Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   261   —

bin. Na podwórku, między największą we wsi chatą a kolumnowym świrnem stał powozik dworski wyprzężony; konie w szorach, ale rozkiełzane, wyciągały wybrednie słodkie główki koniczyny ze sporej więzi, ofiarowanej im na podmurowaniu świrna, między drewnianymi słupami, gdzie i woźnica, leniwie zapatrzony na piękną chatę, siedział, przegryzając poczęstunek chłopskiego bogacza, Jusupa Żukielisa.
Wybitny ten ziemianin zaprosił panią Krystynę, powracającą z lasu, na podwieczorek. Apetyt młodej pani, choć podniecony przechadzką, zbieraniem grzybów i owoców, nie starczył na wyczerpanie piastowskiej iście uczty, zastawionej na stole, dosuniętym do okna. Przy stole siedziała Krystyna i panna Zubowska, na ławie pod ścianą Jusupas Żukielis i leśnik Sidorkiewicz. Usługiwały żona i najmłodsza córka gospodarza.
Pomimo usiłowań Krystyny, aby ożywić rozmowę, biesiada była uroczysta i upływała przeważnie w milczeniu. Żukielis rozumiał zaledwie po polsku, a pani Krystyna nie mówiła płynnie po litewsku; przy rzadkiej wymianie zdań Sidorkiewicz, człek dworski, przychodził z pomocą, jako tłómacz. Gospodarz, bokiem do zastawionego stołu, siedział na lawie, oparty plecami o ścianę, a powabną, nieruchomą twarzą zwrócony ku izbie.