływie pół godziny przybyli pod znany nam dom. Sprawdziwszy, że brama była zamknięta przeszli na drugą stronę ulicy.
— Spójrz, Edwardzie — szepnął Charley swemu towarzyszowi. — Okno jest otwarte!
— Istotnie — rzekł lord Lister — Doskonała wróżba. Mam wrażenie, że nasza praca nie będzie zbyt trudna.
Pewnym krokiem wszedł do domu, znajdującego się naprzeciw nr. 6. Miał on tylko dwa piętra i był nieprawdopodobnie zrujnowany. Na schodach nie spotkali nikogo. Z łatwością zapomocą wytrycha otworzyli drzwi, prowadzące do jednej z mansard. Wybrali umyślnie mansardę o najszerszych oknach. W mansardzie tej umieścili starą, połamaną drabinę. Raffles wdrapał się na nią pierwszy i wyjrzał przez okno. Tuż naprzeciw niego znajdował się pokój stanowiący cel obserwacji. Z okien mansardy widać go było jak na dłoni. Lord Lister wyciągnął z kieszeni swej lornetkę i począł uważnie badać wnętrze pokoju. Uczynił wówczas ciekawe odkrycie, że pokój ten nie miał drzwi i że kobieta w nim znajdująca się była odciętym od świata więźniem...
Zszedł z drabiny i podzielił się z Charleyem swymi obserwacjami.
— Wejdź sam i przekonaj się, czy się nie pomyliłem. To coś niesłychanego!
Na lewo od okna znajduje się łóżko — rzekł Charley wdrapawszy się posłusznie na drabinę. — Za łóżkiem jest jakaś przestrzeń wolna, jakkolwiek wydaje mi się, że stoi tam walizka, która nie jest wyższa od łóżka. Pewnym jest, że w pokoju tym nie ma drzwi...
— Zgadza się. A teraz zwróć uwagę na przeciwległą ścianę, Charley. — Znajduje się na niej szeroka szafa do ubrań, z prawej zaś strony kaflowy piec. Widziałem go tam tak dokładnie, że mógłbym policzyć kafelki...
— Dalej widzę krzesło, tualetkę a trochę dalej... Tak... Jeszcze jedno krzesło!
Charley zdziwiony odjął lornetkę od oczu i spojrzał uważnie na Rafflesa.
— Zupełnie słusznie — odparł Tajemniczy Nieznajomy. Ale gdzież są drzwi Charley?
— Drzwi... Drzwi?..
— Widzisz sam, że jest w tym coś nienormalnego. Złaź, chcę raz jeszcze obejrzeć wszystko własnymi oczami.
Lord Lister nastawił lornetkę i długo spoglądał w milczeniu w stronę tajemniczego pokoju. Nagle z ust jego padł lekki okrzyk.
Charley podniósł oczy w górę i wdrapał się szybko po drabinie. Oprócz jednak braku drzwi nie spostrzegł w pokoju tym nic niezwykłego.
A jednak...
Wysoka szczupła kobieta o wspaniałych złotych włosach stała nachylona przed szafą, jakgdyby czegoś szukała. Zbliżyła się do okna, nie zwracając uwagi na obserwujących ją mężczyzn. Usiadła na krześle tuż przy oknie i wzięła z tualety długą wąską paczkę, owiniętą wstążką. Otworzyła paczkę. Szybkim ruchem zasłoniła twarz dłońmi. Gdy po paru minutach odsłoniła ją, znowu Raffles spostrzegł przez lornetkę, że ciemny rumieniec oblał jej policzki i czoło. Podniosła się powoli z krzesła i wyjęła z paczki długi i wąski przedmiot. Raffles poznał w nim sztylet...
Przez chwilę przyglądała się uważnie broni, której ostrze zalśniło w słońcu, wreszcie położyła ją na marmurze toalety.
Obaj przyjaciele opuścili swój punkt obserwacyjny na czubku drabiny. Tajemniczy Nieznajomy szybkimi krokami przebiegał poddasze tam i z powrotem. Charley przyglądał mu się w milczeniu.
— Zagadka rozwiązana — rzekł Tajemniczy Nieznajomy. — Młodą dziewczynę uwięziono w tym pokoju wbrew jej woli. Jasne jest, że przesuwając szafę na drzwi pragnęła się obronić przed wtargnięciem do jej pokoju niepożądanych gości. Krzyki, któreśmy słyszeli wczoraj musiały niewątpliwie od niej pochodzić...
Charley chciał mu przerwać lecz John Raffles mówił dalej:
— Nie trudno spostrzec, że pokój ten musiał posiadać drzwi. Znajdowały się w zagłębieniu naprzeciw okna a na lewo od pieca. W miejscu gdzie stoi obecnie szafa.
— A szafa? — zapytał Charley, — Szafa stała jeszcze wczorajszej nocy za łóżkiem z lewej strony ściany. Tam gdzie sądziliśmy że stoi walizka...
— Skąd to wiesz?
— Bardzo łatwo się tego domyśleć. — Piec ten znajduje się o kilka kroków od ściany, wobec czego musiał on posiadać rurę, łączącą się z innym piecem. Rury tej nie zauważyłem nigdzie. Dlatego też przypuszczam, że dziewczyna sama przesunęła szafę i przysłoniła nią rurę od pieca. Musimy działać spiesznie. Z ruchu, jakim młoda dziewczyna potrząsnęła znalezioną bronią wnioskuję, że nie zawaha się ona przed ostatecznością. A teraz wysłuchaj mnie uważnie i zrób wszystko co powiem: zostaniesz tutaj i będziesz pilnie uważał na wszystko, ci się tu będzie działo. Ja tymczasem przejdę na drugą stronę i udam się na dach domu nr. 6. Oczywista, nie zrobię tego wprost a zboczę uprzednio w całkiem inne miejsce. Gdy już będę po przeciwnej stronie dasz mi ręką znać gdzie mam się zatrzymać, abym stanął dokładnie nad oknem naszej pupilki. Pozostaniesz na swoim punkcie obserwacyjnym tak długo, jak tylko będziesz mógł. I jeszcze jedno: mam nadzieję, że młodej dziewczynie chwilowo nic nie grozi. W każdym razie nie trać jej z oczu. A teraz uwaga!
Przyjaciele pożegnali się silnym uściskiem dłoni.
Charley zamknął po wyjściu Rafflesa drzwi od mansardy na klucz, po czym powrócił na swoje stanowisko. Nie czekał długo, gdyż niebawem z za jednego z kominów domu nr. 4, wynurzyła się jakaś głowa. Charley Brand wiedział dobrze, do kogo ona należała. John Raffles przez kilka chwil rozglądał się bacznie dokoła, wreszcie począł czołgać się po dachu, który łączył się z numerem szóstym. Dach domu tego był troszkę niższy. Lord Lister ześlizgnął się zręcznie po ścianie stosując się ściśle do wskazówek dawanych mu gestami przez Charleyego. Doszedł właśnie do miejsca, znajdującego się dokładnie nad oknem pokoju młodej dziewczyny. Raffles uśmiechnął się do Charleya, na znak, że zrozumiał Wyciągnął się na dachu i wyjął z kieszeni papier, ołówek i kłębek sznurka.
Napisał kilka słów na świstku, złożył papierek, przywiązał do niego ołówek i przymocowawszy wszystko razem do znalezionej w pobliżu cegły spuścił go ostrożnie na dół.
Charley znów dał znak ręką. Dziwna paczka chwiała się tam i z powrotem w odległości kilku centymetrów od otwartego okna. Raffles wyciągnął ramię. Usłyszał lekki stuk, wywołany uderzeniem cegły o okno. Na odgłos stuknięcia młoda dziewczyna drgnęła. Ponieważ paczka ta znalazła się w pewnym momencie poniżej okna, dziewczyna nie mogła jej dostrzec. Charley znów dał znak ręką. Raffles zrozumiał, i ściągnął sznureczek w górę. Tym razem dziewczyna rzuciła się w stronę okna. Z oczyma pełnymi łez chwyciła cegłę.
Raffles idąc ciągle za wskazówkami Charleyego przedłużał sznurek.
Dziewczyna cofając się w głąb pokoju pociągała sznurek ku sobie.
Wpewnej chwili Raffles sądził, że ma zamiar przeciąć sznurek sztyletem. Charley obawiając się, że wszystko stracone, wykrzyknął prawie na głos:
— Niech pani nie odcina!
Dziewczyna nie mogła wprawdzie usłyszeć tego okrzyku, lecz widocznie sama zorientowała się, że odcięcie sznurka przerwałoby raz na zawsze z takim trudem nawiązaną komunikację. Podniosła oczy i ujrzała w oknie mansardy twarz Charleya. Wydawało jej się, że w twarzy tej poznaje młodego człowieka, który stał rano naprzeciw jej okna. Spojrzała na niego z wdzięcznością. Zrozumiała, że ma w pobliżu przyjazną duszę.
Odwiązała sznurek od cegły i przeczytała dziwny list:

Niech pani nie traci odwagi. Przyjaciele są w pobliżu i wyratują panią z przykrej sytuacji. Jak się pani nazywa i czego chce pani prześladowca? Odpowiedź proszę przywiązać do sznurka.. Z całą pewnością dojdzie ona do naszych rąk.

Z trudem przyszło młodej dziewczynie ochłonąć ze wzruszenia. Drżącą ręką nakreśliła kilka słów.

Dziękuję Wam z całego serca. Od wczoraj znajduję się w prawdziwym piekle. Robert Schayne mój opiekun sprowadził mnie tu przed kilku dniami wbrew mej woli. Błagam Was o pomoc. Rodzina moja jest bogata i wynagrodzi wam ten trud stokrotnie.

List ten powędrował powietrzną drogą. W ciągu kilku minut nadeszła odpowiedź.

Niech pani nie traci nadziei. Ratunek się zbliża. Najdalej w ciągu godziny będzie pani uratowana.

Gdy lord Lister zauważył, że sznurek został odwiązany, pociągnął go szybko do góry i zesunął się z dachu tą samą drogą, którą się nań wdrapał.
Uwięziona kobieta zbliżyła się do okna, szukając napróżno przyjaznej twarzy w oknie mansardy. Charley opuścił już swój punkt obserwacyjny i i wszystko wróciło do normy. Po paru chwilach dwaj mężczyźni, którymi byli Raffles i Charley zjawili się na chodniku i spojrzeli w górę ku oknu dziewczyny. Na ich widok serce jej zabiło radośnie. Przesłała im wesoły uśmiech, skinęła lekko głową i odeszła.

Niespodziewane spotkanie

Raffles i Charley przed opuszczeniem mansardy odbyli ze sobą krótką naradę.
— Wszystko idzie tak, jak z góry przewidywałem. Wkładamy rękę do gniazda os i trzeba nam będzie całej naszej energii, aby ją stamtąd wydostać. Jaka szkoda, że tym razem nie zmierzymy się z naszym serdecznym przyjacielem Baxterem! Byłoby to dla niego nielada gratka. Nawet sam Sherlock Holmes i jego przyjaciel Taxon znaleźliby dla siebie ciekawą pracę gdyby udało im się wykryć to gniazdo przestępstwa. Przyznaję, że chciałbym mieć ich za współpracowników. ...
— Nie wywołuj wilka z lasu — odparł Tajemniczy Nieznajomy. — Sądzę, że sprawa byłaby daleko trudniejsza gdyby wmieszał się w nią taki współpracownik jak Sherlock Holmes.
— Mimo to chciałbym gorąco zmierzyć się z nim kiedyś.
— Mój Boże, — odparł John Raffles śmiejąc się — ta zabawa mogłaby cię drogo kosztować.
— Kto wie, co się nam jeszcze może zdarzyć? Powiedz mi w jaki sposób zamierzasz wydobyć dziewczynę z tego okropnego miejsca?
— Jeszcze się nad tym zastanowimy, drogi Charley. Na wszelki wypadek musimy być na wszystko gotowi. Czy rewolwery są w porządku?
— W najzupełniejszym. Okręciłem się nawet w pasie linami.
— A więc dobrze. Dojdziemy do nr. 6 następnie zawrócimy i licząc dokładnie kroki nasze, dojdziemy aż do placu.
Charley przywykły do ślepego posłuszeństwa nie pytał nawet o cel tego postępowania. Szedł w milczeniu obok Rafflesa i liczył kroki. Gdy doszli do placu, znajdującego się u wylotu ulicy, Tajemniczy Nieznajomy stanął:
— Ileś naliczył kroków, Charley?
— Trzysta osiemdziesiąt pięć.
— Zgadza się — rzekł lord Lister — u mnie wypadło tak samo. A teraz okrążymy plac i wejdziemy w Market Street, w ulicę idącą równolegle do ulicy Williams Street. W dalszym ciągu liczyć będziemy kroki, aż do trzystu osiemdziesięciu pięciu. Uprzedzam cię, że jeśli rozumowanie moje było słuszne, niebawem natkniemy się na zdumiewające rzeczy. Siedząc na dachu zrobiłem pewne odkrycie.
— Masz w tych sprawach niesłychany węch, drogi Edwardzie. Ale oto i Market Street!
— Uwaga! Raz... dwa,.. trzy... cztery.
Gdy odliczyli trzysta osiemdziesiąt pięć kroków, przyjaciele nasi zatrzymali się. Podnieśli oczy i ujrzeli przed sobą wysoką kamienicę, najbardziej okazałą że wszystkich znajdujących się na tej ulicy. Znajdowała się ona pod nr. 24. Fasada kamienicy pełna była szyldów i reklam świetlnych, biur i instytucyj handlowych.
Obaj przyjaciele spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Minęli sień i znaleźli się na podwórzu domu. Posiadał on dwie duże oficyny, przylegające do grubego muru. Za murem tym zieleniły się drzewa.
Raffles kiwnął głową z zadowoleniem.
— Jesteśmy na dobrej drodze — rzekł cicho do Charleya. — Wracajmy. Musimy teraz poznać niejakiego pana Roberta Shayne. Bądź przygotowany na wszystko, Charley. Wchodzimy w paszczę lwa.
W klatce schodowej przyjaciele nasi zetknęli się oko w oko z dwoma mężczyznami rozmawiającymi z sobą półgłosem. Starszy z nich o ogolonej twarzy i ostrych rysach spojrzał bystro na Rafflesa swymi zimnymi, stalowymi oczyma. Raffles zdjął uprzejmie kapelusz.
— Bardzo panów przepraszam... Czy nie zechcieliby mi panowie wskazać na którym piętrze mieszka pan Robert Shayne?
Człowiek do którego Raffles się zwrócił spojrzał na swego młodszego towarzysza.
— Czy ma mu pan coś ważnego do powiedzenia? — zapytał zagadnięty, nie dając odpowiedzi.
— Tak jest — odparł Raffles.
Gniewała go ciekawość nieznajomego oraz sposób jego patrzenia.
— Sprawa nie cierpi zwłoki. Chodzi tu może o życie jednej, dwóch lub nawet trzech osób.
— Zaciekawia mnie pan istotnie — odparł nie znajomy, patrząc uważnie na Rafflesa.
— Na miłość Boga — zawołał lord Lister — kim pan jest u licha? Może Robertem Shayne?
— Żałuję, ale nie. Raczej powinienem powiedzieć, że na szczęście nie.
— A więc tracę przez pana napróżno czas. Jak już panu uprzednio zaznaczyłem sprawa nie cierpi zwłoki. Czy powie mi pan wkońcu to o co pana pytałem? Nie rozumiem dlaczego...
— Stop! — zawołał wysoki mężczyzna energicznym głosem. — Niech pan nie idzie dalej! Cierpliwości.
Tajemniczy Nieznajomy zbliżył się i rzekł im cichym głosem.
— Scotland Yard.
Charley spojrzał nań ze zdumieniem.
— Jestem Sherlock Holmes — odparł wysoki mężczyzna.
Imię to wywarło na Charleyu tak wielkie wrażenie, że musiał oprzeć się o poręcz schodów. Dopiero po kilku chwilach przyszedł do siebie. Na twarzy Rafflesa nie drgnął ani jeden muskuł, — Sherlock Holmes zbyt był przyzwyczajony do magicznego efektu jaki wywierało jego nazwisko, aby zwrócić większą uwagę na oszołomionego Charley Branda. Przez chwilę jednak z przyjemnością napawał się wywartym przez siebie wrażeniem poczym wyciągnął do nich rękę.
— Rozumie pan teraz moją ciekawość, gdym zapytał was o cel waszej wizyty u Shayna. Zadowolony jestem, że i wy również wiecie o ukrytych przejściach znajdujących się w tym domu. Czy mają panowie jakieś informacje?
— Tak przypuszczam, mister Holmes — rzekł Raffles, zabierając z kolei głos.
Charley spojrzał na niego ze zdumieniem. Lord Lister zmienił bowiem głos do niepoznania.
— Oto mister Harry Taxon, o którym panowie niezawodnie musieli słyszeć. — rzekł Holmes — A teraz czas nam w drogę...
Wszedł po schodach na pierwsze piętro. Zatrzymał się. Dał znak Rafflesowi i Charleyowi aby pozostali na swych miejscach i wraz z Harrym Taxonem wszedł do biura eksportowego „Robert Shayne i S-ka“.
— Chciałbym pomówić z panem Robertem Shayne? — rzekł Holmes, do urzędnika.
— Zechce pan poczekać kilka minut — odparł zagadnięty — Szef jest chwilowo zajęty.
Urzędnik wszedł do sąsiedniego pokoju skąd dochodził hałas maszyn do pisania. Połączył się telefonicznie z szefem.
— Mister Shayne żałuje niezmiernie — rzekł wróciwszy na salę — że nie może panów przyjąć w tej chwili. — Jest bardzo zajęty... Poza tym zapytuje jaki jest cel wizyty panów i prosi abyście powrócili tutaj za trzy godziny.
— Będziemy musieli się do tego zastosować — rzekł Holmes, do swego towarzysza zrezygnowanym tonem. — Chodźmy... Spróbujemy tu wrócić trochę później. Z tymi słowy opuścili biuro.
Kiedy znaleźli się na dole nie zastali już obu mężczyzn, podających się za agentów Scotland Yardu.
— Mistrzu — rzekł Harry — Zdaje mi się, że stchórzyli.
— Możliwe — odparł Holmes po namyśle — Nie wierzę w to jednak. Zdaje mi się, że wyższego z nich skądś już znam. Nie przypominam sobie jednak, gdzie i kiedy mogłem go widzieć.
— Czyś spotkał się z nim na przyjaznej czy też wrogiej stopie, mistrzu? — zapytał lękliwie Harry.
— Otóż właśnie na to nie mogę odpowiedzieć — Oczywista, mógłbym się pomylić. Być może, że właśnie w tym wypadku pamięć mnie zawodzi.
Obydwaj mężczyźni wyszli na ulicę.
Holmes chciał obejrzeć dokładnie otaczające domy, ponieważ prośba Shayna odwiedzenia go dopiero za trzy godziny wydała mu się podejrzana.
W tej chwili wielki zegar znajdujący się na podwórzu domu wydzwonił południe. Wypadek ten wpłynął na zmianę decyzji Sherlocka Holmesa.
W kilka minut po tym, fala urzędników, urzędniczek daktylografek wypłynęła z domu na ulicę.
Holmes wrócił z powrotem na schody ze swym uczniem. Przed drzwiami biura Roberta Shayne zatrzymał się powtórnie przez chwilę. Nagle drgnął.
— Jak wyglądali ci panowie, którzy chcieli widzieć się ze mną? — usłyszał głos z wewnątrz — Czy byli we dwóch?
— Tak jest, mister Shayne.
— Czyżby? Powiedz im pan, gdy wrócą, że nie będzie mnie przez cały dzień, jutro zaś wyjadę w długą podróż... za interesami, prawdopodobnie zagranicę. Jeśli mają do mnie jakiś interes, niech mi napiszą... Proszę pamiętać raz na zawsze, że nie chcę mieć do czynienia z ludźmi, figurującymi na liście którą panu dałem. Czy jeszcze ma mi pan coś do powiedzenia?
— Nic ważnego, mister Shayne — odparł buchalter.
Jakieś drzwi zamknęły się z hałasem. Zapanowała cisza. Sherlock Holmes spojrzał na swego ucznia.
— Ostrożny... — szepnął przez zęby — Poczekaj bratku wpadniesz w nasze ręce! Idziemy, Harry?
Tymczasem tłum pracowników rozproszył się w sąsiednich ulicach.
Nasi przyjaciele przeszli przez korytarz i nagle zderzyli się z listonoszem.
— Hallo — krzyknął Holmes — Powiedz mi, mój przyjacielu, który z dwuch ludzi z którymi rozmawiałem jest sir Robertem Shaynem? Rozmawiałem z nimi przed chwilą i powiedzieli mi oczywista swoje nazwiska. Rozumiecie, jak sprawa wygląda: trudno spamiętać nazwisko które się słyszy poraz pierwszy. A teraz gdy mnie mój szef zapyta, nie będę umiał mu odpowiedzieć z kim rozmawiałem...
— Zdarza się — rzekł listonosz ze śmiechem — mister Robert Shayne jest wysoki, tęgi o okrągłej twarzy i byczym karku.
— To tak? a drugi malutki? to prawdopodobnie jego wspólnik? Ma wspaniałą czarną jak noc brodę.
— Zgadza się? To mister Maresden!
— Dziękuję stokrotnie — poczęstował go papierosem — Teraz mogę bez obawy stanąć przed swym szefem.
Trzej mężczyźni pożegnali się uprzejmie. Listonosz wszedł na górę podczas gdy Holmes i Harry wyszli na ulicę.
— I oto pierwsza zdobycz. Teraz wiem przynajmniej czego się mam trzymać.
Sherlock Holmes zaciągnął swego przyjaciela aż do domu w którym znajdował się skład starzyzną. Skład ten znajdował się pod numerem 29 na Market Street a więc w pobliżu dwudziestego czwartego numeru pod którym mieściło się biuro mister Shayna.
Zatrzymali się przed wystawą.
Poczekasz na mnie tutaj, Harry — rzekł Sherlock Holmes, rozglądając się dokoła. — Nie spuszczaj oka z dwudziestego czwartego numeru. Gdybyś spostrzegł, wychodzącego Shayna lub Maresdena będziesz szedł za nim krok w krok. W przeciwnym razie poczekasz tu na mnie. Przebiorę się w strój robotniczy. Zajmę wówczas twoje miejsce i z kolei ty się przebierzesz. Spotkamy się pod numerem 24.
Zrobione, mistrzu, stanie się wszystko wedle twych rozkazów — odparł Harry.
Sherlock Holmes wszedł do składu. Wyjaśnił sprzedawcy, staremu żydowi, że należy do policji, zalecił mu milczenie, wybrał strój dla siebie i Harry‘ego i po upływie kwadransa wyszedł ze sklepu ubrany w robotniczą bluzę. Przeszedł obojętnie obok Harry‘ego, spoglądając na drugą stronę ulicy. Gdy oddalił się już o kilka kroków, Harry wszedł do sklepu. Stary Żyd wręczył mu bez słowa wybrane przez Holmesa ubranie.
Przebrany tak samo jak jego mistrz w robotniczą bluzę Harry udał się prosto pod Nr. 24 i szturchnął przyjaźnie w bok Holmesa, udającego, że czyta z zajęciem rozlepione afisze.
Holmes odwrócił się powoli.
— Cóż stary i ty bez pracy? — zaśmiał się. — Dokąd idziesz?
— Bez celu — odparł Harry, zmieniając głos — Najchętniej poszedłbym tam, gdzie możnaby było coś zarobić.
— I ja również.. Możemy zacząć natychmiast.
Weszli do domu, minęli wielkie podwórze i zeszli w dół po schodach znajdujących się przed mocnymi żelaznymi drzwiami, na których znajdował się napis: „Robert Shayne i S-ka“ Hurtownia towarów“.
— Miejmy się na baczności — szepnął Holmes swemu towarzyszowi do ucha.
Uderzyło ich gęste, ciężkie powietrze. Rozległ się dźwięk dzwonka elektrycznego który brzmiał tak długo, dopóki drzwi pozostawały otwarte.
— Ostrożnie! — szepnął Harry.
Z początku nie widać było nikogo. Pomiędzy olbrzymimi belami towarów wiła się wąska ścieżka. Towary te, jak widać było z etykiet na nich pochodziły z najrozmaitszych krajów. Wydzielały one woń, która wydawała się Harry‘emu nieznośną. Obydwaj przyjaciele posuwali się zwolna wąskim przejściem, prowadzącym do samego środka składu. Za cienką przegrodą pracował jakiś młody człowiek. Zwrócony tyłem do naszych przyjaciół, zdawał się nie spostrzegać ich obecności. Holmes dał znak Harry‘emu aby pozostał w tyle. Harry ukrył się natychmiast za olbrzymią belą wełny. Holmes wysunął się odważnie naprzód. Młody człowiek odwrócił się. Na widok nieznajomego znajdującego się tak blisko, na twarzy jego odmalowało się zdumienie. Holmes przybrał wyraz zakłopotania i mnąc nerwowo czapkę w ręku zatrzymał się przed oszklonymi drzwiami. Młody człowiek wstał i otworzył drzwi.
— Czego tu chcecie? Jakeście się tu dostali?
— Żelazne drzwi były otwarte. — Czy nie słyszał pan dzwonka?
— Tak, ale zdarza się to tak często, że nie zwracam już na to uwagi.
— Czy mógłbym pomówić z szefem — zapytał Holmes.
— Z szefem? powtórzył powoli młody człowiek — Z szefem nigdy nie można mówić. Jest ciągle zajęty lub też w podróży. Ja sam widziałem go dopiero raz jeden.
— Jaka szkoda! Mam do niego prośbę...
— Idźcie więc na górę do biura i porozmawiajcie z buchalterem. To wszystko co mogę wam powiedzieć.
Holmes podziękował uprzejmie i powoli począł zbierać się do odejścia.
— Spieszcie się — zawołał za nim młody człowiek. — Dziś mamy koniec tygodnia i biuro zamyka się jak zwykle o godzinie drugiej.
Holmes odwrócił się, podziękował za informację, i począł przeciskać się przez wąski korytarz. Harry szedł za nim niepostrzeżony przez nikogo. Wielki detektyw zatrzymał się przed masywnymi drzwiami zamknął je z hałasem nie wychodząc jednak ze składu. Szczęknęły zawiasy i drzwi zatrzasnęły się mocno, Sherlock Holmes wrócił tą samą drogą, którą dopiero co wszedł. Wraz z Harrym ukrył się za belą towaru. Siedzieli tam bez ruchu dobry kwadrans. Wielki zegar w podwórzu wybił godzinę drugą. Za drugim uderzeniem zegara urzędnik zamknął swoje książki, umył ręce, włożył palto i kapelusz. Gotów był już do opuszczenia biura. Zamknął drzwi, schował klucz do kieszeni spodni i wyszedł. Dwaj detektywi zdawali się czekać na tę chwilę. Holmes podniósł się ostrożnie i począł torować sobie drogę pomiędzy belami towaru. Harry szedł tuż za nim. Nagle Holmes natknął się na szeroką szafę, która znajdowała się w rogu piwnicy i w której prawdopodobnie przechowywano droższe materiały. Była cała z kutego żelaza i jedna osoba nie mogłaby przesunąć jej z miejsca. Holmes zauważył to z niemałą radością.
Przez dłuższą chwilę stali przed tą szafą, zastanawiając się, czemu przypisać jej niezwykły ciężar, gdy nagle zabrzmiał dźwięk dzwonka. Holmes i Harry drgnęli. Cóż się stało?
Poczęli nadsłuchiwać. Zmieszane głosy mężczyzn zbliżały się do nich powoli. Z małpią zręcznością obydwaj mężczyźni skryli się poza belami.
— Do nogi! Lux, Hektor, do nogi! Co tu się dzieje? — zawołał jakiś ostry niemiły głos.
Zanim nasi przyjaciele zdali sobie sprawę dwa olbrzymie buldogi poczęły ujadać zjadliwie tuż obok ich kryjówki, usiłując napróżno przeskoczyć przez wysokie bele towaru.
— Do pioruna! Cóż się tym zwierzętom stało? — zawołał inny głos i jednym susem jakiś mężczyzna wskoczył na belę służącą Holmesowi i Harry‘emu za parawan.
Zostali wykryci. Człowiek cofnął się, mamrocząc jakieś przekleństwo.
— Hallo, Robert, tędy... Lux, Hektor bierzcie ich! — wrzasnął chwytając sztabę żelazną, znajdującą się w pobliżu.
Sherlock Holmes i Harry wysunęli się ze swej kryjówki. Wskoczyli zwinnie na zwój towaru trzymając rewolwery skierowane w stronę psów.
Mężczyzna, nazwany Robertem nadbiegł śpiesznie. Zorientował się odrazu w sytuacji i krzyknął na swego towarzysza:
— Strzeż się!
Sam ukrył się za belą towaru.
— Lux! Hektor! Huzia, łapać ich!
Zbytecznym było zachęcanie psów do ataku. Jak wściekłe, ujadały dokoła zapory z towarów, usiłując napróżno przeskoczyć przeszkodę.
— Zabrać mi te psy natychmiast! — zabrzmiał rozkazujący głos Sherlocka Holmesa. — Jeśli nie zabierzecie — strzelam!
— Bierz go Lux! Bierz go Hektor! — brzmiała odpowiedź.
Rozległy się dwa strzały rewolwerowe. Ponieważ dane były z nader niewygodnej pozycji, obydwa chybiły celu.
Ujadanie psów rozpoczęło się na dobre. Nagle bele na których siedzieli nasi detektywi zachwiały się i obydwaj mężczyźni osunęli się na ziemię.
Pozycja ta była o tyle korzystniejsza, że teraz od psów oddzielała ich ściana z towaru. Upadli na gruby pokład odpadków wełnianych. Znajdowali się teraz na poziomie podłogi. Cóż jednak by się stało, gdyby ludziom udało się rozsunąć bele? Psy wskoczyłyby tam natychmiast, rozszarpując ich na sztuki. W ciemnościach, w jakich się nagle znaleźli ani Holmes ani Harry nie mogli uczynić użytku z broni. Jedyną bronią która im pozostała był nóż.
— Cóż to za ludzie i czego tutaj szukają? — zapytał jeden z przybyłych.
— To nie są zwykli złodzieje — odparł drugi — Nie mieliby co tu brać. Bele towarów są zbyt ciężkie.
Masz rację Tomaszu... Spokój, pieski!
— Hallo! — zawołał w stronę detektywów. — Poddajcie się... Rzućcie rewolwery! Dajemy wam pięć minut do namysłu. Po upływie tego czasu, pójdziemy po ludzi, którzy nam dopomogą w usunięciu tych bel. A wtedy... psy was rozszarpią na drobne kawałki!
— Jakie są wasze dalsze warunki?
— Poznacie je później, kiedy przyjdzie czas...
— W takim razie przyjdźcie tutaj i sami weźcie sobie rewolwery! — zabrzmiał głos, który zdawał się tym razem dochodzić z daleka. — Mamy dwadzieścia cztery kule i wystrzelamy je do ostatka. Każdy, kto się do nas zbliży — umrze! Uwaga, Harry! Pal!
Dwie błyskawice zajaśniały w ciemności i dwie kule musnęły policzki jednego z oblegających.
Cofnął się z okrzykiem przerażenia. Z policzka sączyła się struga krwi.
— Tomaszu! Biegnij do domu po Billa i Jana. Prędko... Ja tymczasem zostanę tutaj.
Jakkolwiek słowa te zostały wymówione półgłosem, podchwyciło je czujne ucho Sherlocka Holmesa. Za pomocą noża wywiercił w materiale otwór, i przez ten otwór doskonale słyszał każde wypowiedziane z drugiej strony słowo. Razem z Harrym zabrał się teraz do jego rozszerzenia. Nie była to praca trudna, ponieważ miękka wełna poddawała się bez trudu.
Holmes trącił Harry‘ego, który natychmiast przerwał robotę.
Mistrz słuchał uważnie rozmowy oblegających ich ludzi. Usłyszał brzęczenie kluczy a następnie dźwięk odmykanych ciężkich drzwi. Odgłosy te dochodziły z miejsca, w którym stała żelazna szafa. W tej samej chwili uczuł powiew chłodnego powietrza. Z prawdziwą przyjemnością wciągnął je w płuca. Znów począł nasłuchiwać. Miał wrażenie, że gdzieś w pobliżu otworzono na oścież okno lub drzwi. Nie ulegało wątpliwości, że musiało tu się znajdować sekretne przejście, prowadzące do ogrodu, łączącego się z domem przy Williams-Street numer 6. Holmes zdawał sobie sprawę, że miał do czynienia z obydwu bandytami.
Jednym z nich był Robert Shayne, drugim zaś Tomasz Maresden, wspólnik firmy „Shayne i Ska“.
Mózg jego nerwowo rozwiązywał zagadkę. Obydwaj łotrzy dwa razy dziennie korzystali z sekretnego przejścia, aby wydostać się z biura do domu przy ulicy Williams. Jakaż okrutna tajemnica kryć się musiała poza szarymi murami niewielkiego domu, jeżeli ci ludzie strzegli jej tak zazdrośnie? Aby rozwiązać tę zagadkę przedsięwziął sławny detektyw dzisiejszą wyprawę, która poczynała przybierać tragiczny dla nich obrót. Spojrzał na Harry‘ego: wyraz zaciętej odwagi malował się na jego twarzy.
— Dobrze, chłopcze — rzekł — nie damy się żywcem. Zanim nas dostaną, wyekspediujemy z dwudziestu z pośród nich do piekła. Nie możemy, niestety, chwilowo opuścić naszych miejsc. Musimy zobaczyć, czy nie uda nam się lepiej okopać za tymi zwałami towarów...
Obydwa psy warowały przy ziemi, gotowe w każdej chwili do skoku.
Robert Shayne ukrył się ze stalowym prętem w ręce za uchylonymi drzwiami żelaznej szafy.
Jak słusznie domyślał się Sherlock Holmes, w szafie tej mieściły się drzwi, prowadzące do ogrodu, przylegającego do składów. Wyjście to było ukryte w gęstwinie krzewów. W tej chwili drzwi te były uchylone.
Zimny wiatr powiał od strony ogrodu.
Robert Shayne dygotał ze strachu. W nieznajomych poznał odrazu agentów policji i drżał na myśl o tym co się stanie, jeśli Scotland Yard przeniknie tajemnicę dwupiętrowego domu przy Williams-Street.
Minuty płynęły wolno...

Pracowicie spędzony dzień

Podczas gdy Sherlock Holmes wraz z Harrym udali się do biura firmy Robert Shayne i S-ka, Raffles i Charly pozostali na korytarzu.
Nie czekając na powrót detektywów, wyszli na ulicę.
— Edwardzie — rzekł Charly — zdaje mi się, że to jakiś sen... Jakże to jest możliwe...
— Co takiego? — zapytał Lister, przerywając w ten sposób potok wymowy rozentuzjazmowanego sekretarza.
— Przecież wiesz sam.. Sam byłeś świadkiem tego historycznego momentu...
— Czy mówisz o naszym spotkaniu ze sławnym detektywem Sherlockiem Holmesem?
— Tak... oczywiście... Pomyśl sam: nawet nas nie poznał?...
— Jakże mógł nas poznać, kiedy nas nigdy w życiu nie widział? Muszę przyznać, że zrobił on na mnie jaknajlepsze wrażenie. Jest w nim jakaś moc i niezwykła energia... Życzyłbym bardzo Scotland Yardowi aby udało się pozyskać takiego współpracownika... Pewien jestem zresztą, że jeszcze dziś będziemy z nim mieli do czynienia. Ale wróćmy teraz do bardziej nas interesującego tematu. Drogi Charly, jak ci już mówiłem, w czasie, gdy znajdowałem się na dachu uczyniłem bardzo ciekawe spostrzeżenie... Nie mogę ci niestety nic jeszcze na ten temat powiedzieć. Dotyczy ono w każdym razie Roberta Shayne, właściciela obydwóch nieruchomości, jednej przy Williams-Street. drugiej zaś na Market... Pan ten trudni się nadto hurtowym handlem towarami wełnianymi i jest szefem firmy „Robert Shayne i S-ka“.
— Powiedziałeś „ponadto”? Czy ma prócz tego jakieś inne zajęcie?
— Uważam go za zdolnego do wykorzystania w sposób niegodny swych praw opiekuna młodej dziewczyny, aby ją wyzuć z majątku...
— Ależ to hańba! Na Boga, to nie do wiary?
Charly szukał w pamięci słów, którymi by mógł dać wyraz swemu oburzeniu.
— Masz najzupełniejszą rację, drogi Charly — rzekł Tajemniczy Nieznajomy — Ale to nie zmienia postaci sprawy. Musimy działać szybko, to wszystko.
— Jest nas obecnie czterech, zabiegających o jego zdemaskowanie.
Z tymi słowy zbliżyli się do sąsiedniego domu. Dom ten nosił numer 24, i różnił się od innych na tej ulicy tym, że miał tylko dwa piętra. Był stary i napoły zrujnowany. Niewysoki mur oddzielał go od ogrodu. W głębi tego domu mieściła się niewielka obora, w której ubogi mleczarz trzymał sobie dwie chude krowy; właśnie zajęty był dojeniem swego bydła, gdy zbliżył się do niego Raffles, pytając kto jest właścicielem sąsiedniego ogrodu.
Mleczarz przerwał swe zajęcie:
— Otóż to właśnie — rzekł — Nikt nie wie tego na pewno. Sprawa nie przedstawia się zbyt jasno.
Ogród ten należał od dawna do pana Shayne, właściciela firmy „Robert Shayne i S-ka“. Teraz jednak, gdy go ktoś o to pyta, oświadcza on wszystkim, że od dawna utracił wszelkie do tego ogrodu prawa... Podobno odkupił go od niego bogaty Szkot który tam ustanowił jakiegoś swego rządcę... Gospodarstwo prowadzi temu rządcy stara panna, murzynka.
— Bardzo ciekawe — rzekł Raffles. — Trzeba będzie więc zwrócić się do tego człowieka, aby nam pokazał ten ogród... Być może, że go kupię...
— Niech pan lepiej tego nie próbuje — rzekł mleczarz ze strachem.
Zbliżył się do Rafflesa i zaczął mu szeptać do ucha:
— Ten ogród jest pełen duchów... Co nocy odbywają się tam niesamowite harce. Słabe światełka ukazują się za szczelnie zasuniętymi roletami... Wstaję bardzo wcześnie i widziałem niejedno... Nocą lub wczesnym rankiem rozpaczliwe krzyki dochodzą z głębi domu...
Człowiek zapalił się. Podobno dom ten należał kiedyś do człowieka bez czci i wiary... Jego dusza nie mogąc zaznać spoczynku na tamtym świecie pokutowała właśnie w murach domostwa, które ongiś zamieszkiwał.
Raffles wiedział dobrze, co o tym należało myśleć.
— I rządca znosi bez szemrania te harce? — zapytał.
— Ma widocznie mocny sen... Kiedy się położy spać, nic nie jest w stanie go zbudzić... Pozatym, nie stroni on od butelki, i dlatego słuch jego jest zlekka osłabiony... Kupił sobie dwa silne psy buldogi, i dzięki nim nie obawia się nawet samego diabła.
— Co do mnie — rzekł Raffles — ja również nie obawiam się złych duchów. Uważam całą tę historię za niesłychanie ciekawą... Muszę zbadać, ile w tym wszystkim prawdy...
Człowiek z przerażenia otworzył szeroko oczy i usta.
Raffles zaśmiał się wesoło. Mleczarz istotnie wyglądał przekomicznie.
— Czy ma pan tutaj jakąś drabinę?
— Naturalnie, odparł, biegnąc po drabinę.
Raffles podziękował i oparł ją o mur.
— Wielki Boże! Co pan zamierza robić? Wchodzi pan w paszczę lwa...

— Nie bój się o mnie... Wchodzę najwyżej do niewielkiego ogrodu i to wszystko. Tajemniczy Nieznajomy stał już na drabinie.
— Chodź, Charly — rzekł do czekającego nań sekretarza.
Jednym susem Charly znalazł się tuż obok Rafflesa.
— Świetnie — pochwalił go Tajemniczy Nieznajomy — A teraz możesz zabrać swą drabinę, przyjacielu... Jakiś duch mógłby dostać się po niej do twej obory i wydoić twe krowy...
Człowiek nie zrozumiał żartu. Z przerażeniem spoglądał na dwuch mężczyzn, gotujących się do przesadzenia muru.
— Psy... Złe psy! — krzyknął ze wszystkich sił. — Nie zapominajcie, że psy są w ogrodzie...
— Psy nic nam nie zrobią! Dalej naprzód, Charly!
Z tymi słowy Raffles zeskoczył na miękki piasek ogrodu. Choć mur miał dwa i pół metra wysokości, nie zrobił sobie nic złego.
Charly poszedł za jego przykładem, skacząc prosto w ramiona Rafflesa.
Natychmiast skierowali się w stronę domu.
Nie było tam żadnego podwórka, ponieważ dom ten przeznaczony był dla jednej tylko rodziny. Tuż pod oknami rosły gęste krzaki bzów... Nie były tak wysokie, aby nie można było zajrzeć do wnętrza pokojów, mieszczących się na parterze... Kilka stopni kamiennych prowadziło do uchylonych drzwi wejściowych. Dwa okna były otwarte. Unosiła się z nich para, pochodząca z kuchni... Słychać było wesoły szczęk talerzy i filiżanek...
Na ścieżce rozległy się kroki.
Jak dwa tygrysy, gotowe do skoku, Raffles i Charly skryli się za krzaki.
O kilka kroków od nich pojawił się jakiś człowiek barczysty i wysoki.
Po kamiennych stopniach wszedł do domu. Hałas dochodzący z kuchni zamilkł natychmiast.
— Jakże tam, Sabino? — rzekł donośny męski głos. — Otworzyła w końcu?
— Nie, proszę pana — odparł głos kobiety — Nie daje znaku życia... Przesunęła szafę i nie odpowiada ani na groźby ani na prośby.
Mężczyzna uderzył pięścią w stół kuchenny, aż podskoczyły talerze.
— Sabino! — krzyknął głośno.
Echo tego głosu rozległo się po całym domu.
— Sabino! — powtórzył — Wychłoszczę cię jak Sama i Billa, jeśli Mary nie będzie należała do mnie dziś wieczorem. Czyś zrozumiała, diablico? Chcę ją mieć żywą w swych rękach.
Wyszedł z kuchni trzasnąwszy drzwiami.
Rozległ się wówczas cały koncert skarg i jęków. Rafflesa i Charley‘a ogarnęło dziwne uczucie. Nie był to już głos ludzki. Jedynie bite do śmierci zwierzę mogło skomleć w sposób tak żałosny. Przez okno widać było odpychającą twarz starej kobiety, wyrywającej sobie rozpaczliwym ruchem włosy z głowy. Wreszcie wyczerpana płaczem i krzykiem kobieta padła zemdlona na okno, tak, że górna część jej ciała zwisała przez nie bezwładnie.
W tej samej chwili na progu ukazał się ten sam mężczyzna, pogrążony w myślach. Na widok zemdlonej kobiety podszedł do okna, chwycił ją za głowę i krzyknął jej do ucha ile miał sił w płucach:
— Sabino!
Nieszczęsna ofiara drgnęła i podniosła się. Byłaby upadła z osłabienia gdyby ten nie podtrzymał jej w swych silnych ramionach.
Potężnym uderzeniem pięści pchnął ją w stronę kuchni i spojrzał na nią groźnie. Odwrócił się i skierował w stronę parku. Szybko jednak zawrócił.
— Sabino! — zawołał raz jeszcze.
Wykrzywione strachem oblicze starej kobiety ukazało się w oknie.
— Gdzie są Sam i Bill?
— Jeszcze śpią — odparła stara, drżącym głosem.
— Dobrze! Pozwól im spać, aby byli wypoczęci.
Rzuciwszy ostatnie groźne spojrzenie w stronę kobiety odszedł w stronę ogrodu.
Charley odetchnął z ulgą. To co widział przed sobą wywarło na nim przygnębiające wrażenie.
— Oto człowiek, którego szukamy — rzekł Raffles — Będziemy go zwalczać do ostatniej kropli krwi. Widziałeś w jaki sposób przemawiał do tej biednej murzynki? Być może, że kobieta ta zasłużyła na surową karę, musimy jednak wyswobodzić ją z rąk tego łotra. Jest ona jedynie jego powolnym narzędziem. Przybywamy w odpowiedniej chwili. W stanie takim, w jakim ona się teraz znajduje, — stara murzynka nie będzie nam szkodzić. Sądzę, że Sam i Bill są to jacyś dwaj potężni murzyni, typy niebezpieczne i groźne, które należy unieszkodliwić jaknajszybciej. Wiemy w każdym razie, że śpią. Niebezpieczniejszymi dla nas są psy. Jeśli nas zwęszą zbyt wcześnie, narobią piekielnego hałasu i wówczas wszystko stracone. Trzeba więc przede wszystkim rozprawić się z nimi. Czy rewolwery są w porządku Charley?
— W jaknajlepszym. Płonę z niecierpliwości, aby dać temu łotrowi dobrą nauczkę.
— Jeszcze nie nadszedł właściwy moment mój przyjacielu. Musimy mieć na wszystko szeroko otwarte oczy. Odpowiednia chwila sama się nadarzy.
Rozejrzawszy się bacznie dokoła zakomenderował:
— Naprzód!
W kilku susach obydwaj mężczyźni znaleźli się przed drzwiami. Weszli do wnętrza domu. Raffles zaryglował za sobą starannie drzwi. Znaleźli się w małej kuchence, położonej na lewo od korytarza. Stara murzynka Sabina nie słyszała ich przyjścia. Siedziała na ziemi i obydwiema dłońmi zasłaniała sobie twarz. Ciałem jej wstrząsało łkanie.
Charley podszedł po cichutku do okna i zamknął je starannie. Raffles natomiast pochylił się nad nieszczęśliwą kobietą. Charley stanął przy drzwiach, trzymając rewolwer w każdej ręce. Tajemniczy Nieznajomy począł zwolna rozchylać ręce murzynki. Sabina nie zdawała sobie sprawy z tego co dokoła niej się dzieje. Spojrzała na Rafflesa i Charly‘ego błędnym wzrokiem.
Nagle groźny gest Charly‘ego wrócił jej przytomność. Z siłą i zręcznością którejby nikt u niej nie podejrzewał podniosła się gwałtownie, przewracając prawie lorda Listera. Ten ostatni jednak, jakkolwiek nie spodziewał się tego ataku, miał się na baczności. Chwycił kościste dłonie kobiety w swój żelazny uścisk. W tej samej chwili Charley zrobił ze swej chusteczki knebel i zakneblował nią usta kobiety. Obie ręce związano jej na plecach. Raffles zmusił kobietę aby usiadła.
— Sabino, przyszliśmy tutaj, aby uwolnić cię z rąk twego pana, który jest nędznym łotrem. Wiemy wszystko. Słyszeliśmy rozmowę jaką prowadziłaś niedawno z Robertem Shayne. Nie masz u niego zbyt słodkiego życia.
Pogładził ręką siwe włosy murzynki.
— Tylko ty sama możesz ulżyć swemu losowi — ciągnął dalej — Wystarcza abyś szybko i zgodnie z prawdą odpowiedziała na nasze pytanie. Po tym bez trudności będziesz mogła opuścić ten dom. W przeciągu kwadransa zjawi się tutaj policja i położy kres wszystkiemu. Słuchaj więc, wyjmiemy z ust twych knebel, który przeszkadza ci mówić. Jeśli odważysz się krzyknąć, zginiesz! — Charley — dodał lord Lister zwracając się do sekretarza. — Zbliż się i wyceluj rewolwer. Sądzę, że ta drobnostka skłoni cię do rozmowy, Sabino. Widzisz, że nie żartujemy. A teraz odpowiadaj: gdzie śpią Sam i Bill?
Stara zawahała się przez chwilę, lecz na widok dwuch rewolwerów odparła szybko.
— Na drugim piętrze... Pokój Nr. 14.
— Dobrze — odparł Raffles — jeśli skłamałaś zostaniesz ukarana. Idźmy dalej. Gdzie są psy i ile ich jest?
— Lux i Hektor! Są zamknięte na dole!
Głową wskazała na ogród.
— Cóż to znaczy na dole? Mów stara wiedźmo! — zawołał Raffles ze złością. — Nie mam czasu do stracenia.
— Na Market Street Nr. 24. — Pan zabiera je codzień z sobą, aby go strzegły. Odprowadza je co wieczór i z powrotem. Noc spędzają w ogrodzie. Są ogromnie złe i rozerwą w kawałki każdego, kto zbliży się do naszego pana.
Mówiąc te słowa zadrżała. Przypomniała jej się straszliwa groźba, która padła z ust jego.
— Nie myśl o karze. Zapomnij szybko o obawach — rzekł lord Lister — aby zachęcić starą.
— Kto jeszcze mieszka w tym domu?
— Pan Maresden.
— Czy sypia tutaj?
— Często ale nie zawsze.
— Dobrze — rzekł Raffles — Chwilowo wiemy wszystko, czego nam potrzeba.
Charley odwiązał sznur którym był owiązany w biodrach i przywiązał murzynkę do krzesła.
— To dla twego własnego bezpieczeństwa — rzekł Raffles — Jeśli zrobisz najmniejszy niepotrzebny ruch, zakneblujemy znowu ci usta. W ciągu pół godziny będziesz wolna.

Kobieta siedziała nieruchomo jak posąg.

Raffles i Charley zdjęli obuwie i z rewolwerem w ręce wysunęli się z kuchni na schody. Każdy z nich owiązał się uprzednio dokoła ciała grubym sznurem. Skradając się doszli do górnego piętra. Pokój Nr. 14. znajdował się tuż przy samych schodach. Równy świszczący oddech, dochodzący do ich uszu z poza drzwi wskazywał na to, że obydwaj murzyni pogrążeni byli we śnie. Drzwi od pokoju były uchylone. Raffles i Charley stanęli w nogach łóżek. Byli to istotnie olbrzymi murzyni o żelaznych muskułach. Dwaj przyjaciele nie tracili zbędnego czasu na podziwianie tych goliatów. Szybkim ruchem, wskazującym na wielką wprawę, związali ich i przywiązali do łóżek. Dopiero wówczas murzyni zbudzili się. Ich niezwykła siła nie mogła im już nic pomóc. Skrępowani, zawyli jak zwierzęta. Szybko jednak zakneblowano im usta.
Wrócili na pierwsze piętro. Raffles postanowił jaknajszybciej udać się do młodej dziewczyny, która przez długie niekończące się godziny oczekiwała ratunku. Orientował się dokładnie w rozkładzie mieszkania i szybko odnalazł drzwi, oddzielające od świata złotowłosą piękność.
— Mary! Panno Mary! — Czy słyszy nas pani? Przyszliśmy na ratunek, proszę otworzyć! Za chwilę będziemy u pani!
Zeszli powtórnie do kuchni, wyswobodzili murzynkę z więzów i rozkazali jej otworzyć pokój młodej dziewczyny. Bez oporu wykonała rozkaz.
Klucz przekręcił się w zamku. Drzwi jednak nie można było otworzyć ponieważ przeszkadzała temu szafa. Dzięki wysiłkom wspólnym dziewczyny i dwóch mężczyzn pokonano wreszcie i tę przeszkodę. Z okrzykiem wdzięczności dziewczyna padła w ramiona swych zbawców.
Zawstydziła się natychmiast swego gestu, przepraszając Rafflesa i Charlyego. Chodziło teraz o odnalezienie sukien Mary. Mister Shayne, ażeby uniemożliwić jej ucieczkę pozostawił jej tylko lekkie sukienki. Gdyby wyszła w nich na ulicę o tej porze roku, mogłaby się nabawić śmiertelnej choroby.
W międzyczasie Raffles i Charley dokonali dokładnej rewizji mieszkania. Zwłaszcza drobiazgowo przetrząsnęli każdy kąt gabinetu mister Shayna.
Otwarcie żelaznej kasy tam stojącej nie sprawiło Rafflesowi najmniejszego trudu. Nagromadzone skarby napełniły zdumieniem obydwu przyjaciół. Było tam około sześciuset tysięcy funtów sterlingów w banknotach. Kaseta — pełna papierów wartościowych i kilka woreczków pełnych złota. Raffles zabrał pięć paczek banknotów przedstawiających wartość około stu tysięcy funtów sterlingów reszty nie tknął.
— Proszę to wziąć — rzekł zwracając się do Mary. — Jest to odszkodowanie za cierpienia, które pani mister Shayne sprawił. Wręczam to pani w jego imieniu.
— Nie chcę pieniędzy, które mi zresztą zostały skradzione — odparła Mary odmawiając przy jęcia. — Wy jesteście mymi zbawcami, wyście mnie uratowali do was więc one należą. Proszę dysponować nimi, jak to uznacie za właściwe.
Lord Lister, przyjął dar i z galanterią ucałował dłoń młodej dziewczyny.
W tej chwili jakiś głuchy huk ozwał się w głębi domu. Dziewczyna zbladła. Raffles musiał użyć całej swej energii, aby ją uspokoić i powstrzymać w miejscu opanowaną panicznym strachem murzynkę.
— Niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło — rzekł Raffles. — Zechce pani pozostać tu przez chwilę. W ciągu kwadransa będzie pani wolna.
Zamknął za sobą drzwi na klucz i schował go do kieszeni. Następnie szybko wydał rozkazy murzynce.
Rzuciwszy okiem przez okno spostrzegł, że człowiek, który dobijał się do wejścia miał twarz zalaną krwią. Jego czarna długa broda stanowiła dziwny kontrast z łysą czaszką. Był to pan Tomasz Maresden.
Nie zwracał uwagi na tłumaczenia Sabiny, która nadbiegła zdyszana. Szybko pobiegł na górę. Przed drzwiami pokoju nr. 14 krzyknął:
— Sam! Bill! Szybko...
W tej samej chwili schwyciły go jakieś silne ramiona i zanim zdążył sobie zdać sprawę z tego co się stało, leżał na ziemi skrępowany mocnymi sznurami. Nad nim pochylały się twarze dwuch nieznanych mężczyzn.
Sądząc, że ma przed sobą złodziei których spłoszono poprzednio w składach firmy, począł jeszcze donośniej wzywać Sama i Billa. Murzyni jednak pozostali głusi na jego wezwania.
— Przestań krzyczeć — rzekł ostro Raffles — To do niczego nie doprowadzi. Sam i Bill spoczywają spokojnie na swych łóżkach. Nie mogą niestety się poruszać. Powiedz raczej gdzie znajduje się mister Shayne ze swymi psami?
— Przecież stamtąd wracacie? — wyrwało się mimowoli Maresdenowi. W piwnicy z której uciekliście. Na pomoc! Na po...
Nie mógł dokończyć słowa, ponieważ jakiś miękki przedmiot wepchnięto mu do ust. Raffles schwycił człowieka jak piórko — zarzucił go sobie na ramię i zaniósł do gabinetu mister Shayna. Tam rzucił go na ziemię, zamknął za nim drzwi. Poczuł ogarniające go uczucie spokoju i pewności. Zrozumiał wreszcie znaczenie słów Maresdena. Przypomniał sobie Holmesa, który wraz ze swym przyjacielem tworzył również nierozłączoną parę, jak on i Charley.
— Charley! — zawołał w kierunku schodów.
Wezwany przyjaciel stawił się natychmiast, wlokąc za sobą murzynkę, która zupełnie straciła głowę. Wzięli ją oboje pod ręce i zaciągnęli do ogrodu.
— Naprzód! Powiedz szybko gdzie znajduje się sekretne wejście z ogrodu, prowadzące na podwórze domu przy Market Street 24?
Sabina ręką wskazała na lewą stronę ogrodu. Obaj przyjaciele spokojnie udali się w tym kierunku. Ujrzeli wówczas gęstą kupę krzaków, z głębi której dochodziło wściekłe ujadanie psów.
— Uwaga — szepnął Raffles.
W tej samej chwili dwa olbrzymie buldogi skoczyły prosto na nich. Atak był tak gwałtowny, że wszyscy troje przewrócili się na ziemię. Raffles i Charley natychmiast podnieśli się. Zajaśniały dwa światełka i obydwa zwierzęta runęły na ziemię. Przyjaciele zbliżyli się do nich. Dał się słyszeć powtórny odgłos wystrzału, psy drgnęły i zesztywniały na zawsze. Cała ta scena trwała kilka sekund. Robert Shayne zdjęty przerażeniem na widok leżących nieruchomo zwierząt wyszedł z głębi krzaków. Ujrzał skierowane ku sobie lufy rewolwerów. Jak wryty zatrzymał się w miejscu. Żyły na jego czole nabrzmiały i stały się grube jak postronki. Twarz cała oblała się purpurą. Chciał coś powiedzieć, lecz z ust jego wydostał się tylko niezrozumiały bełkot. Nagle ciężko zwalił się na ziemię. Gdy Raffles i Charley starali się go podnieść ujrzeli wykrzywioną okrutnym grymasem twarz i nabiegłe krwią oczy. Robert Shayne nie żył. Atak apopleksji położył kres jego życiu. Dwaj przyjaciele zaskoczeni zatrzymali się przy zwłokach przez chwilę.
Jeszcze pod wrażeniem tego niezwykłego wypadku skierowali się w stronę gęstwiny krzewów. Mieli przed sobą wejście do składu. Posuwali się z wielką ostrożnością, oświetlając sobie drogę elektryczną latarką.
Drogę znaczyły im krople krwi. Wkrótce ślady doprowadziły ich do kałuży krwi, znaczącej miejsce, w którym Maresden został raniony.
— Hallo! Czy jest tam kto? — zawołał głośno Raffles.
Stali przed zwałami wielkich bel towaru rzucających fantastyczne cienie.
— Hallo! — krzyknął po raz wtóry — Nie strzelać! Jesteśmy waszymi przyjaciółmi!
W napięciu oczekiwali odpowiedzi. Głuchy szmer doszedł wreszcie do ich uszu.
— Kto tam? — powtórzył Raffles głośno. — Rewolwer zadrżał lekko w jego ręce. — Hallo, Sherlock Holmes, wyłaźcie z waszej kryjówki!
Jasny głos dał się słyszeć z kąta, znajdującego się w pobliżu sekretnego przejścia.
— Pomóżcie nam! Jesteśmy uwięzieni... Nie możemy się poruszyć ani w tył ani w przód.
— Cierpliwości! — odparł Raffles wesoło. — Zaraz przybędziemy wam z pomocą.
Obydwaj przyjaciele zbliżyli się do miejsca skąd dochodził głos i przez szparę w belach towaru ujrzeli detektywa Sherlocka Holmesa i jego towarzysza. Mogli ich rozpoznać z łatwością ponieważ Holmes wyciągnął ze swej kieszeni elektryczną lampkę, napróżno starając się utorować sobie przejście pomiędzy ciężkimi zwałami wełny.
— Precz z bronią! — zawołał Raffles do Charleyego i obaj schowali swe rewolwery do kieszeni.
Natychmiast zabrali się do rozsuwania bel i po upływie kwadransa wspólnych wysiłków czterej mężczyźni wymienili serdeczny uścisk dłoni. Wkrótce wszyscy razem przedostali się przez ukryte przejście do ogrodu.
Sherlock Holmes i Harry odwrócili z obrzydzeniem wzrok od leżącego na ziemi człowieka. Niedaleko od tego miejsca spoczywały zwłoki psów. Nad nimi klęczała stara murzynka gładząc je ze łzami w oczach. Zabrali ją z sobą i weszli do domu. Z kolei zaszczycili swymi odwiedzinami obydwóch murzynów i pana Maresdena, którego rany Harry opatrzył z niezwykłą zręcznością.
Jakkolwiek wymienili ze sobą niewiele słów wszyscy czterej rozumieli się doskonale. Sherlock Holmes i Harry zdawali sobie sprawę, że dwaj agenci Scotland Yardu musieli być niezawodnie najwybitniejszymi członkami policji londyńskiej. Sherlock Holmes postanowił zwrócić się osobiście do inspektora Baxtera aby polecić jego uwadze tak wybitne talenty. Powzięto plan zawiadomienia policji o przebiegu ostatnich wypadków. Ponieważ Charley był najmłodszy jemu przypadła funkcja ta w udziale. Pożegnał się wobec tego z młodą dziewczyną, która spoglądała nań pełnymi rozmarzenia oczyma. Wreszcie Raffles, obsypany komplementami wielkiego detektywa pożegnał się również z obecnymi i wyszedł.
Po raz pierwszy od wielu lat dwaj ludzie wyszli na ulicę przez sień domu przy Williams Street nr. 6. Sherlock Holmes i jego towarzysz pozostali na miejscu, aby pilnować więźniów i pomóc przy transportowaniu ich do więzienia.
Lord Lister w towarzystwie swego sekretarza udał się do pierwszej spotkanej po drodze restauracji i stamtąd zatelefonował do Scotland Yardu. Połączywszy się z główną kwaterą policji, poprosił do telefonu inspektora Baxtera.
— Tu Baxter! Kto przy telefonie?
— Tu John C. Raffles! Dobry wieczór panu inspektorowi!... Mam nadzieję, że czuje się pan dobrze — ... Chciałbym panu zakomunikować coś ważnego. Innymi słowy: robota jest już dokonana a pan może śmiało zbierać laury. Oto jak ja się odnoszę do pana, panie inspektorze... Proszę natychmiast kilku pańskich ludzi autem na ulicę Williams nr. 6. Zastanie pan swego przyjaciela Sherlocka Holmesa. Oczekują pana z niecierpliwością... Śpiesz się!... Żegnaj mi, panie inspektorze, a raczej: Dowidzenia!
Raffles odłożył słuchawkę i z uśmiechem zwrócił się do Charleyego. Charley słyszał dokładnie cały przebieg rozmowy. Wyciągnął do swego przyjaciela rękę, którą ten uścisnął serdecznie.
— Oto dzień pracowicie spędzony — rzekł John Raffles, zapalając papierosa.
— Istotnie Edwardzie! Możesz się pochwalić i tym razem sukcesem nielada.

Koniec.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.