Unia/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

Pięknie jeszcze było w okolicy Rarogów, chociaż poranki srebrzyły się już szronami, a pola pożęte zbladły nieco i zasnuły się opalową pajęczyną »babiego lata«. Opodal od pałacu, ku lasom, po kraju, niby dla zabawy oka uprawionym tu i ówdzie, mozajka pól coraz częściej plamiła się wydłużonym prostokątem ciemno-rudej roli, świeżo zoranej, i można było schwytać na tym pracowitym uczynku szarego oracza, pełznącego, jak przemyślny robak, za konikiem bułanym, za sochą swą starożytnego, rzymskiego kroju. Pod cichem, jeszcze wesołem niebem działy się wysoko przeglądy wojsk skrzydlatych przed zamorską wyprawą: uszykowane w ostry grot, śmigały kaczki po linii prostej; ważyły się w powietrzu bociany powolną zawieruchą wielkich krzyżów.
Wioska rozdwojonym różańcem chat okrywała grzbiet wzgórza, przewita, jakby na święto, zielenią z czerwonemi gronami jarzębin. Na podwórku, między największą we wsi chatą a kolumnowym świrnem stał powozik dworski wyprzężony; konie w szorach, ale rozkiełzane, wyciągały wybrednie słodkie główki koniczyny ze sporej więzi, ofiarowanej im na podmurowaniu świrna, między drewnianymi słupami, gdzie i woźnica, leniwie zapatrzony na piękną chatę, siedział, przegryzając poczęstunek chłopskiego bogacza, Jusupa Żukielisa.
Wybitny ten ziemianin zaprosił panią Krystynę, powracającą z lasu, na podwieczorek. Apetyt młodej pani, choć podniecony przechadzką, zbieraniem grzybów i owoców, nie starczył na wyczerpanie piastowskiej iście uczty, zastawionej na stole, dosuniętym do okna. Przy stole siedziała Krystyna i panna Zubowska, na ławie pod ścianą Jusupas Żukielis i leśnik Sidorkiewicz. Usługiwały żona i najmłodsza córka gospodarza.
Pomimo usiłowań Krystyny, aby ożywić rozmowę, biesiada była uroczysta i upływała przeważnie w milczeniu. Żukielis rozumiał zaledwie po polsku, a pani Krystyna nie mówiła płynnie po litewsku; przy rzadkiej wymianie zdań Sidorkiewicz, człek dworski, przychodził z pomocą, jako tłómacz. Gospodarz, bokiem do zastawionego stołu, siedział na lawie, oparty plecami o ścianę, a powabną, nieruchomą twarzą zwrócony ku izbie. Od łysego szczytu czaszki spływały bezbarwne włosy symetrycznie dwoma strumieniami na kołnierz ciemnej, sztywnej kapoty. Nie jadł nic, popijał tylko czasem herbatę ze szklanki, postawionej na brzegu stołu, i przegryzał cukrem, jakby na znak, że bierze udział w uczcie: ale głównem jego zajęciem był patryarchalny, baczny przegląd, jak się odbywa porządek ugoszczenia.
Świetlica chaty, wymieciona wzorowo, była zupełnie przyjemnym pokojem. Obrazy święte pokrywały ściany, zegar bijący, skrzynie rzeźbione, ławy i krzesła miały swą treść estetyczną, a oszklona szafa, pełna malowanych farfurów, znęciłaby do bliższego ich przejrzenia etnografa i starożytnika. Żukielis nie zwracał uwagi na te urządzenia stałe, lecz na okazanie gościom, że chata im rada wspaniale. Więc jednocześnie prawie kobiety domowe postawiły na stole zupę z zabielanej boćwiny, pachnącą dymem wędzonki, i cały stos pieczonych kurcząt, i misę ogórków, i plastr miodu, spływający wonną patoką na mosiężną misę. Stanął na osobnym stole lśniący samowar wśród mnóstwa szklannych talerzyków, na których rozłożono konfitury z wisien, z malin, z ożyn, z czarnej porzeczki, z tataraku... Ukazywały się jeszcze sery tłuste, jedne zachowujące kształt spłaszczonego worka, inne lepione w gomółki; wędliny suche, streszczone w smaku; dzban chlebowego kwasu... Nadciągały dostatki przerażające, gdyby ich wszystkich choć spróbować należało. Ale stary Żukiel nie przymuszał gości do jedzenia, nie zapraszał nawet. Tylko kiedy Krystyna dobierała czegoś na talerz, skłaniał wdzięcznie głowę i przymilał do niej siwe spojrzenie.
— Ot i pięknie...
Panna Zubowska fachowy uczyniła przegląd konfitur, próbując i chwaląc każdy gatunek. Sidorkiewicz jadł nieco wstydliwie, odsunąwszy się w kąt izby, ustawiwszy na ławie pełny talerz i kubek z kwasem. Żukielis podał mu całą misę wędliny.
— A mnie cóż? dziękuję wam, dosyć.
— Bierz dla dzieci.
— A kiedy już tak...
Przyjął »gościńca« i zawinął w chustę.
Pani Krystyna po spożyciu kurczęcia ze śmietaną i trzech ogórków z miodem, wstała żywo od stołu.
— Już nie mogę. Dziękuję wam serdecznie, sąsiedzie.
Powstał i Żukiel, skłonił się i poprosił panią, aby obejrzała sad.
Pod jabłoniami, już obranemi, albo jeszcze noszącemi na sobie ciemno-lakierowany, twardy, na zimę przeznaczony owoc, stało ze czterdzieści uli ramowych, w kształcie małych domków, malowanych każdy inną barwą.
— Jakby maleńka wioska! — zawołała Krystyna. — Dlaczego to każdy ul innego koloru?
— Żeby się pszczoły nie myliły, kiedy wracają do domu — objaśnił Żukielis.
I zapraszał do wnętrza sadu dla okazania wewnętrznych urządzeń uli. Ale Krystyna wolała pozostać na podwórku i patrzeć przez płot, jak Żukiel odchylał daszki i okazywał ramy, pełne przezroczystego złota, inne ciemniejsze, zamieszkałe już przez owady. Pszczoły krążyły czarną aureolą około głowy jego odkrytej.
— Nie boi się ukąszenia — rzekła Krystyna do Sidorkiewicza.
— Wiadomo, takiego czarownika żadna nie ukąsi!
Dobry czarownik zbliżył się do płotu, przy którym stała Krystyna, miał do niej dość długą przemowę po litewsku, a kończąc, skłonił się nizko, czyniąc widocznie jakąś zaszczytną, czy poddańczą propozycyę. Ale Krystyna zrozumiała tylko coś o pasiece, coś o szczęściu — i zwróciła się do Sidorkiewicza po tłómaczenie.
— To on grabinię chce przyjąć do »bitnikowstwa«[1] pasieki, żeb’ jemu szczęście przyniosłaśby.
— Niby jak? co mam odpowiedzieć?
— A już tak, że trzeba przyjąć.
— Przecie z tej pasieki musi być duży dochód? Sidorkiewicz objął osadę pszczelną zamyślonem spojrzeniem:
— Musi będzie rubli trzysta... A taki jem u bitnika na szczęście trzeba.
Krystyna przyjęła zatem, ale znowu zapytała zaufanego leśnika, czy nie wypada wywdzięczyć się jaką ofiarą pieniężną.
— Uchowaj Boże! Tożby jemu krzywda była. I nie dawaj, grabini, tutaj ani kopiejki, bo może gospodarz pogniewać się.
Po przeglądzie chaty i sadu okazał Żukielis wnętrze świrna, gdzie zgromadzony był zapas lnu z lat czterech w oczekiwaniu lepszej ceny. Len zajął Krystynę jeszcze żywiej, niż inne dostatki: brała w ręce szare pasma, porównywując, które włókno cieńsze, które lepiej czesane. Aż uśmiechnął się do niej Żukielis:
— Wiadomo, kobieca rzecz.
I jął wykładać o gatunkach płótna, wyrobionego w domu; odwinął rękaw kapoty dla pokazania, jak przedniego gatunku nosi koszule, przypomniał obrus, zasłany do podwieczorku, wytoczył ze świrna ogromne zwoje gotowego materyału, a za sadem wskazał kilka długich, wązkich pasów, rzuconych, jak chodniki na łące: tam wiatr bielił płótno.
Pożegnano się nareszcie, oświadczając wzajemne uszanowanie i przyjaźń. Gdy wsiadły obie panie do powozu, Sidorkiewicz umieścił tam dwa koszyki z grzybami i orzechami, plon wycieczki do lasu, a Żukielis uparł się, żeby panie zabrały ogromny plastr miodu w misie, owiniętej płótnem, niby zadatek dla wspólniczki z pałacu. I Krystyna, obdarowana, wesoło rozrzewniona, oddalała się po ulicy wioski od pięknej chaty, od dobrych spojrzeń Żukiela i Sidorkiewicza.
Panna Zubowska rozwodziła się jeszcze podczas jazdy nad doznaną gościnnością, Krystyna zaś mało odpowiadała, gdyż zapadła jej do głowy myśl, której nie chciała tymczasem powierzyć starszej przyjaciółce, tak bardzo trwożliwej od pewnego czasu. Gdyby zaprosić pana Kazimierza Rokszyckiego do tej chaty Żukiela, gdzie len jest jakby w swej stolicy?.. Za blizko od Rarogów — i gdzieżby on mieszkał? Gdzie on teraz przebywa i dlaczego jeden tylko list pisał przez te dwa tygodnie? Sidorkiewicz prawie codzień zdaje raport, że listu niema... Przegalopowawszy wyobraźnią przez różne przypuszczenia i projekty, Krystyna odezwała się nagle i niecierpliwie:
— Wszystko jest niepodobieństwem na tej naszej Litwie.
— A toż co, Krysiu? I ty zaczniesz na Litwę narzekać?
— Źle powiedziałam. Trudno kobiecie być człowiekiem.
Panna Zubowska stuliła tylko ramiona, a Krystyna zapadła w dalsze rozmyślania posępne.
Powóz zbliżał się do parku w Rarogach i wjechał na trakt, prowadzący do stacyi kolei żelaznej. Krystyna odwróciła się całą osobą od parku, przeglądając pustą drogę w odwrotnym do jazdy kierunku.
— Stamtąd On musi powrócić, Karuś! i to wkrótce, natychmiast! Inaczej ta zaraza z Rarogów rozlezie się po całym kraju.
— Ależ przesadzasz, Krysiu!
— Nic nie rozumiesz, Karuś! — rzekła pani Krystyna i uprzejmie objęła towarzyszkę, ale oczy jej, utkwione w przebłyskujący pałac, pełne były gniewu i wyzwania.
Około pałacu znać było ruch świeżego przyjazdu: przechodził żołnierz bez broni z kuferkiem na plecach, widocznie »denszczyk«, przybrany do usług oficera.
— Przyjechał zapewne i jeszcze kogoś z sobą przytaszczył — mruknęła Krystyna nienawistnie.
Wszedłszy do domu przez boczne wejście, dowiedziała się, że gospodarz powrócił z Petersburga ze swym krewnym, Kazimierzem Chmarą, pułkownikiem.
— Niech się bawią we dwóch — rzekła Krystyna i oświadczyła, że nie wyjdzie ze swego pokoju.
Pułkownik Chmara nie pierwszy raz przyjeżdżał do Rarogów. Bratanek Eustachego, krewny też z przekonań politycznych, w trzydziestym piątym roku życia już komenderował — i to ważnym — pułkiem. Zawdzięczał wczesny awans swym stosunkom i zaletom postaci, »szczęśliwie stworzonej«. W paradnej formie mundurowej przypominał oficerów napoleońskich. Niejedno już osiągnął powodzenie żołnierskie i towarzyskie; przepadały za nim podobno damy z wysokich sfer, ale Kazimierz, syn Edwarda, nie był tylko rycerzem salonowym, brał swój zawód na seryo i odznaczył się nawet w bitwie pod Mugdenem. Pociągającym jego wdziękiem było i to, że się nie ożenił w Rosyi, gdzie stale mieszkał. Jako Litwin i katolik, m yślał o gnieździe w kraju rodzinnym po oddaniu młodości zawodowi wojskowemu.
Myślał o tem i Eustachy Chmara, upatrując w synowcu przyszły rozkwit nazwiska. Jemu samemu bracia albo pomarli, albo się nie udali. Póki żyje, trzyma twardo w garści swój sztandar i szkatułę, ale potem?.. Bóg wszechmogący i niedołężna żona pozbawili go męskiego potomka.
Tego wieczora niepodobna było namówić Krystynę, aby się ukazała w salonie. Oświadczyła, że ją zmęczyło grzybobranie i położyła się do łóżka.
Nazajutrz rano, gdy tylko odsłoniła swe okno, ujrzała jeźdźca w części parku, nie przeznaczonej zwykle na konne harce. Śledziła przez chwilę ruchy konia, dobrze opanowane przez umiejętność zgrabnego jeźdźca. Ale gdy się zbliżył, poznała pułkownika Chmarę, przebranego po cywilnemu, i szybko cofnęła się od okna. Po dobrej godzinie, gdy już dawno zniknął jej z oczu jeździec, otworzyła okno i oparła się na parapecie. W tej chwili pułkownik ukazał się z za węgła, z książką w ręku, w postaci dystyngowanego turysty. Niepodobna było z nim się nie przywitać.
Zasypał zaraz panią Krystynę propozycyami:
— Przywiózł ja trębacza sławnego. Chcesz kuzynka posłuchać — a?
— Za nic w świecie.
— A wierzchem nie pojedziesz kuzynka — a?
— Nie jeżdżę już konno.
Un tour de parc au moins?
I tego Krystyna odmówiła. Wtedy pułkownik spoważniał i mówił dalej po francusku:
— Pani mnie uparcie ma za obcego człowieka, a nie zgaduje nawet, jak bardzo sercem i umysłem jestem z tego kraju. Ce n’est pas l’habit qui fait le moine.
— Nie wygląda mi pan na Wallenroda.
— A pani czy takich oczekuje rycerzy?
— Nie oczekuję nikogo. Otworzyłam okno, żeby mieć przed sobą trochę wolnego powietrza.
— W takim razie ustępuję pani z słońca.
Ustąpił rzeczywiście, ze sztywnym ukłonem. Krystyna, choć dopięła swego, poczuła, że zbyt szorstko obeszła się z człowiekiem obojętnym, ale znajomym oddawna, który jej nic nie zawinił oprócz tego, że był oficerem. To też, gdy Eustachy Chmara odwiedził ją w godzinę później, pani Krystyna okazała się bardziej ugodową.
— Jakże zdrowie dzisiaj? — zapytał pan Eustachy z uśmiechem niedowierzającym ale uprzejmym.
— Zdrowa jestem, przyjdę na drugie śniadanie.
— Zaraz uczyni się jaśniej w domu — odrzekł Chmara, lekko skłaniając głowę. — Ucieszy się i Kazimierz, który przyjechał głównie w celu odwiedzenia ciebie, droga pani Krystyno.
Krystyna unikała wszelkich rozrzewnień fam ilijnych z Chmarami, a imię Kazimierz wydało się jej teraz parodyą.
— Pułkownik przyszedł tu już do mojego okna. Nie lubię tego.
— Niewczesny pomysł — godził się Chmara. — On cały taki: szczery, odważny, żołnierski. A jednak ja jemu radzę porzucić karyerę wojskową.
— Doprawdy? Po cóż ją zaczynał?
— Nie z mojej porady. Teraz on sam rozumie, że dla Polaka niema w tej karyerze przyszłości. A jego przyszłość bardzo mi na sercu leży; chciałem nawet o tem pomówić z tobą, droga pani Krystyno.
— Ze mną?! Nie mogę tu mieć zdania.
— A ja sądziłem, że, wszedłszy do naszej rodziny, gdzie tak wdzięcznie cię przyjęliśmy, poczuwasz się do solidarności z nami. W każdym razie prosiłbym o zdanie twoje co do Kazimierza. Jak się zapatrujesz na osiedlenie jego u nas, choćby w Rarogach?
— Ja nie rządzę w Rarogach.
— A mogłabyś, droga pani Krystyno — rzekł Chmara znacząco i z naciskiem.
— Nie potrafię i nie chcę — odpowiedziała szorstko — dość kłopotu z moją Auszrą.
— Słusznie to mówisz. Ale właśnie dałoby się ułożyć projekty, wszystko załatwiające. Kazimierz, mieszkając tymczasem w Petersburgu, mógłby pilnować tego interesu. Człowiek pewny i rozważny, zupełnie odmienny od innych żałośnie lekkomyślnych członków mojej rodziny. Za niego ręczę, jak za siebie. I skrzętny także: oszczędził już pewien fundusz.
Pani Krystyna, coraz jaśniej rozumiejąc projekt, coraz zimniej odpowiadała:
— Wcale nie życzyłabym sobie, aby pułkownik zajmował się moimi interesami. Mogłyby stąd powstać plotki, których nie chcę.
— Zależy to oczywiście od twojej woli.
— Pomówmy lepiej raz wyraźnie o moim stanie majątkowym. Czyż Auszra tak zadłużona, że nie mam już nic?
— Nie mówię tego. Ale tu potrzeba głowy i ciągłych starań. Ja dużo spraw mam na swych barkach, prawie że nad siły...
— Ach, i ja o tem myślę! — rzekła Krystyna gorzko i bez współczucia.
— Chcę nawet ocenić swój las, aby się przekonać, czy się nie mogę ratować bez cudzej pomocy.
Chmara, dotknięty do żywego tym zamiarem, zamknął zupełnie oczy i przeżuwał niesmacznie, aż się odezwał:
— Mógłbym w tym projekcie dopatrzyć się cudzego wpływu.
— Może być.
— A nie wiem, czy pan Władysław Sołomerecki, gdyby żył...
— Za mojego ojca proszę nie przemawiać — przerwała Krystyna — ja tylko sama mogę przeczuć, czegoby on chciał. — — A tutaj chodzi jedynie o sprawy pieniężne.
— Połączone wszelako z innymi względami natury etycznej.
— Wiem, mam obowiązki wdzięczności za opiekę nade mną.
Chmara wzniósł powoli dłonie i brwi, zaznaczając wyraziście, że wdzięczność mu się należy, ale nie chce o niej przypominać.
— I właśnie, aby nadal długów wdzięczności nie zaciągać, chcę się zająć sama swojemi sprawami. Dość już stara jestem, aby sama o sobie myśleć.
— Nie przeszkadzam, ale ostrzegam. Już sam zamiar taksowania lasu daje mi tu poznać cudzą spekulacyę. Nie chcę wymieniać nazwisk, zwracam tylko uwagę, że są tacy, którzy w celu podkopania naszego wpływu gotowi ci doradzać zgubne zupełnie plany.
— Cóż może być zgubnego w taksowaniu lasu?
— Usunięcie drogiej pani z pod naszego wpływu.
— A co to jest nasz wpływ?
Chmara, nie przyzwyczajony, aby go pociągano do tłómaczenia, zasępiał się; ponury zmierzch wchodził mu na twarz, ale starał się jeszcze zwyciężyć wymowną dobrocią:
— Nasz wpływ polega na doświadczonem wyrozumowaniu cudzego dobra. Powiem, skoro już trzeba: mój wpływ. I nie udaję, że jestem zupełnie wolny od egoizmu. Zajmując się od lat dziesięciu twoim losem, droga pani Krystyno, mam do losu tego wielkie umiłowanie, jako poniekąd do dzieła własnego. Dzieło pragnąłem dokończyć, tem bardziej nieudane próby powetować. Marzyłem zawsze, abyś nie wyszła z naszej rodziny.
— Ja zaś przeciwnie: marzę tylko o zakończeniu rachunków pieniężnych i moralnych z waszą rodziną. Nie jestem dla was stworzona — okazało się to jasno.
Ciemna twarz Chmary zaczęła drgać złowrogo w okolicy oczów; i głos dźwięczał inaczej, jakby się rwał do wybuchu:
— Nie rozumiesz pani życia, a nie dajesz doświadczeńszym planować za siebie. Związków z nami narzucać nie myślę, skoro nie są docenione. Uprzedzam o jednem: Auszra w naszem ręku ma niejaką przyszłość; w ręku obcych spekulantów jest zerem.
— O jakich pan mówi obcych spekulantach? — zapytała gwałtownie Krystyna.
— Rozumiemy się.
— Tak, rozumiem. Więc panu oświadczam, że interesy moje chcę wziąć we własne ręce.
— Proszę. Jeżeli do przyszłej wiosny Auszrę wezmą wierzyciele, nie będzie to moją winą.
— Może Bóg da, że nie wezmą. Ale ja przynajmniej wyzwolę się od was!
Chmara spojrzał z podziwem, czy zachwytem na Krystynę, której nozdrza grały i zaciskały się drobne pięści.
— Za co nas pani nienawidzi?
— Za dobrodziejstwa, świadczone mnie i krajowi.
Tyran drgnął, ugodzony pociskiem, powstał z krzesła i skierował się ku Krystynie, która powstała również, nie rozumiejąc ruchu Chmary. On ocenił, że ta rozmowa może być ich ostatnią, zbliżył się szybko do płonącej wspaniałym gniewem wychowanicy, objął ją w pół i przycisnął do siebie:
— Biedne, biedne dziecko!
Chwycił pocałunek na jej włosach, skroni... aż poczuł na twarzy rękę jej, jak szpon ja strzębi, cofnął głowę — i stracił z rąk ślizką postać Krystyny.
— Precz ode mnie!
Stał jeszcze przez chwilę drżący, dziko zapatrzony, sapiąc i kiwając głową.
— Taka nagroda!..
I wyszedł. Krystyna dopiero teraz zapłakała gorzko, nie na długo. Otarła łzy, a w oczy jej wstąpił blask niezłomnego postanowienia. Zadzwoniła na służącą i kazała poprosić do siebie pannę Zubowską.
— Karuś! wyjeżdżam stąd zaraz i na zawsze! Panna Karolina, rażona wieścią, opadła na krzesło.
— Trzeba zebrać siły, Karuś, spakować rzeczy najpotrzebniejsze i wyjechać ze mną. Na tobie się nie zawiodę.
— Ale dokąd, na miłość Boską?!
— Wszystko jedno... dowiesz się. Poślij po Sidorkiewicza.





  1. »Bitnikowstwo« oznacza wspólnictwo pasieki. Bartnik kowieński przybiera często wspólnika, na szczęście, zakładając pasiekę. Inną formą bitnikowstwa jest rzekoma darowizna połowy istniejącej już pasieki osobie, którą chce się uczcić. Taka ofiara ogranicza się do dowolnego podatku z pasieki, oddanego »bitnikowi«.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.