Strona:PL Lord Lister -11- Uwięziona.pdf/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
6

odcięcie sznurka przerwałoby raz na zawsze z takim trudem nawiązaną komunikację. Podniosła oczy i ujrzała w oknie mansardy twarz Charleya. Wydawało jej się, że w twarzy tej poznaje młodego człowieka, który stał rano naprzeciw jej okna. Spoj rzała na niego z wdzięcznością. Zrozumiała, że ma w pobliżu przyjazną duszę.
Odwiązała sznurek od cegły i przeczytała dziwny list:

Niech pani nie traci odwagi. Przyjaciele są w pobliżu i wyratują panią z przykrej sytuacji. Jak się pani nazywa i czego chce pani prześladowca? Odpowiedź proszę przywiązać do sznurka.. Z całą pewnością dojdzie ona do naszych rąk.

Z trudem przyszło młodej dziewczynie ochłonąć ze wzruszenia. Drżącą ręką nakreśliła kilka słów.

Dziękuję Wam z całego serca. Od wczoraj znajduję się w prawdziwym piekle. Robert Schayne mój opiekun sprowadził mnie tu przed kilku dniami wbrew mej woli. Błagam Was o pomoc. Rodzina moja jest bogata i wynagrodzi wam ten trud stokrotnie.

List ten powędrował powietrzną drogą. W ciągu kilku minut nadeszła odpowiedź.

Niech pani nie traci nadziei. Ratunek się zbliża. Najdalej w ciągu godziny będzie pani uratowana.

Gdy lord Lister zauważył, że sznurek został odwiązany, pociągnął go szybko do góry i zesunął się z dachu tą samą drogą, którą się nań wdrapał.
Uwięziona kobieta zbliżyła się do okna, szukając napróżno przyjaznej twarzy w oknie mansardy. Charley opuścił już swój punkt obserwacyjny i i wszystko wróciło do normy. Po paru chwilach dwaj mężczyźni, którymi byli Raffles i Charley zja wili się na chodniku i spojrzeli w górę ku oknu dziewczyny. Na ich widok serce jej zabiło radośnie. Przesłała im wesoły uśmiech, skinęła lekko głową i odeszła.

Niespodziewane spotkanie

Raffles i Charley przed opuszczeniem mansardy odbyli ze sobą krótką naradę.
— Wszystko idzie tak, jak z góry przewidywałem. Wkładamy rękę do gniazda os i trzeba nam będzie całej naszej energii, aby ją stamtąd wydostać. Jaka szkoda, że tym razem nie zmierzymy się z naszym serdecznym przyjacielem Baxterem! Byłoby to dla niego nielada gratka. Nawet sam Sherlock Holmes i jego przyjaciel Taxon znaleźliby dla siebie ciekawą pracę gdyby udało im się wykryć to gniazdo przestępstwa. Przyznaję, że chciałbym mieć ich za współpracowników. ...
— Nie wywołuj wilka z lasu — odparł Tajemniczy Nieznajomy. — Sądzę, że sprawa byłaby daleko trudniejsza gdyby wmieszał się w nią taki współpracownik jak Sherlock Holmes.
— Mimo to chciałbym gorąco zmierzyć się z nim kiedyś.
— Mój Boże, — odparł John Raffles śmiejąc się — ta zabawa mogłaby cię drogo kosztować.
— Kto wie, co się nam jeszcze może zdarzyć? Powiedz mi w jaki sposób zamierzasz wydobyć dziewczynę z tego okropnego miejsca?
— Jeszcze się nad tym zastanowimy, drogi Char ley. Na wszelki wypadek musimy być na wszystko gotowi. Czy rewolwery są w porządku?
— W najzupełniejszym. Okręciłem się nawet w pasie linami.
— A więc dobrze. Dojdziemy do nr. 6 następnie zawrócimy i licząc dokładnie kroki nasze, dojdziemy aż do placu.
Charley przywykły do ślepego posłuszeństwa nie pytał nawet o cel tego postępowania. Szedł w milczeniu obok Rafflesa i liczył kroki. Gdy doszli do placu, znajdującego się u wylotu ulicy, Tajemniczy Nieznajomy stanął:
— Ileś naliczył kroków, Charley?
— Trzysta osiemdziesiąt pięć.
— Zgadza się — rzekł lord Lister — u mnie wypadło tak samo. A teraz okrążymy plac i wejdziemy w Market Street, w ulicę idącą równolegle do ulicy Williams Street. W dalszym ciągu liczyć będziemy kroki, aż do trzystu osiemdziesięciu pięciu. Uprzedzam cię, że jeśli rozumowanie moje było słuszne, niebawem natkniemy się na zdumiewające rzeczy. Siedząc na dachu zrobiłem pewne odkrycie.
— Masz w tych sprawach niesłychany węch, drogi Edwardzie. Ale oto i Market Street!
— Uwaga! Raz... dwa,.. trzy... cztery.
Gdy odliczyli trzysta osiemdziesiąt pięć kroków, przyjaciele nasi zatrzymali się. Podnieśli oczy i ujrzeli przed sobą wysoką kamienicę, najbardziej okazałą że wszystkich znajdujących się na tej ulicy. Znajdowała się ona pod nr. 24. Fasada kamie nicy pełna była szyldów i reklam świetlnych, biur i instytucyj handlowych.
Obaj przyjaciele spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Minęli sień i znaleźli się na podwórzu domu. Posiadał on dwie duże oficyny, przylegające do grubego muru. Za murem tym zieleniły się drzewa.
Raffles kiwnął głową z zadowoleniem.
— Jesteśmy na dobrej drodze — rzekł cicho do Charleya. — Wracajmy. Musimy teraz poznać niejakiego pana Roberta Shayne. Bądź przygotowa ny na wszystko, Charley. Wchodzimy w paszczę lwa.
W klatce schodowej przyjaciele nasi zetknęli się oko w oko z dwoma mężczyznami rozmawiającymi z sobą półgłosem. Starszy z nich o ogolonej twarzy i ostrych rysach spojrzał bystro na Rafflesa swymi zimnymi, stalowymi oczyma. Raffles zdjął uprzejmie kapelusz.
— Bardzo panów przepraszam... Czy nie zechcieliby mi panowie wskazać na którym piętrze mieszka pan Robert Shayne?
Człowiek do którego Raffles się zwrócił spojrzał na swego młodszego towarzysza.
— Czy ma mu pan coś ważnego do powiedzenia? — zapytał zagadnięty, nie dając odpowiedzi.
— Tak jest — odparł Raffles.
Gniewała go ciekawość nieznajomego oraz spo sób jego patrzenia.
— Sprawa nie cierpi zwłoki. Chodzi tu może o życie jednej, dwóch lub nawet trzech osób.
— Zaciekawia mnie pan istotnie — odparł nie znajomy, patrząc uważnie na Rafflesa.
— Na miłość Boga — zawołał lord Lister — kim pan jest u licha? Może Robertem Shayne?
— Żałuję, ale nie. Raczej powinienem powiedzieć, że na szczęście nie.
— A więc tracę przez pana napróżno czas. Jak już panu uprzednio zaznaczyłem sprawa nie cierpi zwłoki. Czy powie mi pan wkońcu to o co pana pytałem? Nie rozumiem dlaczego...
— Stop! — zawołał wysoki mężczyzna ener-